Maciej Lewandowski - "Cienie Nowego Orleanu".

Od kiedy do moich uszu dotarła wieść, właściwie plotka, że powstaje powieść, osadzona w realiach i klimacie Lovecrafta, w dodatku jej akcja, toczyć się będzie w parnym, mrocznym, słodkim i przepełnionym mistycyzmem Nowym Orleanie, na bagnach Luizjany, a do tego wszystkiego pisze ją Polak – Maciek Lewandowski – wiedziałem już, że czekam, że myślę i śnię, aby dobrać się do tego niewypowiedzianego plugastwa!

Zarówno w czasie, jak i po lekturze, myśląc o „Cieniach”, byłem nieco zaskoczony poziomem rozpoznania tematu Nowego Orleanu, wierzeń, dawnych czasów, relacji społecznych oraz kulturowych, zrobionych przez autora – widać tu ogrom pracy, ale i czystą fascynację – którą zdecydowanie podzielam. Brawo!

Biorąc pod uwagę ciężar gatunkowy powieści, jej główny bohater, nie może być jakąś popierdułką, która boi się pająków i reaguje nerwowym śmiechem, na każde skrzypnięcie podłogi czy starych schodów. Musi to być wielki, silny, nie tylko fizycznie, facet – który z niejednego pieca chleb jadł, widział rzeczy, które go zahartowały, ukształtowały i pchnęły na tę, a nie inną ścieżkę zarówno kariery zawodowej, jak i życia prywatnego – którego właściwie ludzie jego profesji, zwłaszcza w tamtych czasach, odnoszę wrażenie, nie mieli.
I tu, po raz kolejny, autor powieści nas nie zawiódł – opisując protagonistę, doświadczonego nowoorleańskiego policjanta Johna Raymonda Legrasse’a, jak powyżej. Dodając fedorę i piersiówkę, skrzętnie schowaną pod połami płaszcza (bynajmniej nie ze względu na przełożonych, a raczej na złodziei, ponieważ akcja powieści toczy się w czasach ścisłej prohibicji), otrzymujemy obraz twardego, zahartowanego w bitkach i znającego od podszewki ciemne zaułki i szare strefy swojego miasta, ale także zmęczonego życiem, pracą i przeszłością, faceta.

Faceta, który przy okazji jednego ze śledztw, trafia do dziupli przemytników, gdzie znajduje okrutnie okaleczoną kobietę, jak się później okazuje, nie pierwszą i nie ostatnią. Na jej umęczonym ciele, detektyw odkrywa wyryte tajemnicze symbole, ofiara ma także zdartą skórę z pleców. Tym samym, zaczyna się jego początkowo służbowy, a później, po odsunięciu od śledztwa, przede wszystkim prywatny powrót do przeszłości, do pewnej nierozwiązanej sprawy dziwnych kultystów, którzy przeszło dwadzieścia lat wcześniej, na bagnach wokół Nowego Orleanu, zdawali się przywoływać coś piekielnie starego i przerażającego…
Sprawę, którą schował głęboko z tyłu głowy, i która teraz wypełzła i nadała jego życiu i działaniom sens.

Legrasse, łącząc wątki, zmieniając lokacje i zapuszczając się w coraz to gorsze i bardziej zakazane rejony miasta, powoli i metodycznie zbliża się do strasznej, prastarej, brutalnej prawdy…

W książce mamy polski wątek, który niestety nie trwa długo…a szkoda. Co do bohaterów pobocznych czy drugoplanowych, autor ma niewątpliwy talent do uplastycznienia ich postaci. Czytając „Cienie”, widziałem przed oczami praktycznie wszystkich bardzo wyraźnie i to mi się podobało – nie zawsze możliwa jest tak dobra wizualizacja, a to się ceni.

No i moja prywatna „truskawka na torcie” – wspomniana Rue d’Auseil, o której powiedzieć, że jest mi bliska, to jak nic nie powiedzieć…nie brakuje w książce także wielu innych nawiązań i smaczków, które łączą powieść Maćka Lewandowskiego z prozą Lovecrafta, pomijając oczywiste, jak postać Legrasse’a czy inne wtrącenia z „Zewu Cthulhu”, wytrawne oko, wyłapie jeszcze kilka, mniej oczywistych. I to jest absolutnie wspaniałe.

Mnie troszkę brakowało tej duchoty, wysokiej wilgotności amerykańskiego Południa – tych komarów, smrodu bagien, zapadania się po kolana w szlamie. Ale to mnie brakowało, a ja nie jestem normalny. Jeśli jednak, brakowałoby także komuś innemu, to na pocieszenie dostajemy naprawdę doskonale i namacalnie oddany Nowy Orlean, z jego wielowarstwowością, kulturą, rasizmem, smrodem i podziałami. Oczywiście przynależnymi do ówczesnych, mrocznych pod wieloma względami, czasów. W książce mamy też dużo typowo męskich potyczek, wybijanych zębów, wyłamywanych palców, oraz dziwnych i z pozoru niemożliwych koneksji między poszczególnymi bohaterami.

Reasumując, mnie się bardzo podobało, mało tego – chcę więcej, a z mojego researchu, czyli dociśnięcia kolanem krwawiącej twarzy leżącego na ziemi autora – nie jest to chętka, która pozostanie bez odpowiedzi…


Marek Grzywacz - "Mała Czerń".

„Mała czerń” – Marek Grzywacz, wyd. Wydawnictwo Phantom Books.

Marta zniknęła. Zapadła się pod ziemię. Tylko Konrad, przyjaciel z dzieciństwa może ją odnaleźć. On jeden zna jej demony.

Demony z przeszłości, które nękają również jego. Wraz z Leo, chłopakiem dziewczyny rusza na poszukiwania.

Śledztwo zabierze czytelnika w retrospektywną wycieczkę po Polsce z lat dziewięćdziesiątych. Do świata black metalu, subkulturowych awantur, tęgiego picia. Świata, w którym w podwarszawskim miasteczku ktoś popełnił samobójstwo. I tylko Konrad wie, gdzie Marta była tamtej nocy.

„Mała czerń” to debiutancka powieść Marka Grzywacza. Nostalgiczna, ponura jak Warszawa jesienią, historia o przemijaniu i niedostosowaniu. Ale przede wszystkim o przyjaźni, która zobowiązuje.

Nastawiałem się na ten black metal i subkulturowe awantury, bo sam wychowywałem się w latach 90’ i wtedy zaczynałem słuchać metalu, punka, nosić glany i skórzany płaszcz do kostek – serio 😊

Ale niestety – powiedzieć, że muzyka odgrywa tutaj marginalna rolę, to komplement. Awantur też niestety jest jak na lekarstwo, tęgie picie za to jest obecne na co drugiej stronie. No szkoda.

Po raz kolejny w tym roku, mam problem z oceną książki. Podobnie miałem po „Zaciszu” Tomka Krzywika, i tutaj właściwie jest prawie że ten sam wzór. Prawie – bo u Tomka chyba jednak było lepiej…

NUDA

2/3 książki Marka Grzywacza, to niestety męczarnia – brak zaciekawienia czytelnika, oprócz kilku lekkich paranormalnych epizodów, dzieje się bardzo niewiele. Akcja skupia się na siedzeniu przy komputerach, analizowaniu danych i generalnie „papierkowej robocie”. Główni bohaterowie – Konrad, Leo i Gosia, starają się rozwikłać zagadkę zaginięcia Sinej – a właściwie Marty, przyjaciółki Konrada z lat młodości, a obecnie dziewczyny drugiego protagonisty – Leopolda. Sina zniknęła w dziwnych okolicznościach, dosłownie zapadając się po ziemię.

