F. Paul Wilson - "Twierdza".

Mimo, że historia sama w sobie jest banalnie prosta i bazuje na jednym z najbardziej ogranych i przegadanych motywów, jakim jest walka dobra ze złem, najlepiej w wersji 1:1 – Wilson pokusił się także o poruszenie kilku ważnych i istotnych dla XX wieku kwestii. Pod płaszczykiem fantastycznej opowiastki o pradawnej, nieśmiertelnej, okrutnej i bezwzględnej sile, która przyczaiła się w tytułowej twierdzy na przełęczy Dinu w Karpatach, i umiejscawiając powieść w czasach II Wojny Światowej, autor bardzo dobrze omawia kwestię żydowską, przykładając do niej dużą wagę i dobitnie pokazując, jak ta mniejszość była w czasie wojny traktowana. Istotnym wątkiem są tutaj obozy przesiedleńcze, i chęć opanowania świata przez pewnego niskiego niemieckiego popaprańca, ale jednocześnie wątek ten staje się zarzewiem kilku poważnych konfliktów i mocno wpływa na fabułę powieści. Nikomu nie trzeba specjalnie tego tłumaczyć, każdy zna historię i dramat wojny, ale cała kwestia fanatyczno-religijna, fajnie koresponduje z grozą i fantastyką, wynosząc ją na poziom wyższy, niż zwykłe tanie czytadło.

Inny ciekawy aspekt, będący mocno zaznaczony w historii opowiadanej przez autora na kartach książki, ale też odnotowany w „prawdziwej” rzeczywistości wojennej – to tarcia i otwarta wrogość wśród niemieckich żołnierzy. Tu konkretnie SS i Wermacht – i nie chodzi tylko o dzierżenie faktycznej władzy, ale o podejście wysoko postawionych wojskowych do Hitlera i jego planów. Niektórzy otwarcie się z nim nie zgadzali i mówili o tym. Oczywiście nie na forum publicznym, ale jest to fakt godny odnotowania.

No dobra, ale zrobiło się historycznie, a miałem pisać o grozie. Książka ma tak naprawdę wielu głównych bohaterów, którzy zmieniają się i wymieniają, w zależności od danego fragmentu powieści. Oprócz wspomnianych nazistów, do twierdzy wezwany zostaje historyk i wykładowca uniwersytecki, chory na sklerodermię i przykuty do wózka inwalidzkiego, profesor Theodor Cuza. Przybywa na przełęcz Dinu w asyście córki, jedynej bliskiej osoby, w pełni mu oddanej i opiekującej się schorowanym mężczyzną.  Magda, jako jedyna kobieta na miejscu, wzbudza pożądanie i niezdrową fascynację absolutnie wszystkich zamkniętych w twierdzy żołnierzy. Zostaje więc odesłana do pobliskiej oberży, a jej ojciec może się spokojnie zająć studiowaniem znalezionych w podziemiach ksiąg, a  także dziwnego, nabazgranego krwią jednej z ofiar, napisu na jednej ze ścian, którego nikt nie potrafi przeczytać i zinterpretować… Żąda tego brutalny pozbawiony wszelkich skrupułów major SS – Kaempffer, przysłany z Warszawy, wraz z dwoma grupami Einsatzkommando w celu wyjaśnienia wcześniejszych śmierci ludzi porucznika Woermanna oraz zabezpieczenia tego strategicznego z punktu widzenia wojny, obiektu.

W tym samym czasie, przez pół świata, właśnie do karpackiej twierdzy, niestrudzenie zmierza pewien wysoki mężczyzna, wyposażony w pas ze złotem i tajemniczy, bardzo stary futerał. Jest niezwykle zdeterminowany, aby dotrzeć na miejsce jak najszybciej. Jakby gonił go sam diabeł. Nie cofnie się też przed niczym, aby wykonać swą misję…

Wielowątkowość tego horroru, mimo że wszystko jest przewidywalne i prowadzone właściwie jak po sznurku, no może jest jeden ciekawy twist, którego można się nie spodziewać, powoduje, że powieść czyta się doskonale i bardzo szybko. Mimo, że to 430 stron, a cała główna intryga, dzieje się dosłownie w kilku pomieszczeniach zamku i oberży – „Twierdza” nie nuży ani przez chwilę. Każdy z wątków opisany jest ciekawie i dokładnie, postaci są wręcz trójwymiarowe i wzbudzają adekwatne do swoich poczynań uczucia. Najlepszym przykładem może być porucznik Wermachtu, Woermann – któremu wręcz kibicowałem!

Nie wiem czy wam też, ale mnie cały finał bardzo kojarzył się z pewną walką, opisaną kilkadziesiąt lat wcześniej, pomiędzy potężnym demonem, a równie mocarnym czarodziejem…napiszcie czy też tak macie.

Mimo ogólnej pozytywnej oceny powieści, jestem nieco zawiedziony jej drugą częścią. O ile pierwsza miała w sobie bardzo dużo historii i tajemnicy – nie wiadomo było co czai się w piwnicach twierdzy, i czemu giną niemieccy żołnierze, o tyle w części drugiej, kiedy wszystko zaczyna się powoli klarować i poznajemy wiele odpowiedzi, w moim odczuciu klimat niestety siada. Robi nam się taki trochę horror klasy B, nie mówię, że to jest jakiś straszny zarzut, bo Wilson nie miał zamiaru wydawać drugiego „Egzorcysty” – bardzo poważnej powieści, jednak klimat niepokoju i strachu, jaki stworzył na początku, rozpływa się mocno pod koniec.

Niemniej, ja bawiłem się przy lekturze świetnie – również dlatego, że wydanie Vespera to kolejny ich majstersztyk. Miałem pewne obiekcje co do okładki zaprojektowanej przez Mariusza Gandzela, ale trzymając książkę w dłoniach i przypominając sobie historię (czytałem „Twierdzę” w pierwszym wydaniu, z dwadzieścia lat temu), muszę przyznać, że zarówno grafika okładkowa, jak i te wewnątrz książki, zdecydowanie dodają klimatu i mroku. Do tego dochodzi twarda oprawa, solidnie zszyty grzbiet i szum papieru, przy przerzucaniu kolejnych stron…organoleptyczny orgazm! Do którego zresztą wydawnictwo zdążyło nas już przyzwyczaić.

