Robert Ziębiński - "Dzień Wagarowicza".
„Dzień wagarowicza” – Robert Ziębiński
Rok 1956, w Polsce rządzi socjalizm i Partia, Rosjanie pociągają za wszystkie najważniejsze sznurki i to jak się okazuje, nie tylko w polityce. W małej mazurskiej wsi dochodzi do kilku makabrycznych morderstw. Ofiary są dosłownie rozrywane na strzępy i pożerane przez coś, co zagnieździło się w lasach i nad jeziorem Śniardwy…
I dokładnie do tej właśnie małej mieściny na północno-wschodnim krańcu Polski, wybiera się wraz z paczką znajomych Inga Ochab, córka najważniejszego polityka w kraju – jej ojciec prawdopodobnie zostanie I Sekretarzem, ponieważ kilka dni przed planowaną imprezą, umiera towarzysz Bierut. Niespodziewanie, mimo ogólnokrajowej żałoby, ojciec dziewczyny zgadza się na ten tygodniowy wypad, czym wzbudza w młodych ludziach euforię wymieszaną z niedowierzaniem własnemu szczęściu. Dostają limuzynę z kierowcą, który podwozi ich pod same drzwi ogromnej willi, którą partia socjalistyczna wybudowała w tej głuszy, między innymi właśnie na takie okazje. Jak na połowę lat 50-tych, to jest naprawdę niezła miejscówka, wyposażona w konkretny bar, kilkanaście pokoi z własnymi łazienkami, ogromną i wypełnioną po brzegi spiżarnię, a nawet płyty Elvisa Presleya.
Zapowiada się więc fantastyczny marcowy tydzień i idealna opcja na uczczenie Dnia Wagarowicza z należytą pompą! Niestety, jak to bywa w horrorach, nie wszystko, a w zasadzie właściwie nic nie idzie po myśli młodych ludzi, bo zło i potworności czające się w mroku nocy, nie znają litości…
Brzmi klasycznie i sztampowo? No bo w sumie tak jest. Mamy tu bowiem do czynienia z do bólu standardowym slasherem – jest wyrywanie kończyn, tajemnicze bestie, seks i radzieckie eksperymenty w tajemniczych laboratoriach ukrytych w mazurskiej głuszy. Ilość ofiar bestii, które zaczęły siać terror we wsi, jest zdecydowanie konkretna – nie zdążycie się przywiązać do zbyt wielu bohaterów nowej powieści Roberta, ponieważ ich średni czas życia na kartach książki jest, delikatnie mówiąc, dość krótki. Za to emocji jakie dostarczane są im w końcowych minutach żywota, zbierze się pewnie więcej, niż przez kilkanaście poprzednich lat. Chociaż jeśli rozpatrywać powieść w kontekście masakrowania bohaterów, to troszkę brakuje mi większej ilości soczystych opisów. I żeby było jasne – to, że coś jest schematyczne nie znaczy, że złe – takie są ramy podgatunku i autor doskonale się w nie swoją nową powieścią wpisuje. To prosta historia, bo taka miała być – nie doszukujmy się tutaj głębi.
Protagonista „Dnia Wagarowicza”, to nie byle kto, bo ukrywający się od czasów II Wojny Światowej, były żołnierz AK, wyspecjalizowany w zabijaniu i posiadający umiejętności przetrwania w najtrudniejszych warunkach. Czyli, dla systematycznie wyrzynanych młodych gości willi a także mieszkańców wsi, anioł zesłany z nieba, żeby walczyć z demonami prosto z laboratoriów ZSRR. I tu płynnie przechodzimy do antagonistów – przerażających, brutalnych i bezwzględnych…ludzi. Kolejny raz potwierdza się niepisana zasada horroru, że najgorsze bestie, to finalnie (prawie) zawsze ludzie lub efekty ich chorych ambicji i marzeń.
Powieść czyta się bardzo szybko. Akcja, mimo, że prowadzona jak po sznurku i niczym nas nie zaskakująca, jest wartka, a trup ściele się gęsto. Robert skrupulatnie wypełnił wszystkie podpunkty przypisane temu gatunkowi horroru: mnóstwo brutalnie zamordowanych ludzi, seks w dziwnych miejscach, potwory rodem z Piekła i oczywiście wątek nadnaturalny w postaci efektów działań laboratoryjnych radzieckich towarzyszy. No i to się udało w 100% - nie chcę rozpatrywać książki w kategoriach dobra czy zła, bo zdaję sobie sprawę, że Robert nie chciał tutaj twistów, szokujących zwrotów akcji i drugiego a być może i trzeciego dna, które spowodowałyby, że po skończeniu lektury, czytelnikom opadłyby ręce na kolana, szczęki na podłogi, a w głowie automatycznie powtarzane było jedno zdanie: „oooo kurde, co ja właśnie przeczytałem?! Jakie to jest fenomenalne!”. No, nie.
Traktuję książki pokroju „Dnia Wagarowicza”, jako lekkie i przyjemne odmóżdżacze, które mimo, że czyta się dobrze i szybko, to nie pozostawiają w głowie więcej śladów, niż odciski butów w czasie śnieżycy stulecia. Ale doskonale wiem, że slashery, gore i ekstrema cieszą się w Polsce niesłabnącą popularnością, mają rzesze swoich wiernych fanów, i jestem pewien, że i ta powieść takowych znajdzie. Jako przerywnik pomiędzy cięższymi, poważniejszymi publikacjami, „Dzień Wagarowicza” jest idealną propozycją na wieczór lub dwa. A wchodzi najlepiej w małym, drewnianym domku, gdzieś w głębokich zakamarkach mazurskich jezior i lasów…
Grady Hendrix - "Sprzedaliśmy dusze".
Grady Hendrix – „Sprzedaliśmy dusze”.
Czy muzyka może nam zniszczyć życie? A czy może je ocalić?
Bohaterką powieści Grady’ego Hendrixa jest Kris Pulaski, gitarzystka heavy metalowej grupy Durt Wurk. A właściwie nie – wszyscy członkowie kapeli są bohaterami tej historii, bo każdy z nich odcisnął na niej swoje piętno. Jedni krócej, inni dłużej, siła oddziaływania także bywała różna, ale nawet biedny J.D, odrzucony na samym początku kariery kapeli, miał tu coś do powiedzenia. Wiele lat później odegrał swoją ważną, choć epizodyczną i pełną bólu rolę.
„Sprzedaliśmy dusze” to powieść wspaniała – nie boję się użyć tego sformułowania. Nie do końca wiedziałem na co się piszę, biorąc tę pięknie wydaną książkę, z mroczną i klimatyczną grafiką Maćka Kamudy na okładce, do rąk. Spodziewałem się masy ciężkiego grania, koncertów, chlania i seksu. Spodziewałem się samego Diabła we własnej osobie, który na pełnej potu, łez, moczu i krwi scenie, tnie riffy i daje ludziom, a może już zwierzętom, pod sceną masę szczęścia i szalonej, piekielnej energii. Ale historia potoczyła się zupełnie innymi torami.
Owszem, muzyki mamy tutaj ogrom – wszelkiego rodzaju -heavy, -death i -core się przewija, co mnie osobiście bardzo cieszy i porusza w mej duszy struny młodości – kiedy to, jako jedyny w liceum, śmigałem w czarnym, skórzanym płaszczu do połowy łydki, a mój walkmen katował n-ty raz kasetę z odpowiednio do stroju dobranym ciężkim brzmieniem. Fajne czasy.
Muzyka odgrywa tu zdecydowanie pierwszoplanową rolę, niesie historię, prowadzi Kris i innych protagonistów przez czas i Amerykę. Grady świetnie oddał tu klimat życia fanów metalu, tę swoistą wolność, brud, śmiech i wrzask. Mimo, iż to domena XX wieku, to jak widać, można ją swobodnie i realistycznie przenieść na grunt wieku kolejnego. I brzmi tak samo dobrze i wiarygodnie – może nawet lepiej, bo bogatsi o życiowe doświadczenia i być może brak hamulców, bralibyśmy tę wolność i szaleństwo za rogi i bawili się tak, jakby krzyki i dudnienie naszych ukochanych kawałków nie dobiegały ze sceny, a z czeluści Piekła.