Nasi bohaterowie zaczynają więc grzebać w przeszłości Marty, a także Konrada, ponieważ łączy ich mroczny sekret. Im bardziej zagłębiają się w sprawy, poznają kolejne wątki, tym wszystko staje się coraz dziwniejsze i mroczniejsze. Na pewnym etapie ich śledztwa, pojawia się Gosia – wyalienowana dziewczyna, która, jak twierdzi, ciągle widzi duchy zmarłych osób, nawet mieszka z dwoma…matką i ciotką. Brzmi to może dość śmiesznie – ale Marek opisał to poważnie, książka i tematy paranormalne trzymają się kupy i warsztatowo nie mam się do czego przyczepić.

Podczas prób rozwikłania zagadki zaginięcia Marty, nasi bohaterowie natykają się na dziwną sektę, której guru już nie żyje, ale jakby nadal wpływa na swoich „poddanych”, którzy coraz bardziej zaczynają przyciskać nasze trio i deptać im po piętach.

Czytając „Małą czerń” wielokrotnie łapałem się na tym, że mam silne skojarzenia książki z filmem Stanleya Kubricka „Oczy szeroko zamknięte”, nie tylko ze względu na klimat sekty, tajemnicze stroje, dziwne msze, podsycone alkoholem i seksem…ogólny klimat książki jest bardzo dobry, podoba mi się cała historia, jest zgrabnie prowadzona, ale niestety, w moim odczuciu – przegadana. I to mocno 

Właściwa akcja zaczyna się dopiero pod koniec książki, i to jest już rollercoaster bez trzymanki – świetne pomysły, wyobraźnia działa i produkuje nam straszne i mroczne obrazy w głowie. Autor popisał się niezłym talentem do opisywania sytuacji grozy i to jest zdecydowanie na plus.

W sumie jak tak sobie myślę, to kilka akcji śmiało można nazwać czystym weirdem, a dla takiego weirdo-lubisia jak ja – nie trzeba nic więcej 😉

Ciężko jest napisać coś więcej, nie zdradzając głównej linii fabularnej, a mimo wszystko zachęcam do przeczytania książki, bo jak wypisałem sobie plusy i minusy – warto. Szkoda byłoby odpuścić sobie tych kilka świetnych i oryginalnych scen z końcówki, tylko dlatego, że Marek zapomniał, że akcja musi być także na początku książki 😉

Ale tak już zupełnie serio – czytajcie, dajcie się porwać historii, może ja tylko tak sobie marudzę. Wiecie jaki jestem…


John Boyne - "Nawiedzony Dom".

 „Winą za śmierć mego ojca obarczam Charlesa Dickensa”– jedno z najlepszych pierwszych zdań, jakie kiedykolwiek przeczytałem. Majstersztyk, coś co kupuje czytelnika w sekundę! Przynajmniej mnie 😉

Eliza Caine, 21-letnia nauczycielka ze szkoły dla dziewcząt w Londynie, po traumie związanej ze śmiercią ukochanego ojca, postanawia przenieść się na prowincję, do małego miasteczka w hrabstwie Norfolk, aby objąć posadę guwernantki dla dwójki pociech pewnego bardzo zamożnego dżentelmena. Nie spodziewa się jednak, że z każdym dniem, jej pobyt w ogromnym pałacu Gaudlin Hall, będzie stawał się coraz mroczniejszy, a sekrety rodziny Westerleyów, które stopniowo będzie poznawać, odmienią jej życie na zawsze…

Znałem autora wcześniej tylko z „Chłopca w pasiastej piżamie”, niesamowicie wzruszającej książki i filmu pod tym samym tytułem, więc po lekturze „Domu” spodziewałem się czegoś ciepłego, mocno nasyconego uczuciami. I nie zawiodłem się. Książka jest wyśmienitą ucztą dla oka i umysłu, fenomenalnie przeniesiony na karty powieści został klimat wiktoriańskiej Anglii, dusznego, brudnego Londynu, który jest w samym środku rewolucji przemysłowej (akcja powieści toczy się w 1967 roku), oraz angielskiej wsi, sielskiej, cichej, spokojnej prowincji, gdzie czas płynie leniwie, a powietrze jest krystalicznie czyste i aż chce się żyć. A taki odbiór możliwy jest dzięki fantastycznemu językowi, i sposobie narracji, który zastosował autor powieści. Jest delikatnie i bardzo elegancko.

Ale przecież „Nawiedzony Dom”, reklamowany jest jako powieść grozy – to gdzie ta groza?

Jest, czasem gra pierwsze skrzypce, czasem chowa się za aksamitną, ciężką kotarą w jednym z korytarzy ogromnego gmachu Gaudlin Hall, ale ciągle jest obecna i wyczuwalna. Z tym, że muszę od razu zaznaczyć, że jeśli spodziewacie się stylu straszenia odpowiedniego dla naszych czasów, to zawiedziecie się. Jest to bowiem groza subtelna, przyczajona i nieoczywista. Podczas lektury zaznaczałem sobie w głowie pewne sytuacje i analizowałem je na kilku płaszczyznach, po kątem straszności. Nie mamy tu potworów, latających demonów, hektolitrów krwi ani zdeformowanych istot z bagien. Ale mamy za to samotną, zagubioną, młodą kobietę, która nocuje w ogromnym, starym budynku. Każdy dźwięk wydaje się dziwny, czy to wiatr, czy ktoś spaceruje w środku nocy za oknem lub pod jej drzwiami? Przecież w całym domu jest tylko ona i dwoje małych dzieci…a te skrzypnięcia z góry? Czy to deski starej podłogi, prostują się od zmiany wilgotności, czy jednak to coś innego…? Wyobraźcie sobie taką sytuację – to jest dosyć straszne. Weźcie też pod uwagę, że to lata 60-te XIX wieku!

Grozą są także przepełnione opowieści drugoplanowych bohaterów książki, Pana Raisina, który zajmuje się finansami rodziny Westerleyów, czy Pani Toxley, która bardzo blisko przyjaźniła się z właścicielami Gaudlin Hall, rodzicami Izabelli i Eustace’a, aż do pewnego feralnego dnia, który wpłynął na wiele osób i pokrzyżował wiele życiowych planów…Tytuł powieść Johna Boyne’a na szczęście nie jest mylący, oczywiście mamy tu duchy, różne duchy, które spokojnie można wrzucić w poczet pierwszoplanowych bohaterów książki – więcej pisał nie będę, bo w żadnej mierze nie chcę Was pozbawiać przyjemności z czytania i poznawania historii „Nawiedzonego domu”.

Powieść czyta się z ogromnym zainteresowaniem, bo tajemnice wręcz wylewają się z każdej strony, i mimo, że całość jest nieco naiwna, w sensie łatwo domyślić się co, kto i kiedy – to ja osobiście polecam moje podejście, dajcie się uwieść, pozwólcie prowadzić się słowom autora, nie myślcie za dużo i nie analizujcie, ot płyńcie z nurtem i rozkoszujcie się lekturą – naprawdę warto.