Jeśli macie ochotę na ciekawą, prostą historię bazującą na walce dobra i zła, lubicie czytać jak nocami coś potwornego morduje nazistów, ale nie pogardzicie też dużą dawką historii i fantastyki – „Twierdza” Paula Wilsona jest dla was, i myślę, że będziecie się bawili przy niej tak dobrze, jak ja.


Anna Musiałowicz - "Diabeł zza okna"

„A może tam, gdzie byliśmy szczęśliwi, zawsze jest lato?”

 

Leszek Kołakowski pisze: “Doniosłość diabła łatwo sobie uprzytomnić, gdy pomyślimy o tym, ile arcydzieł literatury europejskiej – włączając utwory Dantego, Miltona, Marlowe’a, Goethego, Van den Vondela, Wiliama Blake’a i Tomasza Manna – nie mielibyśmy bez niego i co by się stało z naszymi dziełami sztuki i katedrami, gdyby wszystko, co się do diabła odnosi, nagle z nich znikło. (…) Jego trwałość w kulturze europejskiej – mimo okresów upadku, przemian w znaczeniu i rodzajach jego aktywności – dowodzi, że obecność jego zakorzeniona jest głęboko w naszym umyśle”.

 

Bohaterka debiutanckiej powieści Ani Musiałowicz „Diabeł zza okna” spędza sielskie wakacje u dziadków na wsi. Dni mijają na zabawach z koleżankami, wyprawach pod wiadukt kolejowy, aby godzinami czekać na pociąg i czuć ten dreszczyk emocji, kiedy wagony z hukiem przetaczają się im nad głowami, zabawach ze zwierzakami czy po prostu szwendaniu się bez celu, w promieniach letniego słońca. Ale we wsi zaczyna dziać się coś bardzo niedobrego, a sama Asia doświadcza tego szybko na własnej skórze, widząc za oknem domu dziadków, diabła… Kiedy przerażona dziewczynka opowiada o nim babci, ta początkowo zbywa ją śmiechem, ale kiedy przychodzi do nich sąsiadka, pulchna gaduła Grzelakowa i zaczyna szeptać babci na ucho, że we wsi zdarzyło się coś okropnego – babcia Lusia zmienia zdanie i razem z przerażoną i pobudzoną koleżanką, udają się do kościoła, a konkretnie do starej Lilianny, która jest gosposią księdza i mieszka na plebanii, aby dowiedzieć się czegoś więcej, i potwierdzić swoje przypuszczenia. A wszystko to dzieje się równo trzydzieści lat po ostatnich tragicznych wydarzeniach, które rzuciły mroczny cień na wioskę i mieszkańców…

Ależ mnie autorka zabrała w sentymentalną podróż. Nie dość, że kręgosłup powieści jest nadnaturalny, to jeszcze cała otoczka głównej historii jest doskonale przedstawiona. Pokazanie życia w tamtych czasach na polskiej wsi, wyszło autorce perfekcyjnie. I nie przesadzam, bo sam spędzałem na wsi upalne lata jako dzieciak. Zresztą jak większość młodych, przełomu lat 80/90 ubiegłego wieku. I wtedy faktycznie świat wyglądał inaczej. Wyjście na pole sąsiada, pójście do lasu za domem czy wyprawa do sklepu po gumy czy chipsy – to było to, co nas nakręcało i sprawiało, że wakacje były niesamowitą przygodą. Jak dodamy do tego nieznośny skwar lejący się z nieba, wyobraźnię młodych ludzi, łatwość wymyślania nowych strasznych historii i przygód – ach, chciałbym teraz choć na chwilę wrócić do tamtego okresu życia, do tej beztroski i laby, gdzie moim jedynym problemem była szynka na kanapce…

Doskonale bawiłem się podczas lektury, i chyba nawet te opisy prl-owskiej wsi, zaściankowości jej mieszkańców, wiary w zabobony i gusła oraz oczywiście stawianie księdza na piedestale, było ciekawsze niż sama postać diabła i jego historii. Chyba się starzeję, bo coraz częściej łapię się na tym, że szukam w grozie realizmu. Zupełnie przestały mnie pociągać potwory, wampiry i inne pierdololo spod znaku bestii, a dużo bardzie ciekawią mnie tematy i historie bardziej prawdopodobne. Chociaż akurat polska demonologia i podania które w życiu czytałem – zdecydowanie mi się podobają. W ogóle uważam (albo chcę uważać), że kiedyś, kiedy nie było telewizji, Internetu, świat był spokojniejszy, ciężej było się skomunikować, ludzi było mniej – coś więcej mogło błąkać się po polach i lasach, niż tylko smutny wiatr i krople porannej rosy. Wiem, romantyczne myślenie, ale nasłuchałem się za dzieciaka historii mojego dziadka, który żył na takiej wsi, a był to człowiek bardzo poważny, i nie wydaje mi się, żeby chciał mnie oszukać. To były po prostu inne czasy…

Ja chętnie poczytałbym jeszcze więcej takich krótkich, ale „prawdziwych” historii, gdzie akcja dzieje się w Polsce, mamy jakiś wątek demonologiczny, i dzieciaki. To moja druga w tym miesiącu książka, która może być skierowana do młodzieży, i znowu bardzo mi się podobało. Chcę więcej!