Kris, która od 6 lat nie wzięła do rąk gitary, i której życie od tamtej pory tak naprawdę straciło smak i kolory, zauważa na jednym z billboardów twarz niegdysiejszego kumpla, z którym założyła swoją pierwszą i jak się potem okazało, jedyną kapelę – którą później Ślepy Król, czyli Terry Hunter, jej odebrał i zniszczył marzenia o karierze. A wszystko to wydarzyło się podczas jednej, tajemniczej nocy w Domu Wiedźmy – oazie grupy Durt Wurk, w której cała ekipa tworzyła, myślała, odpoczywała i jak się okazało, pogrzebała „Brudną Robotę”. A właściwie jednym podpisem na kontrakcie stracili nie tylko swój zespół, ale zdecydowanie więcej. Teraz Kris ma zamiar wyrównać rachunki z Terrym, który zawłaszczając ich wspólny dorobek, zrobił ogromną karierę, a jego kapela – Koffin – od wielu lat wiedzie prym w światku metalu, jego właścicielowi przynosząc krociowe zyski. Tymczasem wokół Pulaski zaczyna ginąć coraz więcej osób, zacieśnia się pętla wokół niej, a Terry nie ma zamiaru się poddać. Przy jego pozycji i możliwościach, zemsta będzie wyjątkowo trudnym zadaniem.
Ale to wszystko ma drugie dno, i to naprawdę przerażające. Do połowy książki sądziłem, że cała będzie wyglądała jak pogoń za marzeniami, pełna złości, żalu i pretensji powieść o muzyce, przyjaźni i stracie. Potem pojawiło się coś, czego się szczerze mówiąc nie spodziewałem. A na pewno nie w takiej formie. Mianowicie – horror, i to ten, który działa na mnie najbardziej – mroczny, niedopowiedziany, lovecraftowski wręcz! Pojawia się owa tajemnicza kurtyna, zza której ktoś pociąga za sznurki, sterując ludźmi, mamiąc ich pieniędzmi i perspektywą spełnienia wszelkich marzeń. Tworząc z nich marionetki, które może wykorzystywać do własnych celów. A właściwie jednego celu – rzeczy, która trwa sekundy, ale która może wpłynąć na całą wieczność.
Druga część powieści Grady’ego Hendrixa to już totalna jazda bez trzymanki, ale uwierzcie mi, warto wsiąść do tego rollercoastera, bo prowadzi nas on przez mrok, zdradę, ufność, gorzką przyjaźń i śmierć. A na samym końcu torów, nie czeka na nas bramka z czerwonym, pulsującym „EXIT”, a gorąca, przepełniona smrodem, wrzaskiem i muzyką pustynia w Nevadzie – godzinę drogi na północ od Las Vegas. Tam historia naszych bohaterów znajdzie swój kres, ale czy na pewno…? To tam ma się odbyć Hellstock, kilkudniowa impreza dla fanów ciężkich brzmień, na której scenach zagrają największe i najsłynniejsze kapele metalowe, w tym oczywiście gwiazda wieczoru – Terry Hunt i Koffin. Akcja tej części powieści zdecydowanie przyspiesza, czuje się wiszące w powietrzu napięcie i oczekiwanie, setki tysięcy podekscytowanych i nabuzowanych młodych ludzi zmierzają ku Las Vegas i dalej na pustynię, do Strawberry Valley – ku niczym nieskrępowanej zabawie, pijaństwu i niestety przeznaczeniu. Bo wszyscy to pacynki, którymi bawi się ktoś wymykający się naszej wyobraźni, przepotężne zło, czające się w zakamarkach i cieniach.
Podczas lektury bawiłem się genialnie. Słyszałem wszystkie metalowe kawałki, kiwałem się na kanapie, gdy rozbrzmiewały odtwarzane na papierze przy pomocy słów autora. Świetne doświadczenie muszę przyznać – połączenie ciężkiej muzyki i subtelnego horroru, z dodatkiem zbrodni i solidną szczyptą bezwzględności. Klimatu powieści dodają także wstawki przed każdym rozdziałem. Są to stenogramy radiowe - wywiady, dyskusje, telefony od słuchaczy – wszystkie mające wspólny mianownik – muzyka i Terry Hunt. Dodatkowe mroczne grafiki które znajdziemy w kilku miejscach powieści, a za które odpowiada autor okładki Maciek Kamuda, także nie pozwalają czytelnikowi ochłonąć. Piękna robota!
Czytajcie! Wsłuchajcie się w rytm tej powieści, dajcie się porwać muzyce i grozie – polecam zdecydowanie!
"Dziki Ląd".
„Dziki Ląd”.
Świeżutka na naszym rynku oficyna – wydawnictwo LostInTime, na swój debiut wybrała przedstawienie polskiemu czytelnikowi świetnego komiksu ze stajni Vault Comics, mianowicie „These Savage Shores” – w spolszczeniu: „Dzikiego Lądu”. Projekt Rama Venkatesana (scenariusz) i Sumita Kumara (grafika), łączy w sobie klasyczny horror i przygodę.
Mamy dwa miejsca w których toczy się historia, ale sądząc po możliwościach bohaterów i szerokiemu spektrum ich działań, wielce prawdopodobnym jest, że cały świat, prędzej czy później zostanie wplątany w intrygi i śmierć. Póki co, mamy dwie główne lokacje – Londyn oraz Indie. Ściśle związane ze sobą, nie tylko poprzez Kompanię Wschodnioindyjską, ogromne interesy i pieniądze, ale także poprzez głównych bohaterów, którzy „startując” z angielskiej stolicy, finalnie wszyscy pojawiają się w różnych częściach państwa Orientu.
Polskie wydanie „Dzikiego Lądu” podzielone jest na pięć rozdziałów – każdy z nich opowiada jakąś historię, wprowadza nowych bohaterów, uchyla rąbka tajemnicy i prowadzi czytelnika do finalnej konfrontacji i odpowiedzi. Akcja rozpoczyna się w 1766 roku kiedy to pewien wampir skutecznie ścigany przez łowcę, salwuje się ucieczką z Londynu do Kalikatu – aby działać tam jako łącznik pomiędzy Koroną a Indiami, a kończy w roku 1769, kiedy to Anglicy zostają zepchnięci aż za mury Madrasu i proponują traktat pokojowy oraz powrót do rozmów biznesowych. W międzyczasie poznajemy meandry ówczesnej polityki, relacje między wrogimi obozami, ale przede wszystkim historię Biszana i Kori, dwóch skrajnie różnych istot, ich relacje i miłość, której nie może przerwać nawet śmierć…
Fenomenalna historia o nieśmiertelności, jej przekleństwie i magii, miłości, zachłanności i znużeniu wiecznością. Znajdziemy tu całą gamę intryg, zarówno wśród ludzi, jak i potworów. Każda z przedstawionych w „Dzikim lądzie” postaci, ma swoje cele i plany, i nierzadko dąży do nich po trupach. Dosłownie. Relacje pomiędzy bohaterami są skomplikowane, często sięgające kilku pokoleń wstecz, ale pokazane w bardzo ciekawy sposób. Nie mamy tu bowiem do czynienia z tylko złymi i mrocznymi postaciami. Jest ich oczywiście sporo, ale poznamy także bohaterów rzuconych, mimo młodego wieku i zerowego życiowego doświadczenia, na głęboką wodę. Mamy relacje pomiędzy ludźmi i innymi istotami, których podstawą jest miłość i oddanie, mimo ogromu cierpienia i bólu, jakie przeżyły. Lektura wciąga jak znakomita powieść przygodowa, do tego dochodzi naprawdę potężna dawka grozy, i to w swej najbardziej tradycyjnej, wampirzej formie. Co warte odnotowania, postaci wampirów są tutaj pokazane NAPRAWDĘ klasycznie – nie ma żadnych udziwnień, super specjalistycznych broni czy zdolności – mamy tu nieśmiertelnych rodem ze Stokera, zarówno w wyglądzie, jak i zachowaniu. Ja to zapisuję na plus, lubię taką formę. Pojawiają się tu też jeszcze potężniejsze istoty niż klasyczni krwiopijcy, których życia sięgają samych początków czasu…
Dodatkowym smaczkiem dla czytelników, jest solidna dawka historii Orientu, nie wiem czy prawdziwa, bo niestety jest mi ona znana, ale na pewno porywająca i zachęcająca do zgłębienia jej dużo bardziej, niż zostało to ujęte na kartach komiksu.
Grafika w „Dzikim lądzie” fantastycznie prowadzi nas przez opowieść – rysunki w większej części są stonowane, kiedy rozmawiają nieśmiertelni – ociekają wręcz spokojem i doświadczeniem zdobywanym przez wieki. Kiedy natomiast do rozmów przystępują przyjaciele lub kochankowie, Sumit Kumar bezbłędnie dobiera kreskę, a Vittorio Astone kolory. Jednak zdecydowanie najwięcej dzieje się w warstwie wizualnej, podczas walk. A, że są to praktycznie za każdym razem pojedynki na śmierć i życie, pełne energii, szału i zwierzęcego szaleństwa, pokazane są genialnie dynamiczne i porywająco. Bardzo spodobało mi się używanie przez autorów pewnego rodzaju kolaży, to znaczy łączenia poszczególnych klatek w jedną scenę (zdjęcie z wypadającą z okna płonącą postacią). Nie spotkałem się chyba z tym wcześniej, a dodaje to przedstawianej scenie przedstawianej scenie potężnej dawki dynamizmu i strachu. Vittorio, mimo, że „tylko” kolorował, jest także niezmiernie ważną częścią ekipy twórczej, bo dzięki jego wyobraźni i barwom jakie wybrał pogłębia poszczególne wątki i historię jako całość. Kiedy akcja dzieje się w Londynie – czujemy zimno, mokniemy od nieustannej mżawki, jest mrocznie, szaro i mgliście. Natomiast kiedy przenosimy się do Indii, od razu uderza w nas gorąc, ogromna wilgotność powietrza i wszechobecny pył i piasek. Bardzo dobra robota, dodaje realizmu i pozwala łatwo wczuć się w miejsce akcji i odczucia postaci.