Ja podczas czytania, miałem wiele skojarzeń z innymi dziełami kultury popularnej – znalazłem tam skojarzenia z „Upiorem w operze”, „Tajemniczym ogrodem”, a nawet z filmem „Inni” Alejandro Amenabara, a jakby się zastanowić, to z całą pewnością znalazłoby się i wiele więcej podobieństw.Podobało mi się także tempo akcji, ciekawie regulowane przez stopniowe odkrywanie historii rodu Westerleyów, dość leniwe przez większość książki, co też odbieram jako znak czasów – piękny znak – nikomu się specjalnie nigdzie nie spieszyło. Natomiast sam finał historii – to zdecydowanie przyspieszenie i tu znowu mam skojarzenie, pewnie niektórym zaspojleruję – najnowsza książka Stephena Kinga – „Instytut”.

Słowem podsumowania – ja osobiście bawiłem się doskonale, autor bardzo ładnie potrafi lawirować pomiędzy pozornie obyczajową historią, dramatem a czystą grozą. Taką w starym, dobrym, wiktoriańskim stylu. Polecam książkę zwłaszcza tym, którzy lubią czytać spokojnie, niespiesznie, smakować słowa, bo jak wspominałem, język jest wyborny i nieczęsto teraz spotykany. W pierwszym momencie, zanim skojarzyłem autora, sądziłem nawet, że powieść została napisana w czasach Dickensa, a tu taka niespodzianka, bo autor jest zaledwie 12 lat starszy ode mnie…zatem cały splendor i chwała należą się tłumaczowi i redaktorom! 😉

Czytajcie, bo takie książki nie trafiają się często.


"Bloodborne: Śmierć Snu", EGMONT.

Recenzja na Facebooku <== KLIK

Bloodborne – Śmierć Snu.

 Jak tylko zobaczyłem, że na rynku pojawił się komiks o mojej ukochanej grze, wiedziałem, że nie spocznę póki nie dostanę go w łapki i nie przeczytam od deski do deski. Potem spojrzałem na cenę i kubeł zimnej wody (jak zwykle) spadł na moją głowę…

Dzięki zaufaniu, którym obdarzył mnie i moich „Fanów Grozy”, EGMONT, który jest wydawcą „Bloodborne: Śmierć Snu” – mam komiks, przeczytałem go, zachwycając się przepięknymi rysunkami Piotra Kowalskiego, który dał się poznać fanom jako twórca m.in. tetralogii „Gail”, którą zarówno rysował, jak i był scenarzystą, jednego komiksu w świecie Hulka i Wiedźmina, oraz wypłynął na prawdziwie szerokie wody, kiedy wydawnictwo Le Lombard, powierzyło mu rysowanie sensacyjnej serii „La Branche Lincoln”.

Jeśli do niezwykle wyrazistej, klimatycznej kreski Piotra, dodamy scenariusz, za który odpowiadał Ales Kot (Suicide Squad, Czas nienawiści) oraz fenomenalną pracę kolorysty Brada Simpsona (Deadpool, Spider-Man, 30 dni nocy), otrzymujemy mieszankę wybuchową najwyższej jakości i grozy.

Jak wszyscy zapewne wiecie, gra Bloodborne, uznawana jest powszechnie za jeden z najciekawszych, najmroczniejszych i najtrudniejszych tytułów ze wszystkich, które pojawiły się w ostatnich latach na rynku gier komputerowych. Moim zdaniem, seria wydawana przez EGMONT, której pierwszy tom właśnie omawiam, ma ogromną szansę na taki sam sukces w branży komiksowej. I piszę to zupełnie szczerze, ponieważ jakość tego wydania, papier, kolory – wręcz powalają. Publikacja jest dopracowana w najdrobniejszym szczególe, zarówno literacko, jak i graficznie. Nawet nie wyobrażam sobie ogromu pracy autorów, aby tak wiernie oddać klimat gry, wygląd bohaterów, potworów i całego mrocznego Yharnam oraz innych lokacji. Wielki szacunek.

A jak już jesteśmy przy treści komiksu i całej historii Łowcy…niesamowicie się to czytało. Wrażenia z gry nie odstępują nas na krok, no może brakuje ścieżki dźwiękowej i muzyki, ale można poratować się OST-em na YT. Od pierwszej strony, twórcy komiksu co chwilę puszczają oko i uśmiechają się subtelnie do tego czytelnika, który zetknął się wcześniej z grą, przeszedł ją, lub jest w trakcie pokonywania kolejnych arcytrudnych lokacji i potworów (to ja). Poczynając od samego miasta Yharnam, wyludnionego, mrocznego, brudnego i przepełnionego plugastwem, wyzierającym z każdego zaułka i czającym się w cieniach wiecznej nocy, aż do bohatera, który uzbrojony po zęby, buszuje po ulicach i co chwilę zmuszany jest do walki na śmierć i życie z coraz to potworniejszym złem. Tutaj wspomnę kilka słów o dynamice rysunków, które fantastycznie oddają wrażenia walki znanej nam z gry. Już na samym początku czytania „Śmierci Snu” pojawia się także plansza, która wywołuje nerwowy tik i podnosi ciśnienie tym, którzy wcześniej widzieli ją na ekranie…”YOU DIED”.

Komiks został podzielony na dwie wyraźnie różniące się od siebie części.

W pierwszej, zdecydowanie bardziej dynamicznej, pełnej brutalnych walk, pożogi i śmierci, spotykamy charakterystyczne dla gry lokacje; oprócz wspomnianego już Yharnam, mamy także Sen Tropiciela, w którym bohater „budzi się”, po każdej przegranej konfrontacji ze złem i zaczyna swą walkę od nowa, poprzez Zakazany Las, Wielki Most czy Rewir Katedralny. W tej części poznajemy zupełnie odrębną od tej z gry historię Łowcy, który wciela się w obrońcę pewnej małej, niedoskonałej istoty, i postanawia chronić ją i jej wyjątkowość za wszelką cenę. Mnie osobiście mocno się to kojarzy z „Wiedźminem” i wątkiem Geralta i Ciri, ale to może dlatego, że dzisiaj każdemu fanowi popkultury „Wiedźmin” w głowie (20.12.2019, premiera Netflixowego „Witchera”). Mamy tu równie dużo walki, co podróży i ciekawych dyskusji pomiędzy dwójką głównych bohaterów, która wspiera się zarówno fizycznie, jak i mentalnie. Ich tropem natomiast podąża coś przerażającego…

Druga część „Bloodborne: Śmierć Snu”, to zupełnie inna historia i inni bohaterowie. Jedynie tło nam się nie zmienia, bo praktycznie cała akcja dzieje się w Yharnam. Tu również mamy dwóch protagonistów – Badacza oraz Klechę, członka niesławnego Kościoła Uzdrowienia. Druga część komiksu, wprowadza nieco spokoju od walki i wypruwania flaków demonom, na rzecz większej dawki religii, intryg, nauki oraz przede wszystkim rozmów. Alfredius i Clement próbują zjednoczyć się w walce z niewidzialnym wrogiem, jakim jest spopielona krew, choroba tocząca i dziesiątkująca w zastraszającym tempie mieszkańców miasta. Nauka i religia łączą więc siły, a co z tego wyniknie, tego dowiecie się już z kart komiksu…

Podoba mi się, że nie całe 200 stron z okładem, to krwawa jatka, demony i „YOU DIED” 😉 a, że scenarzysta poszedł w stronę wręcz uspokojenia klimatu i tym samym odcięcia się nieco od gry, w której na przemyślenia i rozważania nie było czasu…myślę, że to świetny zabieg, aby komiks zwyczajnie się nie znudził, co byłoby, mając w perspektywie kolejne tomy w uniwersum Bloodborne’a, strzałem w oba kolana naraz.