Na koniec szepnę kilka słów o rysunkach, które możemy podziwiać przy okazji rozpoczynania kolejnego rozdziału „Diabła” – bardzo klimatyczne, dobrze dopełniają treść i zwyczajnie pasują. Jak już jesteśmy przy rysunku, to na kilka zdań na pewno zasługuje grafika na okładce. Miazga. Odpowiada za nią Andrzej Masianis i zdecydowanie wywiązał się ze swojego zadania doskonale. Niby nie powinniśmy oceniać książki po okładce (a kto tego nie robi, przyznać się?) – to jednak właśnie okładka jest katalizatorem, który powoduje, że dany tytuł weźmiemy w łapki w księgarni, lub nie – nie oszukujmy się, że jest inaczej. Doskonała robota.

Debiut powieściowy Ani bardzo polecam, książeczka jest cieniutka (120 stron), ale wypełniona po brzegi wspomnieniami młodości, magią polskiej wsi i tajemniczą, mroczną i smutną historią o naszych wyborach, tych piekielnie trudnych. A także tego wszystkiego co dzieje się potem.


Łukasz Śmigiel - "Daemon"

Łukasz Śmigiel

„Daemon”

Wydawnictwo Oficynka wydało właśnie nową książkę Łukasza Śmigla – „Daemon”. Jest to zbiór 14 krótkich opowiadań, których wachlarz gatunkowy jest naprawdę szeroki – od mrocznego fantasy, przez thriller psychologiczny aż po grozę w przeróżnych postaciach. Uświadczymy tu sporo klasycznego horroru, w postaci potworów i demonów, ale widać też, że autor lubi przesuwać strach na poziom psychiki bohaterów, która przekłada się potem bezpośrednio na ich czyny, a te z kolei często niestety kończą się dla nich brutalnie i niekoniecznie tak jakby sobie wymarzyli.

„Daemona” czyta się szybko i z dużą frajdą oraz ciekawością. Kreatywny umysł autora sprawdza się w tych krótkich formach zdecydowanie i ja autentycznie czekałem na każde kolejne opowiadanie, bo dawno nie czytałem tak równego zbioru. Właściwie wszystkie teksty miały w sobie coś oryginalnego – mimo, że często dotykały i poruszały tematy ograne i przegadane w dziesiątkach innych tytułów, to autorowi udawało się zawsze dołożyć od siebie coś co sprawiało, że na te historie można było spojrzeć inaczej. Oczywiście nie brakuje tu kilku pomysłów totalnie od czapy, w sensie pozytywnym (pingwiny, klątwy) i to książce dodaje tego specyficznego zadziora ciekawości. Ale dla równowagi mamy też poruszane scenariusze powiedzmy „realistyczne” (zaginięcie dziecka, miłość czy wojna) do których autor dokłada nam warstwę fantastyczną lub grozową i robi się z tego całkiem smakowity kąsek. Bardzo fajne jest także umiejscawianie akcji w przeróżnych miejscach i czasach. Wędrujemy więc po Meksyku, by za chwilę znaleźć się w alternatywnej post-apokaliptycznej rzeczywistości. Walczymy z najeźdźcami podczas 50-stopniowego mrozu lub siedzimy w okopie I Wojny Światowej. A to tylko kilka przykładów, które można mnożyć, bo autor zdecydowanie położył nacisk na różnorodność w tym aspekcie książki.Fajnie, że opowiadania są krótkie ale treściwe – dzięki takiemu zabiegowi, można czytać „Daemona” na raty, po 2-3 opowiadania dziennie i dzięki temu nie być „uwiązanym” jedynie do jednego tytułu. To coś jak kilka odcinków ulubionego serialu, oglądanych do obiadu 😉Zdecydowałem się na trochę inną formę recenzji niż zwykle, żeby nie pisać samych ogólników, postanowiłem, że o każdym z czternastu opowiadań napiszę kilka słów, w niektórych dodając jeszcze jakieś swoje przemyślenia czy opinię. Mam nadzieję, że nie spojlerowałem zanadto, starałem się tego unikać!Przeczytajcie również koniecznie wstęp i posłowie – Łukasz zawarł tam bardzo dużo tłumaczeń i nawiązań. Zdecydowanie warto się z tymi częściami książki zapoznać.

Dom Nieba

Do czego może doprowadzić nas tęsknota i smutek za ukochaną osobą, to temat dość przegadany i wielokrotnie poruszany w literaturze. W „Domu nieba” autor pokazał nam jednak, że można na sprawę spojrzeć z jeszcze innej strony, że chęć połączenia się z kimś kogo się straciło, ale nie potrafi się bez niego żyć, może stać się życiową obsesją i posunąć nas do najpotworniejszych czynów i zachowań.

Bohater 1916

Wojna to horror sam w sobie. Tyle niepotrzebnych śmierci, złamanych ludzi, zniszczonych żyć. Lata spędzone w okopach, wśród smrodu rozkładu, błota, zimna, codziennie i w kółko przeżywanie tych samych sytuacji, niewyobrażalny poziom stresu, systematycznie niszczona psychika i postępujące zezwierzęcenie. A co, jak dodamy do tego wątek nadnaturalny? A co, jeśli nie wszystkie okopy zostały stworzone ręką ludzką i nie prowadzą tam, gdzie wskazuje logika? Noc, opary gazów bojowych i misja przedostania się do części pola bitwy okupowanej przez wroga, okaże się dla młodego żołnierza Fritza Gekho czymś więcej, niż tylko wojennym rozkazem…

Śmierć Prokris

Włamywacz i złodziej Sid Rayback, dostaje cynk od swojego bossa, że w pewnej willi, do zgarnięcia jest bardzo cenna i wyjątkowa ikona przedstawiająca człowieka z psią głową. Sid jest sprawą bardzo zainteresowany, bo nie dość, że Elli obiecał mu 60% zarobku ze sprzedaży skradzionego przedmiotu, to do tego Rayback jest ogromnym fanem psów, i prędzej uciąłby sobie rękę, niż skrzywdził jakiegoś czworonoga, więc dziwna ikona przyciąga go jak magnes. Jest Wigilia, Sid włamuje się do willi po drodze zaprzyjaźniając z ogromnym wilczarzem, który pilnuje posesji…i tu zaczynają się jego kłopoty. Duuużo kłopotów. W opowiadaniu nie ma nic paranormalnego, nie ma duchów ani stworów rodem z koszmarnych snów, ale są bestie chyba jeszcze bardziej przerażające – ludzie. Świadomość, że sąsiad, znajomy, a może nawet ktoś z rodziny, może być zły do szpiku kości, chory psychicznie i wynaturzony do granic wyobraźni – to coś co faktycznie powoduje gęsią skórkę i ciarki…Na szczęście los rzuca nam czasem do pomocy niespodziewanych sojuszników…