„Dziki Ląd” jest komiksem praktycznie kompletnym, na każdej płaszczyźnie. Historia jest zwarta, konkretna i prowadzona z należytą starannością i konsekwencją. Tam gdzie poznajemy bohaterów, ich relacje – czytamy spokojnie i uważnie, natomiast w scenach walk lub śmierci, nasze oczy nie wiedzą gdzie patrzeć i chłoniemy obraz z wypiekami na twarzach. I tu niewątpliwie swój ogromny udział ma kreska grafika - świetnie oddaje klimat XVIII – wiecznych realiów, a o kolorach, będących niewątpliwie ozdobą tego projektu, wspomniałem już wcześniej.
Wydawnictwo, mimo debiutu i z pewnością sporej niepewności, spowodowanej nie tylko pierwszą publikacją, ale także sytuacją jaką obecnie mamy w Polsce, nie szczędziło na jakości. Mamy doskonały papier, solidne szycie i zdecydowanie rzucającą się w oczy okładkę – czyli wszystko to, co jest potrzebne, żeby wejść na rynek razem z drzwiami i zrobić wokół siebie trochę szumu. Ja z chęcią poczytałbym i poznał więcej opowieści w tych klimatach, uważam, że romans grozy i przygody to jeden z najlepszych możliwych mariaży, nie tylko w komiksie, ale i innych dziedzinach sztuki – przede wszystkim w literaturze.
Jeśli mieliście tyle samozaparcia, żeby doczytać te moje wypociny i jakimś cudem Was zainteresowałem – wesprzyjcie wydawnictwo i kupcie komiks bezpośrednio u nich z 20% rabatem =è https://lostintime.pl/sklep/komiksy/dziki-lad/
Wojciech Gunia - "Miasto i rzeka".
„Miasto i rzeka”
Opowiadanie zrobi nieco wodę z mózgu każdemu odbiorcy, ale czytelników posiadających dzieci pożre, strawi, wypluje i każe się doczytać.
Głównym bohaterem „Miasta i rzeki” jest pewien mężczyzna, który posiada pakiet zdolności, w niektórych kręgach bardzo mocno poszukiwanych i docenianych. Jest perfekcjonistą i mistrzem w swym fachu do tego stopnia, że nie ima się go ani prawo, ani sprawiedliwość. Choć odnośnie tej ostatniej – mężczyzna ma swoją własną definicję, która prowadzi go przez smutne, okrutne, krwawe i puste życie. Pewnego dnia bohater przybywa do zanurzonego we mgle i ciszy miasteczka, przytulonego do zbocza potężnej góry. Pod tę górę z hukiem wtacza się szeroka rzeka, która wcześniej przepływa przez miasteczko, niosąc wraz ze swym nurtem nie tylko wodę i muł, ale także coś więcej. Dary dla kamiennego olbrzyma górującego nad miastem. A raczej nie tyle dla samego olbrzyma, co dla kogoś lub czegoś skrytego pod nim…
Mężczyzna ma do wykonania w miasteczku pewne zlecenie. Mianowicie, ma odnaleźć tajemniczego doktora Kysta oraz jego przychodnię, która słynie z bardzo niecodziennych badań i sposobów leczenia problemów, z którymi przychodzą do doktora kolejni pacjenci. Ale mężczyzna ma nieco odmienne zdanie niż jego mocodawcy i wbrew nim ma do lekarza kilka pytań, a także poddaje się całej procedurze „leczenia”. Znalezienie jego kliniki nie jest jednak proste i chwilę zajmuje. Podczas poszukiwań i spacerów po tym dziwnym miasteczku, poznaje on jego mieszkańców, wdaje się w liczne rozmowy, odwiedza przedziwne i mroczne miejsca. Kiedy dociera w końcu do doktora i otrzymuje od niego to, czego pragnął od tak wielu lat, wszystko się zmienia. Powraca przeszłość i to niestety nie tylko w swym dobrym wymiarze, ale przede wszystkim w tym najgorszym. Mam wrażenie, że decyzje mężczyzny, jego kroki podejmowane przez kilkanaście ostatnich lat uczepiły się go i nie chcą puścić, ściągając go systematycznie i metodycznie w czarną otchłań…
Cała historia utrzymana jest w mocno lovecraftowskim i onirycznym klimacie. Mamy wrażenie, że płyniemy przez opowiadanie, słuchając całej historii na lekkim haju – przynajmniej ja to tak odbieram. Mimo, że mamy tu ogrom bólu fizycznego, zrujnowaną psychikę zarówno głównego bohatera jak i wszystkich pobocznych – czytało mi się „Miasto i rzekę” spokojnie i niespiesznie. Może dałem się porwać jednej ze spokojniejszych odnóg tytułowej rzeki i leżąc na plecach, z przymkniętymi oczami, dałem się omotać historii i ponieść wszędzie tam, gdzie zaprowadzi mnie nurt. Bardzo ciekawe wrażenie, rzadko udaje się jakiemuś autorowi coś takiego, ale nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczony. Widzę tu spory wpływ Mistrza z Providence, przede wszystkim w opisach jakie zastosował autor – długie, skomplikowane i „nasycone” mrokiem i niepewnością zdania. Tajemnica goni tajemnicę, nie wiadomo do końca co jest snem, a co przerażającą rzeczywistością. Hermetyczne miasteczko, którego mieszkańcy zespoleni są wspólną tajemnicą i niejako uwięzieni przez swoją przeszłość i decyzje, też kilka razy przewija się u Lovecrafta, chociażby w Dunwich czy Innsmouth.
Opowiadanie jest świetnym przykładem jak powinno pisać się weird fiction, na co zwrócić uwagę, czego się wystrzegać i jak zbudować niesamowity, ciężki, duszny, ciasny klimat, gdzie cała nasza psychika i życie, zawieszone jest na jednej cienkiej, ale na szczęście dość wytrzymałej, choć naprężonej do granic możliwości lince. Jeśli autor dołożyłby jeszcze troszkę, niechybnie wylądowalibyśmy w mroźnej, spienionej i pędzącej topieli. A nurt zaniósłby nas, tak jak wszystkich – w ciemność i śmierć.
Bonusowo takie spostrzeżenie - jeśli macie ochotę na wizualizację pewnych scen i wątków umieszczonych w treści „Miasta i rzeki”, to obejrzyjcie sobie film z 2009 roku, gdzie główną rolę gra Gerard Butler. Podczas czytania często przywoływałem sobie obrazy z tej produkcji – świetnie się wpasowują w opowiadanie Wojtka.
„Droga do zjednoczenia”
I znowu śmierć. I ciemność – dwie główne bohaterki tego opowiadania, prześcigają się i podnoszą sobie wzajemnie poprzeczkę od pierwszego do ostatniego zdania. Wkraczamy tu na jakąś karuzelę światów, a właściwie płaszczyzn rzeczywistości, do których zwykły człowiek nie ma dostępu, a na pewno brakuje mu samozaparcia, talentu i siły psychicznej oraz odpowiedniego poziomu otwartości umysłu. Opowiadanie jest snute niczym baśń, czasem przygodowa - rodem z dzieł braci Grimmów, czasem mroczna i chora, jakby zrodzona w przeżartym ciężkimi dragami mózgu starego pisarza.
Byli sobie dwaj bracia, zżyci ze sobą, spędzający razem każdą wolną chwilę, mający ojca-magika, który znikał często na wiele dni, aby wykonywać ku uciesze gawiedzi swoje sztuczki. Magia była obecna w tej rodzinie na długo przed tym, zanim chłopcy zaczęli zdawać sobie z tego sprawę. I będzie obecna w ich życiu aż do śmierci. Pewnego dnia ojciec rodziny zniknął w tajemniczych okolicznościach, a ścieżki dwóch braci rozeszły się, na zawsze.