Reasumując, dla fanów gry, „Bloodborne: Śmierć Snu”, to absolutny must have i must read, ale polecę go właściwie wszystkim fanom graficznych opowieści grozy – to po prostu kawał świetnej historii, podany w przepięknej graficznej oprawie. Na samym końcu komiksu, mamy sporo materiałów bonusowych, takich jak galerię okładek, kilka słów o procesie twórczym czy zarysy postaci. Ciekawe i ładnie zamykające przygodę z pierwszą częścią serii.

 

Komiks można kupić bezpośrednio u wydawcy, na: https://egmont.pl/Bloodborne.-Tom-1.-Smierc-snu,21443594,p.html


Robert Ziębiński - "Piosenki na koniec świata".

Robert Ziębiński – „Piosenki na koniec świata”.

Autor spłodził tę dziewiątkę krótkich opowiadań, jak sam mówi – dla relaksu i zabawy. I to widać. Natomiast nie robię z tego żadnego wyrzutu, bo mimo iż czuć, że świetnie się bawił przy pisaniu, to jednak historie są należycie przemyślane, dopracowane i zdecydowanie niesztampowe.

I wbrew zapowiedziom Wydawcy, cytując: „nie wiem czy chcesz, są krwawe, brutalne i chore”, mamy tu dość szeroki wachlarz grozowych podgatunków, a oprócz tego weird, mocną sensację i nawet dramat.

Zdecydowanie najmocniejszym tekstem jest „Kuchnia z gwiazdami”, gdzie tytuł należy potraktować bardzo dosłownie, i nie silić się na kombinowanie astrologiczne. Jest krwawo, bardzo brutalnie, w menu znajdziemy udka, piersi i inne przysmaki, podlany sosem z czystego szaleństwa…

Zbiór zaczyna się bardzo prostym i można powiedzieć, klasycznym opowiadaniem o dzieciaku i potworze z szafy. „Chłopiec”, to bardzo luźny, przyjemny wstęp do poważniejszych tekstów, z których wg mnie najlepszym zdecydowanie jest „Karolina”. Opowiada o samotnej matce trójki dzieci, która zmęczona wychowywaniem pociech, szuka chwili spokoju i resetu w pewnym miejscu, trudno dostępnym dla innych, ale jakże mocno wpływającym zarówno na samą kobietę, jak i na całą resztę bohaterów opowiadania i ich otoczenie…

Do tekstów sensacyjnych, zdecydowanie zaliczyć należy „Jasny, słoneczny dzień”. Mamy tu bardzo poczytnego autora horrorów, któremu King i Ketchum mogą sznurówki wiązać, a który o dziwo, nie radzi sobie zupełnie w innych gatunkach literackich, próbując swoich sił np. w romansach. Wspierany i namawiany przez kochającą żonę i niemniej kochającego wydawcę, wraca do grozy i postanawia napisać i wydać kolejny, ostatni już, mega hit. Opijanie sukcesu w gronie najbliższych przyjaciół w jego domku w lesie, nie idzie jednak do końca po jego myśli…

Drugim tekstem, który ja osobiście lubię za oryginalny pomysł, jest opowiastka paranormalno-detektywistyczna – „Śpij kochanie, śpij”. Kobieta w celi śmierci oczekuje na wyrok za zamordowanie pięciu kochanków. Dziwne? Niemożliwe? Matka skazanej nie chce i nie ma siły niczego tłumaczyć, a jej ciotka, wynajmuje prywatnego detektywa, 50-letniego amanta Jim Beama i młodych dziewczyn, aby dowiódł niewinności Alicji Lipińskiej. Sprawy się komplikują, kiedy okazuje się, że wszystkie rzekome ofiary skazanej, były w pełni zdrowe, kiedy kładły się z nią do łóżka, niestety żaden z seksualnych partnerów nie dożył poranka. W rozwikłaniu ten niezwykłej zagadki, pomóc może pewna niezwykła sytuacja, a właściwie dwie, które wydarzyły się, kiedy Alicja była małą, delikatną i kruchą emocjonalnie dziewczynką, a bardzo szybko zetknęła się ze śmiercią, która potem towarzyszyła jej przez całe życie, i nie odstępowała na krok…

Kolejnym, tym razem bardzo „życiowym” tekstem, jest „Nocna taksówka ze wschodniego”. Jego bohaterem jest Darek, informatyk, którego poznajemy w przełomowym momencie jego życia (pod wieloma względami przełomowym). Właśnie podpisał kontrakt z międzynarodową firmą, sprzedając im jedyny w swoim rodzaju program ujednolicający konwersje plików. Szczęśliwy i pijany chłopak, wraca z Krakowa do Warszawy, ale niestety, jak to w życiu bywa, już podczas jazdy taksówką do domu, aby zrobić niespodziankę swojej żonie Karolinie, przeżywa coś, co odmieni jego życie o sto osiemdziesiąt stopni…a potem będzie już tylko gorzej. Nie ma tu strachów, nie ma latających flaków, nie ma grama grozy właściwie, ale cieszę się, że ten tekst znalazł się w zbiorze, bo fajnie komponuje się i urozmaica „Piosenki”. Nie spodziewałem się takiego opowiadania, ale jestem miło zaskoczony.

No, ale dobra – bo miał być zbiór grozy, wydany przez Phantom Books, które wydaje przecież grozę, a ja tu ględzę o jakichś dramatach i sensacjach.

Jest groza – i to w każdej postaci! Inne opowiadania serwują nam samobójstwa na skalę światową, kwestię zombie, ale pokazaną z niesamowicie ciekawej perspektywy samych żywych trupów. Mamy też damskiego boksera, który kończy swój nędzny żywot, rozszarpany przez jakieś niesamowicie silne i krwiożercze zwierzę (zresztą nie tylko on…), mamy las pełen zmasakrowanych zwłok, z którymi muszą sobie poradzić wiejscy policjanci i jeszcze kilka innych, ciekawych sytuacji 😉

Spodziewałem się krwawej jatki, od pierwszej do ostatniej strony, a dostałem bardzo wyważony i stonowany, choć nierzadko ociekający krwią i częściami ciała, zbiór opowiadań. Widać świetny warsztat Roberta, wyobraźnię i doświadczenie pisarskie. I tu dochodzimy do smutnego dla mnie, momentu – jeśli ktoś pisze tak fajny, równy i solidny pakiet opowiadań „dla zabawy”, zapewne pomiędzy poważniejszymi i większymi projektami literackimi – to ja chyba niczego swojego nigdy nie wydam… 

Jeśli się wahacie czy sięgać po ten zbiór, może jest za mało horrorowy…może tandetny…to nie martwcie się, moim zdaniem się nie zawiedziecie. Mimo, że jestem fanem nieco innego rodzaju grozy, odrzucam flaki i odcinanie piersi, na rzecz czegoś subtelnego, na granicy poznania, niedopowiedzianego, jestem bardzo zadowolony, że „Piosenki” wpadły w moje łapki i mogłem spędzić przy nich kilka naprawdę fajnych chwil.


"Słowiański Horror" - Horror Masakra.

"Słowiański Horror" - Horror Masakra!