Przyjdzie i po ciebie

Wizja jak z filmu „Pojutrze” – na nasza planetę spłynęła zima. Potężna zima, trwająca wiele lat. Temperatury w dzień sięgają -50 stopni, w nocy jest dużo gorzej. Niedobitki ludzkości starają się przetrwać w każdy możliwy sposób, kanibalizm stał się chlebem powszednim. A to nie wszystko – wraz z zimą, na Ziemię przybyli Obcy – bardzo specyficzni Obcy, którzy od setek lat mieli u nas swoich szpiegów – a teraz wiedząc o nas bardzo dużo – z łatwością dobijają resztki cywilizacji ludzkiej. Bohaterem opowiadania jest Charles, który radzi sobie całkiem nieźle w tych nietypowych i arcytrudnych warunkach. Nie ma wielu przyjaciół, ale ma swoje misje i plany, a także specjalną listę osób, które koniecznie musi odwiedzić (oczywiście o ile jeszcze żyją). Jak się to skończy i czy wyjdzie zwycięsko z potyczek z tymi dziwnymi, opancerzonymi i bujającymi się na boki istotami? Musicie przekonać się sami.

Nigdy więcej

Najgorszy koszmar dla każdego rodzica – krzywda dziecka. A konkretnie jego zaginięcie. Rodzice wariują z nerwów i zmęczenia, chociaż przechodzą przez tę tragedię zupełnie odmiennie. Matka niknie w oczach, nie wychodzi z łóżka, ojciec wręcz przeciwnie – bierze sprawy w swoje ręce. Od tego momentu wkraczamy na zupełnie inny poziom realizmu – moim zdaniem mocno gaimanowski. Dobrze napisany i zaskakujący tekst. Otwarty finał historii daje do myślenia – bardzo dobre opowiadanie.

Opowieść chłopca

Kolejny tekst o wojnie, tym razem pokazany z punktu widzenia dziecka. Żydowskiego chłopca. Zaczęła się łapanka uciekinierów z getta i Mira, 17-letnia siostra głównego bohatera, 8-latka, który jeszcze niewiele rozumie z otaczającego go horroru, ucieka przed żołnierzami niemieckimi. Znajdują schronienie w pewnym ogromnym domu, który ma jednego mieszkańca – spokojnego, starszego pana, który wydaje się niespecjalnie przejmować wojenną zawieruchą. Obiecuje on dzieciakom, że będą u niego bezpieczni, nikt nie będzie ich tam szukał, bo ma z nazistami umowę. Mało tego, pan Majde obiecuje poszukać rodziców Miry i Jakuba. Podczas jego nieobecności, dzieci mają przebywać w ukrytej piwniczce i nie wychodzić pod żadnym pozorem. Tymczasem, do dworku najpierw ktoś zaczyna się dobijać, a potem wyważa drzwi…Mimo, że dzieci są sparaliżowane strachem, to jednak chore działania nazistów spotkają się z oporem, a młody Jakub zyska w tej jakże nierównej walce, potężnego sprzymierzeńca.Chyba najlepsze opowiadanie póki co – połączenie nadnaturalności z wojną zawsze mnie kręciło i takie książki mogę czytać systematycznie. Kojarzy się nieco z „Twierdzą” Wilsona…

Imago

Anah i Gareth, to wzorowe małżeństwo. Mają dwie śliczne córki, które odziedziczyły urodę po mamie, pół krwi Indiance, i bystry umysł po tacie – pracoholiku 😉. Nie brakuje im pieniędzy, żyją w dostatku i szczęściu. Jednak od jakiegoś czasu Gareth ma dziwne przebłyski strachu, że jego życie nie jest jednak tak sielankowe jak mogłoby się wydawać. Okazuje się, że to co pamięta, wspaniałe wspomnienia związane z żoną, wakacjami i przyjaciółmi, niekoniecznie musi być prawdą. Że całe jego życie nie musi nią być…Tymczasem małżeństwo przyjeżdża do domku nad jeziorem, aby uczcić piętnastolecie ślubu – podczas gdy jego żona spędza godziny w wodzie, on próbuje poukładać sobie w głowie wszystko co go trapi i nie daje mu spać. Nie pomaga w tym pewne znalezisko na strychu domu teścia oraz coraz dziwniejsze zachowania Any…Więcej nie piszę, bo nie mogę. W końcu pojawiło się nieco weirdu i lovecraftowskiego sznytu. Jest faktycznie niepokojąco i mrocznie. Nic nie wydaje się być tym czy być powinno, a ukochana osoba, którą zna się pół życia – nagle wydaje się obca i groźna…

Decathexis

Typowe dark fantasy. Mroczna magia, dziwne tradycje i obrzędy. Ludzie czczą Morię, boginię śmierci, starają się żyć normalnie, ale jednocześnie tworzą Inspektorat do spraw Nieumarłych, którego pracownicy strzegą ludzkości przed Nieumarłymi. Ci z kolei, raz do roku przybywają, aby wskrzesić kolejne trupy i dołączyć je do swej armii. Akcja opowiadania, dzieje się właśnie w przededniu tego mrocznego wydarzenia, kiedy horda umarlaków zbliża się do miasta i wędruje, aby przywrócić do życia zmarłą 40 lat temu córkę królowej…mimo, że ludzie mają swoje sposoby na Nieumarłych, coś się zmienia, nigdy nie było ich tak wielu, a ich lider…Opowiadanie kojarzy mi się mocno z przygodami Gotreka i Felixa z uniwersum Warhammera, ale widzę w nim takie luki fabularne, że szkoda gadać. Fajna odmiana w zbiorze, bo mamy rzeczywistość alternatywną, można by wykorzystać zarys pomysłu i nawet napisać pełnoprawną powieść, ale wiele rzeczy jest do poprawienia i przemyślenia, bo historia w takiej formie kuleje jak trup z przetrąconym kolanem.