Po śmierci jednego z nich, drugi przybywa do ich rodzinnego domu, w którym wraz z żoną i dwiema córkami mieszkał zmarły, i zaczyna prywatne śledztwo w sprawie dawnego zniknięcia swojego ojca, z którym śmierć brata wydaje się być nierozerwalnie związana. Wpada na trop być może sekty, być może tajemniczego stowarzyszenia, religii, doktryny…
Nie chcę zdradzić zbyt wiele, ale tekst jest niesamowity – jakbym miał go zobrazować, to powiedziałbym tak: „rzeczywistość i prawdziwe wydarzenia to rysunki na przezroczystych kawałkach folii, przyczepionych do ogromnego arrasu przedstawiającego dziwne światy, postaci, miejsca i sytuacje. W trakcie czytania, im bardziej zagłębiamy się w historię, zrywa się coraz większy wiatr, który stopniowo zrywa nam poszczególne folie, aż nie pozostaje ani jedna…”.
Jak dla mnie jeden z najlepszych krótkich tekstów jakie czytałem w życiu. Polecam wam zagłębić się w odmęty mroku, zagadek i czystego weirdu, z jakim niewątpliwie mamy tu do czynienia. Podczas wizualizacji tekstu w głowie, miałem mocne skojarzenia z Kubrickiem, a konkretnie „Oczami szeroko zamkniętymi”, zalatuje też nieco Lynchem i von Trierem, więc jeśli znacie twórczość tych panów i darzycie ją taką samą lub nawet większą estymą niż ja, to lepszej rekomendacji nie trzeba.
Oba opowiadania mają pewne wspólne cechy. Z całą pewnością można postawić tezę, że łączy je śmierć. Mało tego, jest ona katalizatorem późniejszych działań głównych (ale nie tylko) bohaterów, i kształtuje kręgosłup historii, zarówno „Miasta i rzeki” jak i „Drogi do zjednoczenia”. Śmierć w rozumieniu straty kogoś bliskiego, chociaż tu akurat pobudki postaci obu opowiadań nieco się różnią, ale wydaje mi się, że można to uznać za wspólny mianownik.
No i jest ciemność. Oczywiście, to hasło wydaje się trywialne i błahe, ale poprzez świetne, plastyczne opisy, czuje się jej głębię i nieskończoność. Ta ciemność nie bierze jeńców – ona zasysa, wciąga, powoduje szaleństwo, rozrywa na atomy, aby za chwilę złożyć nas w nieco innej konfiguracji, powodując obłęd i niewypowiedziany ból. Jeśli zdecydujecie się jej przeciwstawić lub chcecie podjąć z nią jakieś pertraktacje – powodzenia…
Mimo, że zbiorek jest fizycznie krótki (180 stron), to wypełniony jest po brzegi uczuciami, przemyśleniami i potwornie ciężkimi decyzjami i sytuacjami. Właściwie niewiele jest większych problemów od tych opisanych przez Wojtka. Autor poruszył tu tematy, które chyba nikomu nie są obojętne – bo śmierć i strata wywołująca pustkę w sercu i wyrywająca duszę z korzeniami, to dwie potężne moce, z którymi nie mamy szans, a jak widać po treści historii, powiedzenie „czas leczy rany” ma tyle samo sensu, co tłumaczenie świni składowych gwiazdozbiorów na nieboskłonie.
Bloodborne 2 - Pieśń Wron.
„Bloodborne”, tom 2 – „Pieśń wron”.
Ales Kot & Piotr Kowalski
Chyba nigdy nie byłem pod większym wrażeniem po przeczytaniu komiksu. Fakt, że nie mam ich za sobą zbyt dużo, ale myślę, że i starzy wyjadacze będą zbierać szczękę z podłogi po lekturze. Panowie Kot i Kowalski przeszli samych siebie i po świetnej pierwszej części Bloodborne’a, tom 2 wgniata w fotel, obija twarz, pożera i wydala jednocześnie. A potem daje chwilę na przemyślenia i uśmiech zadowolenia. W przeciwieństwie do pierwszego tomu opowieści o mrocznym Yharnam i jego bestiach czających się w ciemności, tom II skupia się na historii dwójki bohaterów. Przez prawie połowę grubości komiksu, poznajemy historię Eileen Wrony – dziwnej postaci, ni to Tropiciela polującego na bestie, ni to bohaterki, której udało się wyrwać z bezustannego cyklu śmierci i przebudzenia, aby zmienić cel swoich ataków – na tych Tropicieli, którzy sami zaczęli zamieniać się w potwory.
Eileen snuje swą oniryczną opowieść i objaśnia czytelnikom jak stała się tym czym jest, jakie koszmary ją dręczą, co uważa za swoją ogromna porażkę i co nie daje jej normalnie funkcjonować i nieuchronnie prowadzi w ramiona obłędu. Jednocześnie ta sama sytuacja, która męczy ją przez całe życie, była katalizatorem jej przemiany i powstania postaci Wrony. Eileen błąka się po Yharnam szukając przeciwników, a jeśli akurat na takowych nie trafia, zajmuje się pochówkiem spotkanych po drodze martwych Tropicieli. W zupełnie inny sposób niż ten, który praktykowany jest w pogrążonym w wiecznej nocy mieście…
Druga część graficznej opowieści, to historia pewnego mężczyzny, który pragnie poznać tajemnice Yharnam, i rozwikłać tajemnicę koszmarnej plagi, która nawiedziła miasto i jego mieszkańców, nazywanej chorobą spopielonej krwi. Jest to osoba można powiedzieć – światła – opiera się na nauce, poszerza horyzonty i stara się nie patrzeć na nic z jednej perspektywy, pragnie dostrzec cały obraz problemu, z każdej strony. Jest to podróżnik, ogromnie doświadczony ale i naznaczony życiem. Ciężkim życiem wojskowego, dla którego widok śmierci to jednocześnie coś powszedniego, ale nadal szokującego. Jego chłonny umysł przyjął przez kilkadziesiąt lat tak potworną ilość mrocznych i makabrycznych obrazów, że zaczyna go to prześladować i powoli niszczyć psychicznie. Każdej nocy nawiedzają go mroczne wizje, wspomnienia czynów jakich się w życiu dopuścił, a których po latach bardzo żałuje.
Powoli popada w obłęd, rzeczywistość miesza mu się z marami sennymi, zmieniają się miejsca, lokacje i czasy które, strona po stronie, wzbudzają w czytelniku niepokój ale i pewną fascynację. Co może zrodzić zainfekowany umysł zmęczonego człowieka? Absolutnie wszystko. Wyobraźnia zarówno bohatera, jak i czytelnika chłonie coraz to nowe obrazy i zdaje się systematycznie pogrążać w szaleństwie. W końcu mężczyzna w dziwny sposób natyka się w swych wizjach, czy może snach, na Eileen, ich losy się przeplatają, a czytelnik może zacząć snuć domysły i teorie, co łączy tych dwoje…
W krótkich momentach wytchnienia od koszmaru, mężczyzna stara się funkcjonować normalnie, ale mam wrażenie, że zastosowano taki zabieg tylko po to, żeby łatwiej było przenieść się w kolejne potworne i wynaturzone miejsce, pełne śmierci, czystego zła i wspomnień, które niczym ostrze, dźgają bezustannie serce i duszę bohatera.
A to tylko część z tajemnic i historii jakie poznacie na kartach tego komiksu. Jest tu jeszcze jeden ważny wątek, ale o nim nie wspominam celowo, bo mam wrażenie, że stanowi bramę do części trzeciej historii Bloodborne 😉
„Pieśń wron” to niesamowita podróż w odmęty szaleństwa. Jeśli lubicie filmy Lyncha, literaturę Clive’a Barkera czy Lovecrafta – będziecie zachwyceni tak jak ja. Ciężko jest nawet dobrze zarysować historię ukrytą na kartach tej obrazkowej księgi, bo nie ma punktu zaczepienia dla logiki – ktoś inny może odebrać historie w niej ukazane zupełnie inaczej, i nie znaczy to, że któreś z nas się myli.
Mamy tu do czynienia z ogromnym polem do interpretacji obrazów, które atakują nas wściekle z każdej stronicy. Oprócz FENOMENALNEJ warstwy graficznej, przede wszystkim okazywanej poprzez niesamowitą kolorystykę, za którą odpowiada Brad Simpson, historia która powstała w głowie Alesa Kota daje do myślenia, wpływa na wyobraźnię i zaraża niepokojem. Mroczne Yharnam i jego sekrety wydają się wręcz blaknąć przy tym, co wyprawia się w głowach dwójki głównych bohaterów. Jedynym odnośnikiem do „naszej rzeczywistości” jest fakt, że nawet w komiksie, nawet u wymyślonych bohaterów, ich decyzje i rzeczy które zrobili w przeszłości, wpływają na nich i kształtują ich psychikę aż po dziś dzień…
Jeśli zainteresowała was ta historia, macie chrapkę na komiks nietuzinkowy i przepięknie narysowany i wydany przez EGMONT – możecie kupić obie części tu: https://egmont.pl/szukaj?q=bloodborne
F. Paul Wilson - "Twierdza".
Mimo, że historia sama w sobie jest banalnie prosta i bazuje na jednym z najbardziej ogranych i przegadanych motywów, jakim jest walka dobra ze złem, najlepiej w wersji 1:1 – Wilson pokusił się także o poruszenie kilku ważnych i istotnych dla XX wieku kwestii. Pod płaszczykiem fantastycznej opowiastki o pradawnej, nieśmiertelnej, okrutnej i bezwzględnej sile, która przyczaiła się w tytułowej twierdzy na przełęczy Dinu w Karpatach, i umiejscawiając powieść w czasach II Wojny Światowej, autor bardzo dobrze omawia kwestię żydowską, przykładając do niej dużą wagę i dobitnie pokazując, jak ta mniejszość była w czasie wojny traktowana. Istotnym wątkiem są tutaj obozy przesiedleńcze, i chęć opanowania świata przez pewnego niskiego niemieckiego popaprańca, ale jednocześnie wątek ten staje się zarzewiem kilku poważnych konfliktów i mocno wpływa na fabułę powieści. Nikomu nie trzeba specjalnie tego tłumaczyć, każdy zna historię i dramat wojny, ale cała kwestia fanatyczno-religijna, fajnie koresponduje z grozą i fantastyką, wynosząc ją na poziom wyższy, niż zwykłe tanie czytadło.