Jeśli ktoś do tej pory nie zetknął się z naszą rodzimą mitologią słowiańską, to niniejszy zbiór opowiadań, wydany przez „Horror Masakrę”, będzie świetnym wstępem i z pewnością zachęci do zakupu innych książek, których tematyka oscyluje wokół tego dość szerokiego tematu. Polecam zwłaszcza „trylogię słowiańską” – „Krew zapomnianych bogów”, „Słowiańskie koszmary” i „Licho nie śpi” – to jest taka mega paka mitologicznej słowiańszczyzny, że chyba absolutnie każdy znajdzie coś dla siebie.

Nie będę opisywał każdego opowiadania oddzielnie, bo szkoda spamować, ale o kilku wspomnę, ze względu na pewne aspekty zbioru, które mi się podobają lub nie.

Widać, że poszczególni autorzy włożyli sporo pracy w swoje dzieła, podoba mi się zwłaszcza klimat i język w „Pożogu” Artura Grzelaka – bardzo plastyczne opisy, czuć „pradawne czasy”. Czytając, miałem przed oczami te nieprzebyte, ciemne i mroczne bory, unoszący się nad polami strach i swego rodzaju „zacofanie” ludzi. Świetna sprawa!

Jak widać doskonale, nie musimy się oglądać na poczet potworów z innych części świata, nie musimy zachwycać się przedziwnymi stworzeniami z USA, Japonii, Grecji czy Niemiec, bo sami mamy pokaźną ekipę konkretnych demonów, bożków i odmieńców – warto się z nią zapoznać, bo to element folkloru naszego regionu, to na Słowiańszczyźnie wierzono, a być może nadal wierzy się w przeróżne stworzenia, niektóre dobre i pomocne, ale większość wręcz odwrotnie – mroczne, przerażające i brutalne.

Ja osobiście traktuję ten zbiór, jako pakę trailerów, bo wszystkie dobre teksty, według mnie, można rozwinąć do powieści. Autorzy pięknie operują słowiańskimi wierzeniami, podoba mi się język, otoczka i klimat opowiadań. To nie jest tak, że: „dobra, ma być o słowiańskich demonach, to damy Swaroga, pozabija i będzie git”. Ale jest też minus takiego zbioru niestety. W moim odczuciu, jest kilka opowiadań, które są „klepane” w pośpiechu – to znaczy akcja pędzi, jakby autor musiał zmieścić się w ściśle określonej liczbie znaków. Najlepszym chyba przykładem, jest „Żywy Ogień” - doskonale prowadzona historia, początek mnie dosłownie porwał. Ale mam wrażenie, że autor wraz z pisaniem – przyspieszał…końcówka gna, całość kończy się przewidywalnie i za szybko. Nie wiem czy to kwestia ograniczonej ilości znaków w zbiorze, czy Marek Kwietniewski „wystrzelał się” zbyt szybko  tak czy siak, widzę tu potencjał na dłuższy tekst, rozbudowany, kilkutorowy.

Podobna sytuacja, miała miejsce w opowiadaniu Adama Loraja „Siostry losu” – genialny pomysł na historię, pierwszy raz usłyszałem o bogu Rodzie, fajnie napisane, ale strasznie żałuję finałowej sceny „starcia” między siłami dobra i zła – zdecydowanie okrojony opis, wszystko dzieje się za szybko, nie da się nasycić w pełni całą akcją i przeżywanymi przez bohatera emocjami, które tłumił i które żyły w nim, przez siedem długich lat…

Brakuje mi też trochę samych opisów bogów i wszelkiej maści stworzeń, które są przecież kręgosłupami każdej historii. Mimo, że z grubsza wiem jak byli sobie przez ludzi wyobrażani, to jednak dobry opis zdecydowanie robi robotę, natomiast w kilku opowiadaniach, np. „Wąpierzu” Maćka Szymczaka, mimo, że opis był, i to bardzo dobry, to chciałoby się więcej…i więcej…!

Zdecydowanie wolałbym, żeby zbiór był dwa razy grubszy, droższy, i żeby autorzy poszczególnych opowiadań mieli pełną swobodę w pisaniu, opisywaniu i dopieszczaniu swoich opowieści. Teraz wydaje mi się, że i zbiór i autorzy tracą na takiej formie. Warto byłoby rozważyć cztery lub pięć większych nowelek, zamiast dziesięciu czy dwunastu krótszych. Szkoda. Mitologia słowiańska, opisy ziem polskich sprzed tysiąca lat, wierzenia, trudy życia, ale też jego swoiste piękno, nietknięta przyroda, cisza, krystalicznie czyste powietrze…to jest coś co mnie rusza, za czym tęsknię. Obecne, „brudne” czasy, pogoń za pieniądzem, za pędzącym światem, wszechobecne nerwy, syf i stres – ja chętnie oddałbym samochód, komputer i wszystkie pieniądze, za spokojne miejsce, gdzieś daleko od aglomeracji, wśród łanów zbóż, szumu wody w potoku, nocnego nieba pełnego gwiazd…zbiory takie jak „Słowiański horror” dają nam namiastkę tamtych czasów, nasza wyobraźnia podsuwa przynajmniej mnie, takie obrazy, które mi się podobają, które dają jakieś ukojenie.


Hubert Smolarek – „Miasto niesamowitości”.

Hubert Smolarek – „Miasto niesamowitości”.

„Miasto niesamowitości to zbiór opowiadań z pogranicza weird fiction, horroru, fantastyki oraz thrillera, które łączy tytułowe miasto – Toruń. Zawarte w tomie historie zostały oparte w znacznej mierze na lokalnych legendach i tajemnicach, jak również na autentycznych, niewyjaśnionych sprawach sprzed lat. Swoją konwencją nawiązują do dokonań największych mistrzów prozy niesamowitej, takich jak Howard Phillips Lovecraft, Edgar Allan Poe, Stefan Grabiński, Herbert George Wells czy Arthur Conan Doyle.”

Nooo, nie.

Autor lub być może wydawca, zastosowali tutaj typowy „blurb bait”, że tak powiem – bo powyższy opis, który znajduje się na tyle okładki debiutanckiego zbioru opowiadań Huberta Smolarka, z pewnością przyciąga wzrok i zaciekawia – niestety to troszkę oszukaństwo, moim zdaniem.

Więcej znalazłem w trakcie lektury legend miejskich i elementów powieści przygodowej, niż faktycznej grozy niestety. Oczywiście, każde opowiadanie ma jej nieco, ale mam wrażenie, że jest to groza nieco wymuszona, a już na pewno skłaniająca się bardziej ku „Gęsiej Skórce” niż poważnym i mrocznym literackim dziełom w/w geniuszy horroru. Wydaje mi się, że autor nie do końca sobie przemyślał, w którą stronę chciałby pójść, zbiór to istny misz-masz różnych gatunków, ale przy żadnym opowiadaniu, nie poczułem nawet cienia ciarki na plecach, w przeciwieństwie do utworów Poego, Grabińskiego czy HPL-a, które mimo upływających dekad, nadal robią piorunujące wrażenie i potrafią srogo namieszać w głowie, i snach…

Widać, że autor jest młody, że uwiodła go wizja bycia pisarzem, wydać jak najszybciej, żeby móc już dotknąć swojego pierwszego papierowego dziecka – ja to oczywiście rozumiem, chociaż sam wychodzę z innego założenia – ale ja jestem chorym perfekcjonistą…

Wyłapałem kilka logicznych błędów, zwłaszcza w „Historii kilku znajomości”, ale nie chciałbym spojlerować, więc poprzestanę na tym.