Wystarczy

Młody chłopak, zmęczony zwyczajnym do bólu życiem, szuka czegoś więcej. Dużo myśli o tym co czeka nas po śmierci, kończy więc wszystkie niedokończone sprawy, siada w fotelu i przykłada sobie rewolwer ojca do skroni. Po naciśnięciu spustu zaczyna się akcja właściwa opowiadania. Fajne podejście do kwestii śmierci i tego czy i co czeka nas po niej. Mnie podczas lektury, przypomniała się „Siódma pieczęć” Bergmana.

Stracona Fiestecita

Akcja opowiadania dzieje się w Meksyku i prowadzi nas dwutorowo. Z jednej strony mamy brutalne morderstwa, których ofiary mają wyrwane serca i zmasakrowane ciała, niedbale porzucone w różnych częściach Nowego Meksyku. Sprawą zajmuje się detektyw Rokko Buenos i jego nowa partnerka – trop prowadzi ich na górę Cerro Correa, gdzie znajdują się ruiny starożytnej świątyni, wewnątrz której, błyszczy w promieniach Słońca, idealnie wypolerowany ogromny blok onyksu, z dziwnymi otworami, z których sączy się czarna ciecz…niestety stróże prawa spóźniają się, bo kilka godzin wcześniej dociera tam Manu, znawca starożytności i swego rodzaju egzorcysta, zajmujący się demonami i wierzeniami dawnych ludów…prowadzi on na górę trzy zakonnice. Pretekstem jest wycieczka, ale plany Manu są zgoła inne – bezpośrednio wiążą się one z pewnym demonem i naczyniami, które potrzebne mu są, aby powrócić na Ziemię…Podczas czytania wręcz czuć nieznośny upał i ogromną wilgotność powietrza. Właściwie to takie opowiadanie w stylu Jamesa Rollinsa czy Indiany Jonesa, z nutką demonologii. Jedno z lepszych w zbiorze.

Fotel

Najbardziej weirdowe opowiadanie w zestawieniu. Odlot 😊 rosyjski cyngiel – Borys, wykonuje wyroki dla mafii. Jest bezwzględny i okrutny, nie oszczędza nawet małych dzieci. Wyrobił sobie renomę pierwszoligowego zabijaki, ale jego umysł chyba nie do końca sobie z tym radzi. Chociaż on sam temu zaprzecza, coś złego zaczyna dziać się w jego głowie. Chore wizje, utraty przytomności…a kluczową rolę w całej historii odgrywa pewien duży, stary fotel, znaleziony kiedyś w piwnicy domu w którym mieszka morderca…

Powiastka krótka ale ciekawa. Mocno zeschizowana – czasem nie wiadomo co jest jawą a co snem. Ponadto można ją interpretować na wielu płaszczyznach i na kilka sposobów. Mnie zawsze bardziej podoba się analizowanie strachu i tego co dzieje się w głowach ludzi, niż potworki latające po scenie i cysterny krwi. Duży plus.

Klątwa z o.o.

Szanowny Panie, Pathos Incorporated informuje, że rzucono na Pana klątwę czwartego stopnia w ogólnie przyjętej skali. Klątwa nosi nazwę Trivium i rozpocznie swe działanie dokładnie 20 października, w poniedziałek o godzinie 11…”zdziwiłaby was taka informacja? Bo właśnie list o takiej treści dostał pulchny wykładowca literatury romantycznej Wiktor. Spokojny fan wędkarstwa z 15-letnim małżeńskim stażem. A przeczytał go, a to pech, pierwszego dnia samotnego urlopu (żona spędzała swój z przyjaciółką w Kairze).

Kto z nas przynajmniej kilka razy w życiu nie chciałby rzucić na inną osobę klątwy? Chyba niewiele jest takich osób. Wiktor udał się niezwłocznie do siedziby firmy, gdzie dowiedział się, że to nie żart i że klątwa naprawdę została na niego narzucona, oczywiście nie wiadomo przez kogo…. Naszemu bohaterowi przytrafia się przez okres trwania klątwy naprawdę dużo nieszczęśliwych wypadków, a to dopiero początek, bo okazuje się, że Wik nie jest tak do końca bezbronny w tym całym szaleństwie. Może zamówić sobie klątwę zwrotną…

W zasadzie humorystyczne opowiadanie, aczkolwiek bohaterom na pewno nie jest do śmiechu – dobrze pokazuje ludzkie słabości i wady, a także żerujące na nas wszelkiego rodzaju firmy i korporacje. Oryginalnie i ciekawie!

Wesołych drzew

Najstraszniejsze moim zdaniem opowiadanie. Bycie niewidomym samo w sobie jest dość przerażające, ale jak się do tego przebywa samej w ogromnym domu na odludziu…jest Wigilia, a mąż Gwen, David – pojechał z ich psem do miasta, do weterynarza. Dziewczyna zajęta jest przygotowaniami do wigilijnej kolacji, ale nagle zaczyna słyszeć przed domem, a później w nim samym, dziwne, nieznajome dźwięki. Wiadomo, że osoby niewidome, mają wyczulone inne zmysły, między innymi poprzez słuch poznają świat, uczą się poprzez dźwięki, i kiedy pojawia się jakiś nowy, mózg od razu zapala czerwoną lampkę. Tym bardziej, że ten dźwięk brzmi, jakby wokół domu przechadzało się podkute zwierzę…kiedy na piętrze słychać dźwięk otwieranego okna, Gwen przerażona zamyka się w spiżarni. Tymczasem David właśnie wraca i wiezie niezapowiedzianego gościa…