Inny ciekawy aspekt, będący mocno zaznaczony w historii opowiadanej przez autora na kartach książki, ale też odnotowany w „prawdziwej” rzeczywistości wojennej – to tarcia i otwarta wrogość wśród niemieckich żołnierzy. Tu konkretnie SS i Wermacht – i nie chodzi tylko o dzierżenie faktycznej władzy, ale o podejście wysoko postawionych wojskowych do Hitlera i jego planów. Niektórzy otwarcie się z nim nie zgadzali i mówili o tym. Oczywiście nie na forum publicznym, ale jest to fakt godny odnotowania.
No dobra, ale zrobiło się historycznie, a miałem pisać o grozie. Książka ma tak naprawdę wielu głównych bohaterów, którzy zmieniają się i wymieniają, w zależności od danego fragmentu powieści. Oprócz wspomnianych nazistów, do twierdzy wezwany zostaje historyk i wykładowca uniwersytecki, chory na sklerodermię i przykuty do wózka inwalidzkiego, profesor Theodor Cuza. Przybywa na przełęcz Dinu w asyście córki, jedynej bliskiej osoby, w pełni mu oddanej i opiekującej się schorowanym mężczyzną. Magda, jako jedyna kobieta na miejscu, wzbudza pożądanie i niezdrową fascynację absolutnie wszystkich zamkniętych w twierdzy żołnierzy. Zostaje więc odesłana do pobliskiej oberży, a jej ojciec może się spokojnie zająć studiowaniem znalezionych w podziemiach ksiąg, a także dziwnego, nabazgranego krwią jednej z ofiar, napisu na jednej ze ścian, którego nikt nie potrafi przeczytać i zinterpretować… Żąda tego brutalny pozbawiony wszelkich skrupułów major SS – Kaempffer, przysłany z Warszawy, wraz z dwoma grupami Einsatzkommando w celu wyjaśnienia wcześniejszych śmierci ludzi porucznika Woermanna oraz zabezpieczenia tego strategicznego z punktu widzenia wojny, obiektu.
W tym samym czasie, przez pół świata, właśnie do karpackiej twierdzy, niestrudzenie zmierza pewien wysoki mężczyzna, wyposażony w pas ze złotem i tajemniczy, bardzo stary futerał. Jest niezwykle zdeterminowany, aby dotrzeć na miejsce jak najszybciej. Jakby gonił go sam diabeł. Nie cofnie się też przed niczym, aby wykonać swą misję…
Wielowątkowość tego horroru, mimo że wszystko jest przewidywalne i prowadzone właściwie jak po sznurku, no może jest jeden ciekawy twist, którego można się nie spodziewać, powoduje, że powieść czyta się doskonale i bardzo szybko. Mimo, że to 430 stron, a cała główna intryga, dzieje się dosłownie w kilku pomieszczeniach zamku i oberży – „Twierdza” nie nuży ani przez chwilę. Każdy z wątków opisany jest ciekawie i dokładnie, postaci są wręcz trójwymiarowe i wzbudzają adekwatne do swoich poczynań uczucia. Najlepszym przykładem może być porucznik Wermachtu, Woermann – któremu wręcz kibicowałem!
Nie wiem czy wam też, ale mnie cały finał bardzo kojarzył się z pewną walką, opisaną kilkadziesiąt lat wcześniej, pomiędzy potężnym demonem, a równie mocarnym czarodziejem…napiszcie czy też tak macie.
Mimo ogólnej pozytywnej oceny powieści, jestem nieco zawiedziony jej drugą częścią. O ile pierwsza miała w sobie bardzo dużo historii i tajemnicy – nie wiadomo było co czai się w piwnicach twierdzy, i czemu giną niemieccy żołnierze, o tyle w części drugiej, kiedy wszystko zaczyna się powoli klarować i poznajemy wiele odpowiedzi, w moim odczuciu klimat niestety siada. Robi nam się taki trochę horror klasy B, nie mówię, że to jest jakiś straszny zarzut, bo Wilson nie miał zamiaru wydawać drugiego „Egzorcysty” – bardzo poważnej powieści, jednak klimat niepokoju i strachu, jaki stworzył na początku, rozpływa się mocno pod koniec.
Niemniej, ja bawiłem się przy lekturze świetnie – również dlatego, że wydanie Vespera to kolejny ich majstersztyk. Miałem pewne obiekcje co do okładki zaprojektowanej przez Mariusza Gandzela, ale trzymając książkę w dłoniach i przypominając sobie historię (czytałem „Twierdzę” w pierwszym wydaniu, z dwadzieścia lat temu), muszę przyznać, że zarówno grafika okładkowa, jak i te wewnątrz książki, zdecydowanie dodają klimatu i mroku. Do tego dochodzi twarda oprawa, solidnie zszyty grzbiet i szum papieru, przy przerzucaniu kolejnych stron…organoleptyczny orgazm! Do którego zresztą wydawnictwo zdążyło nas już przyzwyczaić.
Jeśli macie ochotę na ciekawą, prostą historię bazującą na walce dobra i zła, lubicie czytać jak nocami coś potwornego morduje nazistów, ale nie pogardzicie też dużą dawką historii i fantastyki – „Twierdza” Paula Wilsona jest dla was, i myślę, że będziecie się bawili przy niej tak dobrze, jak ja.
Anna Musiałowicz - "Diabeł zza okna"
„A może tam, gdzie byliśmy szczęśliwi, zawsze jest lato?”
Leszek Kołakowski pisze: “Doniosłość diabła łatwo sobie uprzytomnić, gdy pomyślimy o tym, ile arcydzieł literatury europejskiej – włączając utwory Dantego, Miltona, Marlowe’a, Goethego, Van den Vondela, Wiliama Blake’a i Tomasza Manna – nie mielibyśmy bez niego i co by się stało z naszymi dziełami sztuki i katedrami, gdyby wszystko, co się do diabła odnosi, nagle z nich znikło. (…) Jego trwałość w kulturze europejskiej – mimo okresów upadku, przemian w znaczeniu i rodzajach jego aktywności – dowodzi, że obecność jego zakorzeniona jest głęboko w naszym umyśle”.