Hubert, póki co, pisze dość nierówno – podobało mi się bardzo opowiadanie zdecydowanie pachnące Lovecraftem, czyli „Vilcabamba”. Generalnie autor wstrzelił się w mój gust, bo uwielbiam czytać Prestona & Childa, no i ubóstwiam Lovecrafta – połączenie tego i stworzenie opowiadania w takim klimacie – wow – biorę z pocałowaniem ręki.

Bardzo dobrze jest także napisana „Bestia” – postaci dziennikarzy i samego protagonisty (a może i antagonisty jednocześnie…?) opowiadania – bardzo dobrze stworzone, wyraziste, prawdziwe. Mimo, że historia jest prosta i szybko można domyślić się finału – to chyba jedno z lepszych opowiadań w zbiorku. Może też dlatego, że jestem świeżo po „Mindhunterze”.

Ale żeby nie było za słodko – wspomniana już wyżej „Historia kilku znajomości” – postać głównego bohatera jest tak niesamowicie irytująca dla mnie, to chyba chodzący zbiór wszystkich głównych ludzkich cech, których nienawidzę i które działają na mnie jak płachta na byka…

W opowiadaniu kuleją także dialogi, i to mocno – generalnie jak przy tym temacie jesteśmy, wspomnę jednym zdaniem o korekcie – kiepsko to wygląda, często uśmiechałem się pod nosem czytając, ponieważ niektóre zdania czy rozmowy bohaterów są okrutnie sztywne i niewiarygodne – to moim zdaniem jest do doszlifowania.

Drugim najsłabszym utworem z „Miasta niesamowitości” – jest „Trzecia trzydzieści trzy” – o ile postać jest dość dobrze skonstruowana, to opis jego nocnych spotkań i same sceny z „przeciwnikiem” – bardzo słabo napisane i strasznie niewiarygodne, niestety tutaj również kuleje logika – ja właściwie w jednej ze scen, która miała być w założeniu przerażająca – uśmiechnąłem się z politowaniem…

Natomiast niewątpliwym plusem książki, jest bohater drugiego planu – czyli Toruń. Autor bardzo zgrabnie opowiada pewne legendy, opisuje zabytki – czuć ducha grodu Kopernika zdecydowanie i to mi się bardzo podoba.

Drugim świetnym zabiegiem, jaki zastosował Hubert, jest wplatanie w opowiadania znanych powszechnie postaci – dość nowatorski i przyjemny dla czytelnika punkt programu.

Generalnie – jest dużo do poprawy. Autor popełnia chyba jeden z najczęstszych i najpopularniejszych błędów debiutanta, czyli zanadto podkreśla uczucia i wrażenia, które towarzyszą bohaterom – odziera ich w ten sposób z tej nutki tajemniczości, a czytelnikowi zabiera możliwość domysłów – a w grozie, czy generalnie w literaturze, ważniejsze jest to, co nie zostało pokazane/opisane/wyjaśnione. Jaka frajda jest w czytaniu co drugie zdanie, że stworzenia były plugawe/były pomiotami/bluźnierczo…to trzeba wyeliminować – można to zaznaczyć raz, ale potem niech klimat sam się tworzy w głowie osoby czytającej – tak to odczuwam przynajmniej ja.

Niemniej, cieszę się, że ten zbiorek wpadł mi w łapki, absolutnie nie uważam czasu z nim spędzonego, za stracony. To było przyjemne i interesujące kilka godzin.

Natomiast uważam i powtórzę to również na końcu - że opis okładkowy wprowadza w błąd i należałoby go nieco przemodelować, w przypadku drugiego wydania „Miasta”😉.


Tomasz Krzywik - "Zacisze".

Tomasz Krzywik – Zacisze

Paweł Lisowski, prawie 30-letni nauczyciel, który musiał opuścić rodzinne Zacisze, małe miasteczko na Mazurach, i wyruszyć na dziwną i tajemniczą wojnę domową, po wielu latach, wraca w rodzinne strony, do ojca, który okazuje się być zupełnie innym człowiekiem, a sama miejscowość, wydaje się być wyrwana z jakiegoś mglistego, mrocznego horroru, zupełnie cicha, opustoszała…chociaż, może jednak nie tak do końca…

Mam pewien dziwny dysonans po lekturze powieści Tomka Krzywika, dodam, że debiutanckiej powieści – pięknie wydanej przez Phantom Books.

Czytając ją, mniej więcej do połowy, byłem przerażony…i niestety nie literacko…redakcja i korekta książki, woła o pomstę do nieba, niestety niesamowicie psując, przynajmniej mnie, radość z czytania i cały klimat 

Przez kilka dość dużych błędów logicznych, które nie zostały wyłapane na późniejszym etapie redakcji, złapałem się w pewnym momencie na tym, że nie śledzę fabuły, a szukam kolejnych…i klimat szlag trafił…na szczęście tylko na chwilę! 😊

Powieść jest jakby „dwufazowa” – pierwsza połowa, to dla mnie powieść wręcz młodzieżowa, z wyraźnie podkreślanym mrocznym, onirycznym, mglistym klimatem, ale dialogami jak z „Trudnych Spraw…” czy innego „Riverdale”… i to jest chyba największy zarzut i minus „Zacisza” – dialogi właśnie. Według mnie, są płytkie, proste, czasami wręcz śmieszne i nienaturalne (rozmowa o herbacie i włosach)… ale zrzucam to na karb młodego wieku Autora, jego pierwszej powieści dopiero, i ciągłej nauki – na pewno z czasem będę przecierał czoło ręcznikiem, analizując głębię dialogów protagonistów kolejnych książek 😉

Natomiast druga część powieści, kiedy sprawy zaczynają się powoli wyjaśniać, kiedy nasz bohater odkrywa kolejne karty tajemniczości i mroku, które otaczają miejscowość w której się wychował – Zacisze – noo, to już jest petarda. Akcja się nie ślimaczy, pojawiają się mocne zalążki solidnego weird fiction, ciekawe i mroczne pomysły na sytuacje, które przytrafiają się protagoniście – Pawłowi, oraz otoczeniu, w którym się znalazł.

Sam finał jest wręcz świetny literacko i fabularnie, bardzo dobrze napisany, czyta się go z zapartym tchem, a wszystkie wątki i tajemnice, szybko łączą się i dają nam odpowiedzi. Mroczne, smutne odpowiedzi.

I powiem szczerze, że jak skończyłem czytać „Zacisze”, odetchnąłem z ulgą i uśmiechnąłem się – bo do połowy książki, obawiałem się, że to będzie totalnie młodzieżowa opowiastka, z banalnymi bohaterami, drętwymi dialogami i błędami – finał jednak, i kilka poprzedzających go scen, wynagradzają zdecydowanie, wszelkie wcześniejsze niedociągnięcia, zarówno Autora, jak i niestety Wydawnictwa, a właściwie osoby odpowiedzialnej za korektę i redakcję…

„Zacisze”, mimo, że to jedynie 160 stron lektury, daje nam fajny obraz onirycznej, opustoszałej, mrocznej i mglistej mieściny, położonej na Mazurach, gdzie nie dojeżdżają już pociągi, skąd pouciekali ludzie, a mgła właśnie, stanowi pewną barierę, eteryczne przejście, między światem realnym, a tym z najczarniejszych koszmarów i wspomnień…no i jest jeszcze ta dziwna, czarna, rozrastająca się i pochłaniająca gwiazdy rzecz na niebie…ale czym jest, i jaki ma wpływ na akcję i bohaterów, o tym musicie przekonać się sami! 😊

Finalnie napiszę tak – podobało mi się, biorąc pod uwagę wiek Autora, że pisał „naturalnie” dla tegoż wieku, nie próbował na siłę wcielić się w pisarza z kilkudziesięcioletnim stażem, z przemyśleniami i doświadczeniami dorosłego człowieka. Dzięki temu, mimo jakichś niedociągnięć fabularnych czy logicznych, wyszło to naturalnie i na swój sposób ciekawie.