Świetna historia, chyba najlepsza w zbiorku. Bardzo dobrze napisana, ponieważ autentycznie czułem strach, jak wyobrażałem sobie sytuację Gwen – dziwne dźwięki i świadomość, że prawdopodobnie ktoś jest w domu, a ona nie może go zobaczyć…brrr…ciarki. Ale to nie cały strach, który nam autor w tym tekście serwuje. Znalazło się tu także miejsce na legendy, pradawne stwory i pewną religię…

Śpiew ptaka nocy

Świetne zakończenie zbioru – Łukasz ewidentnie jest fanem Deana Fostera i Michaela Crichtona. Wyprawa do Kolumbii w poszukiwaniu przedziwnego stworzenia, zarejestrowanego na krótkim filmiku, połączona z odszukaniem pierwotnego plemienia Indian Kavahivi, jest dla głównego bohatera opowiadania, doktora antropologii, zwieńczeniem wielu lat badań i przebijania się z maczetą przez dżunglę. Ale na tę samą wyprawę, kilka dni wcześniej wybiera się jego „prawie była” żona, Clair. Zaczyna się więc wyścig – najpierw o palmę pierwszeństwa w wiekopomnym odkryciu, a potem już tylko o życie i zdrowie psychiczne…przygoda zamienia się z horror.


Herbert George Wells - "Niewidzialny człowiek".

Mimo świetnego tłumaczenia, na początku czytało mi się powieść ciężko. Dość archaiczny język i zupełnie odmienne od obecnych zachowania bohaterów, patrząc z perspektywy naszych czasów, nadawały dziełu Wellsa nieco komediowy charakter. Jednak z czasem przekonałem się, że nie jest to do końca taka sobie opowiastka fantastyczna, a całkiem dobre studium psychologiczne. Pojawiło się również dużo więcej dynamiki i akcji, co zdecydowanie wyszło książce na plus.
 
Kto z nas nie chciałby być niewidzialny? Podglądać sąsiadki lub sąsiadów? Ukryć się w banku i szabrować po jego zamknięciu? Opcji jest naprawdę dużo i osoba kreatywna, miałaby niezłe używanie. Ale jak to zwykle bywa, jest też druga strona medalu – samotność, brak zrozumienia, agresja lub strach osób, które nie rozumieją tego stanu. I właśnie w tę stronę powędrowały myśli autora powieści Herberta George’a Wellsa "Niewidzialny człowiek", a przypomnę tylko, że pierwotnie książka ukazała się w 1897 roku! Więc jak na tamte czasy, autor wykazał się niezłą wyobraźnią i pomysłowością. Nie tylko zresztą przy okazji „Niewidzialnego człowieka”, ale i chociażby pisząc „Wojnę światów”, którą zresztą w latach 30-tych osobiście czytał w radiu, powodując zamieszki i panikę wśród londyńskich słuchaczy. Podobnie wizjonerski był „Wehikuł czasu”, a „Wyspa doktora Moreau” to przecież rasowy horror. Moim zdaniem, facet zdecydowanie wyprzedzał swoje czasy. Ale wróćmy do „Niewidzialnego człowieka”…
 
Główny bohater to albinos, geniusz, który obsesyjnie pracował nad możliwością stania się niewidocznym dla ludzkich oczu, latami prowadził eksperymenty, a laboratorium stało się jego domem. I odniósł sukces – najpierw „znikając” kota, a potem samego siebie – co finalnie niespecjalnie mu się opłaciło i myślę, że wiedząc jak cała ta historia się skończy, zaniechałby całego doświadczenia. Chociaż z drugiej strony, kto zrozumie geniusza opętanego rządzą sławy i pieniędzy…?
 
Gryffin, bo tak ma na imię główny bohater, mimo, że nie był złym człowiekiem, praktycznie przez wszystkich napotkanych ludzi, był tak odbierany. Gbur, cham, rzezimieszek, morderca…tak opisywały go osoby, które spotkały się z nim oko w oko. Nie chcę oceniać, bo sam nie wiem jak zachowałbym się w takiej sytuacji, ale kilka błędnych decyzji oraz fakt, że był to człowiek wybuchowy i zapatrzony w siebie, nie przyjmujący krytyki i nie zgadzający się z żadnym innym zdaniem na temat czegokolwiek, niż swoje własne, na pewno nie pomagał w nawiązywaniu przyjaźni i znajomości.
 
Cała powieść tak naprawdę, to jedna wielka ucieczka – nie tylko w rozumieniu dosłownym, bo narobił wielu osobom ogromnych szkód, zarówno materialnych, jak i czysto fizycznych, czym zwrócił na siebie zdecydowanie zbyt dużo uwagi i co finalnie miało opłakany skutek, ale także ucieczka w kontekście psychologicznym. Gryffin to osoba o ponadprzeciętnej inteligencji, o aspiracjach i jasno wytyczonych celach, do których dąży po trupach. I właśnie przez takie podejście, przez takie myślenie, skończył tak jak skończył – nie wykorzystując tak naprawdę w ogóle swojego talentu i możliwości, jakie daje człowiekowi tak wielka moc jak niewidzialność. Zadziwiającym w tym kontekście wydaje się, że osoba tak mądra i obyta, ma tak przyziemne zachcianki i oczekiwania. Trochę mi się to gryzie, ale można to chyba zrzucić na karb samotności i odtrącenia przez wszystkich. Gryffin jest nieprzyjemny i niemiły dla ludzi, ludzie są tacy sami dla niego. Nie ma rodziny, nie ma przyjaciół, jest wyśmiewany na studiach, również z powodu swojego wyglądu, więc zamyka się w sobie i całą złość i smutek przelewa w menzurki i retorty. Co prawda jego praca kończy się niebywałym sukcesem i gdyby tylko był ktoś, kto odpowiednio by go pokierował, zaopiekował się nim i jego „dzieckiem” – zarówno sam wynalazca jak i cała ludzkość, mogłaby z tego wyciągnąć niesamowite zyski.
 