Bohaterka debiutanckiej powieści Ani Musiałowicz „Diabeł zza okna” spędza sielskie wakacje u dziadków na wsi. Dni mijają na zabawach z koleżankami, wyprawach pod wiadukt kolejowy, aby godzinami czekać na pociąg i czuć ten dreszczyk emocji, kiedy wagony z hukiem przetaczają się im nad głowami, zabawach ze zwierzakami czy po prostu szwendaniu się bez celu, w promieniach letniego słońca. Ale we wsi zaczyna dziać się coś bardzo niedobrego, a sama Asia doświadcza tego szybko na własnej skórze, widząc za oknem domu dziadków, diabła… Kiedy przerażona dziewczynka opowiada o nim babci, ta początkowo zbywa ją śmiechem, ale kiedy przychodzi do nich sąsiadka, pulchna gaduła Grzelakowa i zaczyna szeptać babci na ucho, że we wsi zdarzyło się coś okropnego – babcia Lusia zmienia zdanie i razem z przerażoną i pobudzoną koleżanką, udają się do kościoła, a konkretnie do starej Lilianny, która jest gosposią księdza i mieszka na plebanii, aby dowiedzieć się czegoś więcej, i potwierdzić swoje przypuszczenia. A wszystko to dzieje się równo trzydzieści lat po ostatnich tragicznych wydarzeniach, które rzuciły mroczny cień na wioskę i mieszkańców…
Ależ mnie autorka zabrała w sentymentalną podróż. Nie dość, że kręgosłup powieści jest nadnaturalny, to jeszcze cała otoczka głównej historii jest doskonale przedstawiona. Pokazanie życia w tamtych czasach na polskiej wsi, wyszło autorce perfekcyjnie. I nie przesadzam, bo sam spędzałem na wsi upalne lata jako dzieciak. Zresztą jak większość młodych, przełomu lat 80/90 ubiegłego wieku. I wtedy faktycznie świat wyglądał inaczej. Wyjście na pole sąsiada, pójście do lasu za domem czy wyprawa do sklepu po gumy czy chipsy – to było to, co nas nakręcało i sprawiało, że wakacje były niesamowitą przygodą. Jak dodamy do tego nieznośny skwar lejący się z nieba, wyobraźnię młodych ludzi, łatwość wymyślania nowych strasznych historii i przygód – ach, chciałbym teraz choć na chwilę wrócić do tamtego okresu życia, do tej beztroski i laby, gdzie moim jedynym problemem była szynka na kanapce…
Doskonale bawiłem się podczas lektury, i chyba nawet te opisy prl-owskiej wsi, zaściankowości jej mieszkańców, wiary w zabobony i gusła oraz oczywiście stawianie księdza na piedestale, było ciekawsze niż sama postać diabła i jego historii. Chyba się starzeję, bo coraz częściej łapię się na tym, że szukam w grozie realizmu. Zupełnie przestały mnie pociągać potwory, wampiry i inne pierdololo spod znaku bestii, a dużo bardzie ciekawią mnie tematy i historie bardziej prawdopodobne. Chociaż akurat polska demonologia i podania które w życiu czytałem – zdecydowanie mi się podobają. W ogóle uważam (albo chcę uważać), że kiedyś, kiedy nie było telewizji, Internetu, świat był spokojniejszy, ciężej było się skomunikować, ludzi było mniej – coś więcej mogło błąkać się po polach i lasach, niż tylko smutny wiatr i krople porannej rosy. Wiem, romantyczne myślenie, ale nasłuchałem się za dzieciaka historii mojego dziadka, który żył na takiej wsi, a był to człowiek bardzo poważny, i nie wydaje mi się, żeby chciał mnie oszukać. To były po prostu inne czasy…
Ja chętnie poczytałbym jeszcze więcej takich krótkich, ale „prawdziwych” historii, gdzie akcja dzieje się w Polsce, mamy jakiś wątek demonologiczny, i dzieciaki. To moja druga w tym miesiącu książka, która może być skierowana do młodzieży, i znowu bardzo mi się podobało. Chcę więcej!
Na koniec szepnę kilka słów o rysunkach, które możemy podziwiać przy okazji rozpoczynania kolejnego rozdziału „Diabła” – bardzo klimatyczne, dobrze dopełniają treść i zwyczajnie pasują. Jak już jesteśmy przy rysunku, to na kilka zdań na pewno zasługuje grafika na okładce. Miazga. Odpowiada za nią Andrzej Masianis i zdecydowanie wywiązał się ze swojego zadania doskonale. Niby nie powinniśmy oceniać książki po okładce (a kto tego nie robi, przyznać się?) – to jednak właśnie okładka jest katalizatorem, który powoduje, że dany tytuł weźmiemy w łapki w księgarni, lub nie – nie oszukujmy się, że jest inaczej. Doskonała robota.
Debiut powieściowy Ani bardzo polecam, książeczka jest cieniutka (120 stron), ale wypełniona po brzegi wspomnieniami młodości, magią polskiej wsi i tajemniczą, mroczną i smutną historią o naszych wyborach, tych piekielnie trudnych. A także tego wszystkiego co dzieje się potem.
Łukasz Śmigiel - "Daemon"
Łukasz Śmigiel
„Daemon”
Wydawnictwo Oficynka wydało właśnie nową książkę Łukasza Śmigla – „Daemon”. Jest to zbiór 14 krótkich opowiadań, których wachlarz gatunkowy jest naprawdę szeroki – od mrocznego fantasy, przez thriller psychologiczny aż po grozę w przeróżnych postaciach. Uświadczymy tu sporo klasycznego horroru, w postaci potworów i demonów, ale widać też, że autor lubi przesuwać strach na poziom psychiki bohaterów, która przekłada się potem bezpośrednio na ich czyny, a te z kolei często niestety kończą się dla nich brutalnie i niekoniecznie tak jakby sobie wymarzyli.
„Daemona” czyta się szybko i z dużą frajdą oraz ciekawością. Kreatywny umysł autora sprawdza się w tych krótkich formach zdecydowanie i ja autentycznie czekałem na każde kolejne opowiadanie, bo dawno nie czytałem tak równego zbioru. Właściwie wszystkie teksty miały w sobie coś oryginalnego – mimo, że często dotykały i poruszały tematy ograne i przegadane w dziesiątkach innych tytułów, to autorowi udawało się zawsze dołożyć od siebie coś co sprawiało, że na te historie można było spojrzeć inaczej. Oczywiście nie brakuje tu kilku pomysłów totalnie od czapy, w sensie pozytywnym (pingwiny, klątwy) i to książce dodaje tego specyficznego zadziora ciekawości. Ale dla równowagi mamy też poruszane scenariusze powiedzmy „realistyczne” (zaginięcie dziecka, miłość czy wojna) do których autor dokłada nam warstwę fantastyczną lub grozową i robi się z tego całkiem smakowity kąsek. Bardzo fajne jest także umiejscawianie akcji w przeróżnych miejscach i czasach. Wędrujemy więc po Meksyku, by za chwilę znaleźć się w alternatywnej post-apokaliptycznej rzeczywistości. Walczymy z najeźdźcami podczas 50-stopniowego mrozu lub siedzimy w okopie I Wojny Światowej. A to tylko kilka przykładów, które można mnożyć, bo autor zdecydowanie położył nacisk na różnorodność w tym aspekcie książki.Fajnie, że opowiadania są krótkie ale treściwe – dzięki takiemu zabiegowi, można czytać „Daemona” na raty, po 2-3 opowiadania dziennie i dzięki temu nie być „uwiązanym” jedynie do jednego tytułu. To coś jak kilka odcinków ulubionego serialu, oglądanych do obiadu 😉Zdecydowałem się na trochę inną formę recenzji niż zwykle, żeby nie pisać samych ogólników, postanowiłem, że o każdym z czternastu opowiadań napiszę kilka słów, w niektórych dodając jeszcze jakieś swoje przemyślenia czy opinię. Mam nadzieję, że nie spojlerowałem zanadto, starałem się tego unikać!Przeczytajcie również koniecznie wstęp i posłowie – Łukasz zawarł tam bardzo dużo tłumaczeń i nawiązań. Zdecydowanie warto się z tymi częściami książki zapoznać.
Dom Nieba
Do czego może doprowadzić nas tęsknota i smutek za ukochaną osobą, to temat dość przegadany i wielokrotnie poruszany w literaturze. W „Domu nieba” autor pokazał nam jednak, że można na sprawę spojrzeć z jeszcze innej strony, że chęć połączenia się z kimś kogo się straciło, ale nie potrafi się bez niego żyć, może stać się życiową obsesją i posunąć nas do najpotworniejszych czynów i zachowań.
Bohater 1916
Wojna to horror sam w sobie. Tyle niepotrzebnych śmierci, złamanych ludzi, zniszczonych żyć. Lata spędzone w okopach, wśród smrodu rozkładu, błota, zimna, codziennie i w kółko przeżywanie tych samych sytuacji, niewyobrażalny poziom stresu, systematycznie niszczona psychika i postępujące zezwierzęcenie. A co, jak dodamy do tego wątek nadnaturalny? A co, jeśli nie wszystkie okopy zostały stworzone ręką ludzką i nie prowadzą tam, gdzie wskazuje logika? Noc, opary gazów bojowych i misja przedostania się do części pola bitwy okupowanej przez wroga, okaże się dla młodego żołnierza Fritza Gekho czymś więcej, niż tylko wojennym rozkazem…
Śmierć Prokris
Włamywacz i złodziej Sid Rayback, dostaje cynk od swojego bossa, że w pewnej willi, do zgarnięcia jest bardzo cenna i wyjątkowa ikona przedstawiająca człowieka z psią głową. Sid jest sprawą bardzo zainteresowany, bo nie dość, że Elli obiecał mu 60% zarobku ze sprzedaży skradzionego przedmiotu, to do tego Rayback jest ogromnym fanem psów, i prędzej uciąłby sobie rękę, niż skrzywdził jakiegoś czworonoga, więc dziwna ikona przyciąga go jak magnes. Jest Wigilia, Sid włamuje się do willi po drodze zaprzyjaźniając z ogromnym wilczarzem, który pilnuje posesji…i tu zaczynają się jego kłopoty. Duuużo kłopotów. W opowiadaniu nie ma nic paranormalnego, nie ma duchów ani stworów rodem z koszmarnych snów, ale są bestie chyba jeszcze bardziej przerażające – ludzie. Świadomość, że sąsiad, znajomy, a może nawet ktoś z rodziny, może być zły do szpiku kości, chory psychicznie i wynaturzony do granic wyobraźni – to coś co faktycznie powoduje gęsią skórkę i ciarki…Na szczęście los rzuca nam czasem do pomocy niespodziewanych sojuszników…
Przyjdzie i po ciebie
Wizja jak z filmu „Pojutrze” – na nasza planetę spłynęła zima. Potężna zima, trwająca wiele lat. Temperatury w dzień sięgają -50 stopni, w nocy jest dużo gorzej. Niedobitki ludzkości starają się przetrwać w każdy możliwy sposób, kanibalizm stał się chlebem powszednim. A to nie wszystko – wraz z zimą, na Ziemię przybyli Obcy – bardzo specyficzni Obcy, którzy od setek lat mieli u nas swoich szpiegów – a teraz wiedząc o nas bardzo dużo – z łatwością dobijają resztki cywilizacji ludzkiej. Bohaterem opowiadania jest Charles, który radzi sobie całkiem nieźle w tych nietypowych i arcytrudnych warunkach. Nie ma wielu przyjaciół, ale ma swoje misje i plany, a także specjalną listę osób, które koniecznie musi odwiedzić (oczywiście o ile jeszcze żyją). Jak się to skończy i czy wyjdzie zwycięsko z potyczek z tymi dziwnymi, opancerzonymi i bujającymi się na boki istotami? Musicie przekonać się sami.