Polecam „Zacisze”, bo jego historia jest ciekawa, bardzo smutna, wręcz depresyjna, można powiedzieć, że dokładnie pokazuje, co jakaś tragedia może zrobić z człowiekiem i jego psychiką. Oczywiście, jest też otoczka, a właściwie „mur” niesamowitości i dziwactw, ale to tylko przydaje powieści uroku, a czytelnikowi niepokoju i gęsiej skórki…


John M. Falkner - “Zaginiony Stradivarius”.

John M. Falkner “Zaginiony Stradivarius”
Od razu mówię, że raczej będą spojlery, bo ciężko ten tekst omówić bez takowych…więc jak ktoś ma chęć przeczytać powieść, to niech się wstrzyma z czytaniem tej recenzji.
Jak na utwór z 1895 roku – dzieło Falknera jest bardzo przystępne i nowocześnie napisane, nie czytałem oryginału i nie wiem czy faktycznie tak zostało napisane, czy mój odbiór to zasługa Tomka Tomasza, który genialnie oddał klimat wiktoriańskiej Anglii – brawo!
Świetną pracę zrobił też Piotrek, który napisał wstęp do powieści – po jego przeczytaniu, historia wchodzi chyba nawet lepiej – od razu jesteśmy „w środku akcji”.
„Zaginiony Stradivarius” opowiada historię sir Johna Maltraversa, który podczas studiów w Oxfordzie, podczas przemeblowywania pokoju, odnajduje skrzypce Stradivariusa, włoskiego lutnika, przedstawiciela kremońskiej szkoły lutniczej i jednego z najwybitniejszych budowniczych instrumentów w historii lutnictwa. Odkrycie to, mimo początkowej fascynacji i pozytywnego początku, z biegiem czasu okazuje się przekleństwem…
Cała historia, jej wydźwięk, czasy w których się toczy, bardzo mi się kojarzyła z moim ukochanym Lovecraftem i jego „Dexterem Wardem”, ale także z kilkoma innymi dziełami – widziałem tu cień „Draculi”, a także (zapewne przez temat obrazu) – „Doriana Greya” pióra Oscara Wilde’a i „Malowidła” Grześka Gajka. Chociaż różnie to mogło być, bo o ile zarówno Grzesiek jak i Bram Stoker (pierwsze wydanie „Draculi” to rok 1897, a więc 2 lata po Falknerze) mogli się na „Stradivariusie” w jakiś sposób wzorować, to przy podobieństwach do książki Wilde’a, już musimy zamienić role, bo „Grey” został wydany w roku 1890. No, ale to moje jakieś tam przemyślenia, i żeby mnie Grzesiek nie ganiał z siekierą, a reszta panów nie nawiedzała – poprzestańmy na tym 😉
Falkner prowadzi nas przez historię rodziny Maltraversów, bo nie należy zapominać o siostrze głównego bohatera – Sophii, która przez większość książki jest narratorem opowieści, a potem płynnie przechodzi w jedną z główniejszych i istotniejszych bohaterek tejże. Historia ta, z jednej strony burzliwa, z racji poczynań sir Johna, z drugiej smutna i właściwie nostalgiczna rzekłbym. W ogóle książkę czytało mi się bardzo przyjemnie, całość otoczona jest jakby woalem spokoju, mimo, że bywały momenty powiedzmy „akcji”, daję cudzysłów, ponieważ poprzez słowo „akcja” nie rozumiem pościgów karet i strzelanin, a bardziej pewnych niepokojących odkryć i konsekwencji tychże…
Wspaniale opisane są czasy, w których dzieje się akcja powieści, bohaterowie są fantastycznie i bardzo realistycznie wykreowani, plastyczni, wielowymiarowi, i widać u wszystkich tę klasę tamtej epoki, gdzie dane słowo było najwyższą wartością, a podniesienie głosu na żonę, kończyło się całonocnymi lamentami. Jakże to odmienne dla nas, ale jakoś tak tęskno mi do tego (może to źle brzmi, że mi tęskno, bo nie mam 400 lat…ale wiecie o co mi chodzi!). Wszystko było takie delikatne, powolne, stonowane, arystokratyczne…
Sir John, po znalezieniu skrzypiec Stradivariusa, uzależnia się od gry na nich, zwłaszcza jeden utwór wychodzi mu na nich fenomenalnie – Aeropagita, Grazianiego, a konkretnie jej gagliarda…która wydaje się być niemniejszym bohaterem powieści, niż sam sir John.
„Stradivarius” opisywany jest jako powieść okultystyczna, ze względu na postać Adriana Temple’a, który był poprzednim właścicielem instrumentu znalezionego przez młodego Maltraversa, a także przedstawicielem nurtu neoplatonistycznego… Temple, został wręcz opętany przez chęć zrezalizowania „Visio Malefica” czyli wizji absolutnego zła. I ok, wątek jest dość mocno okultystyczny jak najbardziej, ale ja na równi z okultyzmem, postawiłbym opętanie przez ducha Adriana, młodego Johna Maltraversa, który, w moim mniemaniu, został „naczyniem”, które miało posłużyć do wypełnienia misji chorego i popapranego okultysty…a czemu – już uzasadniam. Całe zachowanie Johna po znalezieniu skrzypiec Stradivariego, postępująca bardzo szybko degeneracja zarówno fizyczna (niezwykła bladość, choroba serca, osłabienie) jak i mentalna (zachowanie wobec żony Konstancji, obojętność w momencie jej śmierci, oraz brak zainteresowania jedynym potomkiem), to czysty objaw opętania jak dla mnie. Protagonista powieści Falknera, przez większość czasu jest nieobecny, zarówno w sensie dosłownym, bo przebywa wiele miesięcy we Włoszech, jak i „towarzysko”, bo ani nie interesuje się i nie odpisuje na listy, które wysyła mu rodzina, ani nie wydaje się być obecny duchem przy spotkaniach z bliskimi. Całą jego uwagę skupia gra na skrzypcach i odbudowywanie pewnej posiadłości w Neapolu…
Przy czym zarówno okultyzm, jak i to moje opętanie, czy generalnie wszelkie zjawiska paranormalne, są jakby tłem całej akcji i powieści. Na pierwszym planie, widać zdecydowanie strach siostry o zdrowie brata, jej przemyślenia, jej działania, w pewnym momencie, Sophy staje się już trzecim głównym bohaterem dzieła Falknera, i to wspaniale przeplata się w całej historii. Bardzo fajny zabieg literacki.
Dobra, nie będę streszczał całej powieści, bo nie o to tu chodzi. Mam cichą nadzieję, że kogoś tym krótkim opisem swoich wrażeń, zachęciłem do sięgnięcia po książkę.
Zdecydowanie polecam „Zaginionego Stradivariusa”, przede wszystkim ze względu na klimat, ciężki, przepełniony muzyką, strachem i miłością. To świetna lektura na kilka jesiennych lub zimowych wieczorów.
Mnie zdecydowanie urzekł ten swoisty spokój, który daje się wyczuć przez cały czas trwania historii – coś niesamowitego – bo to przecież czysta groza! A czy groza może być spokojna?! Otóż może - co nie zmienia faktu, że mimo, iż subtelna, nieuchronnie zmierza i osiąga ten sam cel, co ta brutalna, twarda i "nowoczesna".
Książkę można kupić tu ==> https://wydawnictwoix.pl/

Marcin Rusnak - Diabły z Saints

Marcin Rusnak - profil autorski – Diabły z Saints.