To w sumie jest bardzo przykre, i mimo, że Gryffin wyrządził wielu ludziom dużo zła, to mnie osobiście jest go żal. Zaszczuty człowiek, który mimo geniuszu, nie był w stanie zupełnie wykorzystać swoich pomysłów i opcji, jakie sam sobie stworzył.
 
Myślę, że ta krótka (ok. 140 stron) opowiastka, to bardzo ciekawy kąsek dla osób lubiących fantastykę, ale i interesujących się nieco nauką, i szukających w książkach nieco głębi, wielowymiarowości. Które lubią w czasie lektury i po niej, nie odkładać od razu książki na półkę i brać się za następną, ale usiąść, pomyśleć i postawić się w roli bohatera.
 
Uważam, że „Niewidzialny człowiek” to w zasadzie bardzo prosta historia, ale cały jej urok i magia, to właśnie zagłębienie się i analizowanie umysłu głównego bohatera, jego czynów i ich następstw. Polecam.
 
Wspomnę jeszcze kilka słów o samym wydaniu Zysk i S-ka Wydawnictwo, bo przyznam, że mnie miło zaskoczyli. Twarda lakierowana oprawa, świetna grafika i bardzo dobrej jakości papier. Aż miło potrzymać takie wydanie w łapkach, a jak jeszcze łączy się to z fajną zawartością, to już jesteśmy w niebie 😉

Green Class - Pandemia. Tom 1.

Green Class. Pandemia. Tom 1

Grupka uczniów z Kanady jedzie ze swoim nauczycielem biologii na dwutygodniową „Zieloną szkołę” – tu od razu mamy wyjaśnienie, skąd pomysł na tytuł serii. 14-dniowa „lekcja życia” odbywa się na bagnach Luizjany. Kiedy zmęczeni, brudni i podenerwowani wracają na miejsce zbiórki, gdzie czeka autokar mający zawieźć ich na upragnione i wyczekiwane lotnisko, okazuje się, że wiele się zmieniło… wokół nie ma żywej duszy, a wszędzie walają się ulotki o obowiązkowych szczepieniach i kwarantannie…

Ale się EGMONT wstrzelił z tym tytułem, co?  Real time marketing lvl ekspert.

Okazuje się, że świat, który jeszcze kilkanaście dni temu ogarnięty był szałem zakupów, Facebooka i Tindera, zmienił się dość konkretnie. Ludzie zarażeni dziwnym wirusem najpierw stają się apatyczni, przestają rozpoznawać bliskich, po czym zmieniają się w agresywne stwory, przypominające drzewce…

Wszędzie wokół szerzy się anarchia i chaos, a akurat ta część Luizjany, w której znajdują się nasi młodzi bohaterowie, zostaje odcięta od świata potężnym murem, którego dzień i noc pilnują snajperzy i wojsko. Wszyscy, którzy są po złej stronie, są skazani na walkę o przeżycie. Tymczasem wokół pojawia się coraz więcej potworów, a jeden z chłopaków z ekipy, zarażony, ale nie pozostawiony samemu sobie, czuje się coraz gorzej…

Mam wrażenie, że krótki, 72-stronicowy komiks skierowany jest bardziej w stronę młodzieży niż dorosłych, aczkolwiek ja, 37-latek, bawiłem się dobrze. Prosta opowieść, jakich w sumie było wiele, jest dopiero wstępem do właściwej historii, która - mam nadzieję - nie będzie sztampowa i powtarzalna.

Sam scenariusz wydaje się nieco naiwny przez fakt, że młodym bohaterom właściwie wszystko się udaje. Pomijając oczywiście dość niefortunną sytuację ogólną, odnajdują się w niej bardzo szybko, wiedzą jak postępować, są twardzi i nieustępliwi, w trudnych rozmowach i decyzjach są zaskakująco dojrzali i zdają się mieć więcej doświadczenia, niż powinni. To troszkę razi, bo dobrze byłoby jednak, gdyby przynajmniej na początku byli zagubieni, nieracjonalni i sfrustrowani. Tymczasem już po kilku tygodniach od wystąpienia zarazy oni robią sobie wypady na miasto w celu zabijania potworów… To duże uproszczenie.

„Green Class” to efekt współpracy dwóch Francuzów: Jerome Hamon zajął się scenariuszem, natomiast David Tako narysował całą historię i nadał jej barw. Jest to pierwsze tak duże przedsięwzięcie ilustratorskie, w którym bierze udział. I jak na debiut, moim zdaniem wypada świetnie. Rysunki są bardzo realistyczne, chociaż kreska sprawia jednocześnie wrażenie, jakby czerpała odrobinę z mangi i anime. Widać to szczególnie w scenach bijatyk, gdzie charakterystyczne kreski nadają postaciom dodatkowej dynamiki ruchu. Czerń i biel może bardziej odpowiadałyby klimatowi postapo, ale moim zdaniem dodanie soczystych kolorów potęguje klimat i nadaje opowieści głębi. Skoro jesteśmy przy jakości, to muszę, jak zwykle zresztą, napisać kilka słów o samym wydaniu. Mimo że komiks jest stosunkowo krótki, EGMONT postawił na twardą oprawę, która dodatkowo ma fakturę, jak mi się wydaje, nawiązującą do „skóry potworów”. Mamy bardzo dobrej jakości papier i format A3. Wszystko to razem dodaje nam zdecydowanie wrażeń organoleptycznych podczas lektury, bo cały czas opuszki palców wędrują nam pod „pofałdowanej” okładce. Fajny zabieg.

Mimo że temat wydaje się oklepany i przerobiony wzdłuż i wszerz, dajmy tej historii szansę – jeśli autorzy wykażą się wizjonerstwem i solidną wyobraźnią, mamy szansę na fajną serię. Ja na pewno będę czytał dalej, bo jestem ciekaw, w którą stronę to pójdzie i jak dalej potoczą się losy paczki przyjaciół ze szkoły.