Nigdy więcej
Najgorszy koszmar dla każdego rodzica – krzywda dziecka. A konkretnie jego zaginięcie. Rodzice wariują z nerwów i zmęczenia, chociaż przechodzą przez tę tragedię zupełnie odmiennie. Matka niknie w oczach, nie wychodzi z łóżka, ojciec wręcz przeciwnie – bierze sprawy w swoje ręce. Od tego momentu wkraczamy na zupełnie inny poziom realizmu – moim zdaniem mocno gaimanowski. Dobrze napisany i zaskakujący tekst. Otwarty finał historii daje do myślenia – bardzo dobre opowiadanie.
Opowieść chłopca
Kolejny tekst o wojnie, tym razem pokazany z punktu widzenia dziecka. Żydowskiego chłopca. Zaczęła się łapanka uciekinierów z getta i Mira, 17-letnia siostra głównego bohatera, 8-latka, który jeszcze niewiele rozumie z otaczającego go horroru, ucieka przed żołnierzami niemieckimi. Znajdują schronienie w pewnym ogromnym domu, który ma jednego mieszkańca – spokojnego, starszego pana, który wydaje się niespecjalnie przejmować wojenną zawieruchą. Obiecuje on dzieciakom, że będą u niego bezpieczni, nikt nie będzie ich tam szukał, bo ma z nazistami umowę. Mało tego, pan Majde obiecuje poszukać rodziców Miry i Jakuba. Podczas jego nieobecności, dzieci mają przebywać w ukrytej piwniczce i nie wychodzić pod żadnym pozorem. Tymczasem, do dworku najpierw ktoś zaczyna się dobijać, a potem wyważa drzwi…Mimo, że dzieci są sparaliżowane strachem, to jednak chore działania nazistów spotkają się z oporem, a młody Jakub zyska w tej jakże nierównej walce, potężnego sprzymierzeńca.Chyba najlepsze opowiadanie póki co – połączenie nadnaturalności z wojną zawsze mnie kręciło i takie książki mogę czytać systematycznie. Kojarzy się nieco z „Twierdzą” Wilsona…
Imago
Anah i Gareth, to wzorowe małżeństwo. Mają dwie śliczne córki, które odziedziczyły urodę po mamie, pół krwi Indiance, i bystry umysł po tacie – pracoholiku 😉. Nie brakuje im pieniędzy, żyją w dostatku i szczęściu. Jednak od jakiegoś czasu Gareth ma dziwne przebłyski strachu, że jego życie nie jest jednak tak sielankowe jak mogłoby się wydawać. Okazuje się, że to co pamięta, wspaniałe wspomnienia związane z żoną, wakacjami i przyjaciółmi, niekoniecznie musi być prawdą. Że całe jego życie nie musi nią być…Tymczasem małżeństwo przyjeżdża do domku nad jeziorem, aby uczcić piętnastolecie ślubu – podczas gdy jego żona spędza godziny w wodzie, on próbuje poukładać sobie w głowie wszystko co go trapi i nie daje mu spać. Nie pomaga w tym pewne znalezisko na strychu domu teścia oraz coraz dziwniejsze zachowania Any…Więcej nie piszę, bo nie mogę. W końcu pojawiło się nieco weirdu i lovecraftowskiego sznytu. Jest faktycznie niepokojąco i mrocznie. Nic nie wydaje się być tym czy być powinno, a ukochana osoba, którą zna się pół życia – nagle wydaje się obca i groźna…
Decathexis
Typowe dark fantasy. Mroczna magia, dziwne tradycje i obrzędy. Ludzie czczą Morię, boginię śmierci, starają się żyć normalnie, ale jednocześnie tworzą Inspektorat do spraw Nieumarłych, którego pracownicy strzegą ludzkości przed Nieumarłymi. Ci z kolei, raz do roku przybywają, aby wskrzesić kolejne trupy i dołączyć je do swej armii. Akcja opowiadania, dzieje się właśnie w przededniu tego mrocznego wydarzenia, kiedy horda umarlaków zbliża się do miasta i wędruje, aby przywrócić do życia zmarłą 40 lat temu córkę królowej…mimo, że ludzie mają swoje sposoby na Nieumarłych, coś się zmienia, nigdy nie było ich tak wielu, a ich lider…Opowiadanie kojarzy mi się mocno z przygodami Gotreka i Felixa z uniwersum Warhammera, ale widzę w nim takie luki fabularne, że szkoda gadać. Fajna odmiana w zbiorze, bo mamy rzeczywistość alternatywną, można by wykorzystać zarys pomysłu i nawet napisać pełnoprawną powieść, ale wiele rzeczy jest do poprawienia i przemyślenia, bo historia w takiej formie kuleje jak trup z przetrąconym kolanem.
Wystarczy
Młody chłopak, zmęczony zwyczajnym do bólu życiem, szuka czegoś więcej. Dużo myśli o tym co czeka nas po śmierci, kończy więc wszystkie niedokończone sprawy, siada w fotelu i przykłada sobie rewolwer ojca do skroni. Po naciśnięciu spustu zaczyna się akcja właściwa opowiadania. Fajne podejście do kwestii śmierci i tego czy i co czeka nas po niej. Mnie podczas lektury, przypomniała się „Siódma pieczęć” Bergmana.
Stracona Fiestecita
Akcja opowiadania dzieje się w Meksyku i prowadzi nas dwutorowo. Z jednej strony mamy brutalne morderstwa, których ofiary mają wyrwane serca i zmasakrowane ciała, niedbale porzucone w różnych częściach Nowego Meksyku. Sprawą zajmuje się detektyw Rokko Buenos i jego nowa partnerka – trop prowadzi ich na górę Cerro Correa, gdzie znajdują się ruiny starożytnej świątyni, wewnątrz której, błyszczy w promieniach Słońca, idealnie wypolerowany ogromny blok onyksu, z dziwnymi otworami, z których sączy się czarna ciecz…niestety stróże prawa spóźniają się, bo kilka godzin wcześniej dociera tam Manu, znawca starożytności i swego rodzaju egzorcysta, zajmujący się demonami i wierzeniami dawnych ludów…prowadzi on na górę trzy zakonnice. Pretekstem jest wycieczka, ale plany Manu są zgoła inne – bezpośrednio wiążą się one z pewnym demonem i naczyniami, które potrzebne mu są, aby powrócić na Ziemię…Podczas czytania wręcz czuć nieznośny upał i ogromną wilgotność powietrza. Właściwie to takie opowiadanie w stylu Jamesa Rollinsa czy Indiany Jonesa, z nutką demonologii. Jedno z lepszych w zbiorze.
Fotel
Najbardziej weirdowe opowiadanie w zestawieniu. Odlot 😊 rosyjski cyngiel – Borys, wykonuje wyroki dla mafii. Jest bezwzględny i okrutny, nie oszczędza nawet małych dzieci. Wyrobił sobie renomę pierwszoligowego zabijaki, ale jego umysł chyba nie do końca sobie z tym radzi. Chociaż on sam temu zaprzecza, coś złego zaczyna dziać się w jego głowie. Chore wizje, utraty przytomności…a kluczową rolę w całej historii odgrywa pewien duży, stary fotel, znaleziony kiedyś w piwnicy domu w którym mieszka morderca…
Powiastka krótka ale ciekawa. Mocno zeschizowana – czasem nie wiadomo co jest jawą a co snem. Ponadto można ją interpretować na wielu płaszczyznach i na kilka sposobów. Mnie zawsze bardziej podoba się analizowanie strachu i tego co dzieje się w głowach ludzi, niż potworki latające po scenie i cysterny krwi. Duży plus.