Najpierw urzekła mnie okładka – jest przepięknie klimatyczna, a że czytelnicy najpierw oceniają książkę po okładce (chociaż każdy mówi, że nie), to nowe dziecko Marcina Rusnaka, już miała plusik.

Zaczynając czytanie, sądziłem, że zabieram się za kolejny horror, no bo skoro „Diabły”, łowcy potworów, moce nadprzyrodzone…nic bardziej mylnego. Ciężko mi tak na dobrą sprawę przypisać ten tytuł do jakiegoś konkretnego gatunku. Owszem, książka ma elementy horroru jak najbardziej, ale jest też sporo rasowego fantasy, i co mnie pozytywnie zdziwiło – zauważyłem dużo odniesień do innych książek, a nawet filmów. Znalazłem tu nawiązania do literatury Astrid Lindgren i mojej ukochanej książki dzieciństwa, znalazłem bardzo dużo nawiązań do…Harry’ego Pottera, czy baśni braci Grimm, ale także widzę fascynację autora filmami Quentina Tarantino, np. „Django”… 😉 i piszę to zupełnie poważnie, takie mam odczucia. Nie będę się jednak zagłębiał w szczegóły, bo w żadnej mierze, nie chciałbym odbierać przyjemności osobom, które przeczytają recenzje, a będą nadal przed lekturą książki.

Wspomnieć muszę o tym, że nie jest to zamknięta historia, autor z całą pewnością dopisze sporo ciągu dalszego, ponieważ zakończenie jest otwarte. Ja na pewno czekam i chętnie przeczytam kontynuację.

Muszę wspomnieć też o czasowym umiejscowieniu historii braci Cobsonów i ich przygód. Marcin stworzył swój własny świat, ale opisał go tak, że kilkukrotnie łapałem się na tym, że wizualizuję go sobie jako typowy świat fantasy – czyli średniowiecze, miecze, konie, lasy i miasta rodem z Władcy Pierścieni. Otóż nie – jest to świat niejako przyszłości, ale nie przyszłości typowej dla Blade Runnera, po dużym skoku cywilizacyjno-komputerowym, a raczej właśnie wieków średnich. Mówi się w treści o upadku Republiki i wielkiej wojnie, po której to właśnie ludzkość jakby się cofnęła nieco w postępie i wróciła do naszego wieku XIX. Ciężko jest mi to opisać, bo z jednej strony są spalone automobile, są pociągi, jest naprawianie maszyn do pisania i różnych sprzętów – ale ludzie jeżdżą konno, strzelają z rewolwerów i jadają w karczmach. Taki trochę miszmasz przyszłości z przeszłością. Bardzo ciekawy i mylący zabieg. Mam nadzieję, że mnie zrozumieliście… 😊

Ale skoro jesteśmy na Fanach Grozy, to skupmy się na elementach horroru. Na pewno z lektury zadowoleni będą ci, dla których mitologia słowiańska nie jest obca i bez znaczenia. W książce mamy całe mnóstwo różnych mitologicznych stworzeń, niektóre zostały jedynie wspomniane w treści, ale jest całkiem spora grupka takich, które obsadzone zostały w mocnych, drugoplanowych rolach. Oprócz naszych tytułowych „Diabłów”, czy raczej odpowiedniejszym określeniem byłoby raczej „Diabełków”, przynajmniej na początku lektury, bo pod koniec faktycznie poważniejsza forma staje się tą obowiązującą według mnie, mamy też innego Diabła, który wydaje mi się, odegra z czasem niebagatelną rolę, mamy południce, mamy wampiry – choć w dość niekonwencjonalnej formie. Zatrzymam się tu na chwilę, bo muszę pochwalić autora właśnie za wampiry – bardzo ciekawe rozwiązanie fabularne, ja osobiście byłem zaskoczony, duży plus. Ale nawet tutaj, przy postaciach krwiopijców, widzę nawiązanie do literatury J.K. Rowling (albo już mam jakąś fobię na punkcie HP).

Opowiem może nieco o treści i przede wszystkim o bohaterach książki, dwóch braciach bliźniakach – Zacku i Alanie Cobsonach, którzy mieszkają w małej rybackiej, tytułowej wiosce Saints. gdzie czas upływa im na prostych obowiązkach i zabawach z rówieśnikami.

Idylla nie trwa jednak wiecznie. Osada pada ofiarą napaści, z której tylko oni dwaj wychodzą cało. Pozostawieni samym sobie, są zmuszeni do walki o przetrwanie. Niełatwą sytuację komplikują rodzące się pytania.

Czym są osobliwe moce, które budzą się w chłopcach? Czy atak na wioskę naprawdę był dziełem przypadku? Jaką mroczną tajemnicę skrywali rodzice Alana i Zacka? Co łączyło ich z legendarnym łowcą potworów?

Alan i Zack ruszają w poszukiwaniu odpowiedzi przez świat opanowany przez potwory w ludzkiej skórze i nieskrywające swojej natury bestie (treść blurba).

Dorastanie braci Cobsonów i ich przygody, to właśnie głównie walka z tym pierwszym rodzajem potworów – ludźmi. Autor rzuca przed bohaterów naprawdę skrajnie paskudne i wynaturzone istoty ludzkie, które żerują na krzywdzie bliźniego, i nie wahają się przed niczym, żeby osiągnąć swoje cele. Śmierć jest powszechna i nie robi na nikim większego wrażenia.

A propos nawiązań do innych dzieł literackich czy filmowych, teraz przyszło mi do głowy jeszcze jedno – Sherlock Holmes i dr Watson – zgodzicie się? 😊

Podoba mi się bardzo, pewna przemiana w jednym z braci, po zdarzeniu do jakiego dochodzi podczas zabawy w okolicach Saints, a które to zdarzenie ma ogromny wpływ na całe ich życie, i które kryje w sobie także drugie, mroczne, wężowate dno…

Przemiana ta, zarówno wizualna jak i mentalna, uratuje skórę Zackowi i Alanowi, więcej niż jeden raz, ma też znaczenie w kontekście możliwości rozwoju chłopców, i wypełnienia ich przeznaczenia, którego się domyślam, a o którym autor pisze nieco na samym końcu książki, wprowadzając nam nowego, ciekawego bohatera.

Na koniec wspomnę o redakcji książki, bo nieczęsto się zdarza ostatnio, że praktycznie nie wyłapałem żadnego błędu, ani logicznego, ani gramatycznego czy stylistycznego. Nie jestem jakimś mega ekspertem, ale w mojej ocenie, książka została bardzo dobrze opracowana pod tym względem. Co wcale nie jest takie oczywiste i popularne…

Generalnie bawiłem się naprawdę dobrze, książkę czyta się bardzo szybko, nie ma żadnych dłużyzn, ale nie jest to także żadna pogoń za akcją, wszystko jest wyważone i dobrze podane.
Nie przestraszycie się, ale jeśli macie chęć na dobra, ciekawą historię z nutką grozy - nie powinniście się zawieść.