Klątwa z o.o.
„Szanowny Panie, Pathos Incorporated informuje, że rzucono na Pana klątwę czwartego stopnia w ogólnie przyjętej skali. Klątwa nosi nazwę Trivium i rozpocznie swe działanie dokładnie 20 października, w poniedziałek o godzinie 11…” – zdziwiłaby was taka informacja? Bo właśnie list o takiej treści dostał pulchny wykładowca literatury romantycznej Wiktor. Spokojny fan wędkarstwa z 15-letnim małżeńskim stażem. A przeczytał go, a to pech, pierwszego dnia samotnego urlopu (żona spędzała swój z przyjaciółką w Kairze).
Kto z nas przynajmniej kilka razy w życiu nie chciałby rzucić na inną osobę klątwy? Chyba niewiele jest takich osób. Wiktor udał się niezwłocznie do siedziby firmy, gdzie dowiedział się, że to nie żart i że klątwa naprawdę została na niego narzucona, oczywiście nie wiadomo przez kogo…. Naszemu bohaterowi przytrafia się przez okres trwania klątwy naprawdę dużo nieszczęśliwych wypadków, a to dopiero początek, bo okazuje się, że Wik nie jest tak do końca bezbronny w tym całym szaleństwie. Może zamówić sobie klątwę zwrotną…
W zasadzie humorystyczne opowiadanie, aczkolwiek bohaterom na pewno nie jest do śmiechu – dobrze pokazuje ludzkie słabości i wady, a także żerujące na nas wszelkiego rodzaju firmy i korporacje. Oryginalnie i ciekawie!
Wesołych drzew
Najstraszniejsze moim zdaniem opowiadanie. Bycie niewidomym samo w sobie jest dość przerażające, ale jak się do tego przebywa samej w ogromnym domu na odludziu…jest Wigilia, a mąż Gwen, David – pojechał z ich psem do miasta, do weterynarza. Dziewczyna zajęta jest przygotowaniami do wigilijnej kolacji, ale nagle zaczyna słyszeć przed domem, a później w nim samym, dziwne, nieznajome dźwięki. Wiadomo, że osoby niewidome, mają wyczulone inne zmysły, między innymi poprzez słuch poznają świat, uczą się poprzez dźwięki, i kiedy pojawia się jakiś nowy, mózg od razu zapala czerwoną lampkę. Tym bardziej, że ten dźwięk brzmi, jakby wokół domu przechadzało się podkute zwierzę…kiedy na piętrze słychać dźwięk otwieranego okna, Gwen przerażona zamyka się w spiżarni. Tymczasem David właśnie wraca i wiezie niezapowiedzianego gościa…
Świetna historia, chyba najlepsza w zbiorku. Bardzo dobrze napisana, ponieważ autentycznie czułem strach, jak wyobrażałem sobie sytuację Gwen – dziwne dźwięki i świadomość, że prawdopodobnie ktoś jest w domu, a ona nie może go zobaczyć…brrr…ciarki. Ale to nie cały strach, który nam autor w tym tekście serwuje. Znalazło się tu także miejsce na legendy, pradawne stwory i pewną religię…
Śpiew ptaka nocy
Świetne zakończenie zbioru – Łukasz ewidentnie jest fanem Deana Fostera i Michaela Crichtona. Wyprawa do Kolumbii w poszukiwaniu przedziwnego stworzenia, zarejestrowanego na krótkim filmiku, połączona z odszukaniem pierwotnego plemienia Indian Kavahivi, jest dla głównego bohatera opowiadania, doktora antropologii, zwieńczeniem wielu lat badań i przebijania się z maczetą przez dżunglę. Ale na tę samą wyprawę, kilka dni wcześniej wybiera się jego „prawie była” żona, Clair. Zaczyna się więc wyścig – najpierw o palmę pierwszeństwa w wiekopomnym odkryciu, a potem już tylko o życie i zdrowie psychiczne…przygoda zamienia się z horror.
Herbert George Wells - "Niewidzialny człowiek".
Green Class - Pandemia. Tom 1.
Green Class. Pandemia. Tom 1
Grupka uczniów z Kanady jedzie ze swoim nauczycielem biologii na dwutygodniową „Zieloną szkołę” – tu od razu mamy wyjaśnienie, skąd pomysł na tytuł serii. 14-dniowa „lekcja życia” odbywa się na bagnach Luizjany. Kiedy zmęczeni, brudni i podenerwowani wracają na miejsce zbiórki, gdzie czeka autokar mający zawieźć ich na upragnione i wyczekiwane lotnisko, okazuje się, że wiele się zmieniło… wokół nie ma żywej duszy, a wszędzie walają się ulotki o obowiązkowych szczepieniach i kwarantannie…
Ale się EGMONT wstrzelił z tym tytułem, co? :D Real time marketing lvl ekspert.
Okazuje się, że świat, który jeszcze kilkanaście dni temu ogarnięty był szałem zakupów, Facebooka i Tindera, zmienił się dość konkretnie. Ludzie zarażeni dziwnym wirusem najpierw stają się apatyczni, przestają rozpoznawać bliskich, po czym zmieniają się w agresywne stwory, przypominające drzewce…
Wszędzie wokół szerzy się anarchia i chaos, a akurat ta część Luizjany, w której znajdują się nasi młodzi bohaterowie, zostaje odcięta od świata potężnym murem, którego dzień i noc pilnują snajperzy i wojsko. Wszyscy, którzy są po złej stronie, są skazani na walkę o przeżycie. Tymczasem wokół pojawia się coraz więcej potworów, a jeden z chłopaków z ekipy, zarażony, ale nie pozostawiony samemu sobie, czuje się coraz gorzej…
Mam wrażenie, że krótki, 72-stronicowy komiks skierowany jest bardziej w stronę młodzieży niż dorosłych, aczkolwiek ja, 37-latek, bawiłem się dobrze. Prosta opowieść, jakich w sumie było wiele, jest dopiero wstępem do właściwej historii, która - mam nadzieję - nie będzie sztampowa i powtarzalna.
Sam scenariusz wydaje się nieco naiwny przez fakt, że młodym bohaterom właściwie wszystko się udaje. Pomijając oczywiście dość niefortunną sytuację ogólną, odnajdują się w niej bardzo szybko, wiedzą jak postępować, są twardzi i nieustępliwi, w trudnych rozmowach i decyzjach są zaskakująco dojrzali i zdają się mieć więcej doświadczenia, niż powinni. To troszkę razi, bo dobrze byłoby jednak, gdyby przynajmniej na początku byli zagubieni, nieracjonalni i sfrustrowani. Tymczasem już po kilku tygodniach od wystąpienia zarazy oni robią sobie wypady na miasto w celu zabijania potworów… To duże uproszczenie.
„Green Class” to efekt współpracy dwóch Francuzów: Jerome Hamon zajął się scenariuszem, natomiast David Tako narysował całą historię i nadał jej barw. Jest to pierwsze tak duże przedsięwzięcie ilustratorskie, w którym bierze udział. I jak na debiut, moim zdaniem wypada świetnie. Rysunki są bardzo realistyczne, chociaż kreska sprawia jednocześnie wrażenie, jakby czerpała odrobinę z mangi i anime. Widać to szczególnie w scenach bijatyk, gdzie charakterystyczne kreski nadają postaciom dodatkowej dynamiki ruchu. Czerń i biel może bardziej odpowiadałyby klimatowi postapo, ale moim zdaniem dodanie soczystych kolorów potęguje klimat i nadaje opowieści głębi. Skoro jesteśmy przy jakości, to muszę, jak zwykle zresztą, napisać kilka słów o samym wydaniu. Mimo że komiks jest stosunkowo krótki, EGMONT postawił na twardą oprawę, która dodatkowo ma fakturę, jak mi się wydaje, nawiązującą do „skóry potworów”. Mamy bardzo dobrej jakości papier i format A3. Wszystko to razem dodaje nam zdecydowanie wrażeń organoleptycznych podczas lektury, bo cały czas opuszki palców wędrują nam pod „pofałdowanej” okładce. Fajny zabieg.
Mimo że temat wydaje się oklepany i przerobiony wzdłuż i wszerz, dajmy tej historii szansę – jeśli autorzy wykażą się wizjonerstwem i solidną wyobraźnią, mamy szansę na fajną serię. Ja na pewno będę czytał dalej, bo jestem ciekaw, w którą stronę to pójdzie i jak dalej potoczą się losy paczki przyjaciół ze szkoły.
Jeśli macie ochotę zapoznać się z tym komiksem, można go dostać ze spoko rabatem, tu: https://egmont.pl/Green-Class.-Pandemia.-Tom-1,24431635,p.html