Jeśli macie ochotę zapoznać się z tym komiksem, można go dostać ze spoko rabatem, tu: https://egmont.pl/Green-Class.-Pandemia.-Tom-1,24431635,p.html


Artur Urbanowicz - "Paradoks".

Artur Urbanowicz

„Paradoks”

Wydawnictwo Vesper

PREMIERA: Jesień 2020 (jak koronawirus pozwoli)

Nie jest to recenzja, a bardziej zapowiedź tego co Was czeka, jeśli sięgnięcie po nową książkę Artura.

Życie Maksa, studenta matematyki na Uniwersytecie Gdańskim, skupia się na perfekcjonizmie w każdym jego aspekcie. Najważniejsza jest oczywiście nauka, zdobywanie kolejnych piątek na egzaminach i utrzymywanie wśród kolegów i wykładowców opinii, że jest zdecydowanie najlepszym uczniem na wydziale. Jego chorobliwy perfekcjonizm objawia się także w każdej innych dziedzinach życia, poczynając od zwykłego śniadania, przez wypominanie błędów logicznych przypadkowych ludzi z internetu, kończąc na pogardzie wobec wszystkich wokół, zwłaszcza tych, którzy nie rozumieją matematyki tak jak on, i nie poświęcają życia na nieustanne samodoskonalenie się.

Maks przekona się jednak bardzo szybko, że takie podejście do życia, stricte matematyczne, dążenie do celu po trupach, poświęcanie przyjaźni, relacji z rodziną i dziewczynami, bycie dla siebie nad wyraz surowym i wymagającym, niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo, ale i paradoksalnie, poszerzenie horyzontów na tematy, które do tej pory nie miały dla niego znaczenia, a już na pewno niełatwo mu będzie zaakceptować rzeczywistość i sytuacje, w których chłopak niebawem się znajdzie…

Zaczynają się bowiem, dziać wokół niego rzeczy niewytłumaczalne, które wnikliwy umysł Maksa zaczyna interpretować jako niemożliwe i nieracjonalne. Nie pamięta, że był na egzaminie albo że wysłał ojcu prezent na urodziny. Wygląda to tak, jakby prowadził jednocześnie dwa różne życia, przy czym nie pamiętał w ogóle tego drugiego… Sytuacja staje się dramatyczna, kiedy wraca z przerwy międzysemestralnej i prowadzący samochód mężczyzna w pewnym momencie wykrzykuje mu prosto w twarz, że Maks zrujnował mu życie, po czym niespodziewanie atakuje go nożem. Twarz napastnika wydaje mu się dziwnie znajoma, tylko czemu widać ją jakby podwójnie…?

Od tego momentu, akcja powieści nabiera tempa, a historia porywa nas w przeróżne miejsca i czasy. Spotkacie tu demony, mroczne wewnętrzne głosy, policyjne śledztwo, krwawe morderstwa i całą masę fabularnych twistów, a wszystko to okraszone teoriami tak zakręconymi, że żuchwa w trakcie czytania opadnie wam do ziemi, po czym ją pozbieracie, dokończycie historię Maksa, zamkniecie książkę i na cały głos krzykniecie: „o ku*wa! Co to było??!”

I właściwie tyle mogę napisać  przegadałem dzisiaj z Arturem dwie godziny, tylko o książce, ale jest ona na tyle specyficzna, że bardzo ciężko jest napisać cokolwiek, bez spoilerowania. Nie wspominam nawet słowem o najważniejszym wątku i trzonie całej powieści, bo kilka słów za dużo zepsuje całą zabawę przyszłym czytelnikom. Jestem natomiast otwarty na wszelkie dyskusje z osobami, które mają już lekturę za sobą, poczyniły stosowne przemyślenia i notatki, i tak jak ja, nie mogą wyjść z podziwu 😉

Jestem niesamowicie zadowolony, że mogłem być kolejny raz beta-czytelnikiem nowej powieści Artura Urbanowicza. „Paradoks” to książka, którą ciężko jednoznacznie sklasyfikować i ubrać w ramy jednego gatunku literackiego. Właściwie nawet nie chcę tego robić, bo byłoby to krzywdzące dla całej historii. Mamy tu prawdziwy miszmasz – od thrillera psychologicznego, poprzez kryminał, aż do soczystego horroru, całkiem konkretnej porcji science - fiction, a nawet weirdu…

Autor włożył MNÓSTWO pracy w to, żeby wszystko trzymało się kupy, miało sens, było spójne i wynikało jedno z drugiego. A uwierzcie mi – to zdecydowanie nie było łatwe zadanie. „Paradoks” warto czytać z uwagą i skupieniem. Artur coraz więcej wymaga od czytelnika, ale także i od siebie, bo śledzę jego karierę pisarską od samego początku, i widać ogromny progres i zmiany w sposobie i stylu pisania.

„Paradoks” jest powieścią wielowymiarową, ze świetnie skonstruowanymi postaciami, z niekonwencjonalnym pokazaniem dobra i zła, które nie zawsze jest łatwo jednoznacznie określić. Historia wije się i miesza czytelnikowi w głowie, nic nie wydaje się być tym czym powinno, a wszystko to widzimy jakby podwójnie. I w odcieniach czerwieni…


Jack Ketchum, Edward Lee - "Zaburzenia snu".

Że nie jestem fanem horroru ekstremalnego, którego przedstawicielem i autorytetem jest przede wszystkim Edward Lee, to chyba wszyscy wiedzą. Ale tym razem bawiłem się zadziwiająco dobrze. Panowie zresztą też, o czym wspomina w swoim posłowiu Jack Ketchum. Pisanie tych kilku opowiadań, wzajemne poprawianie się i radość, jaka z tego wynika, była motorem napędowym tego duetu.

Zbiorek składa się z pięciu opowiadań, oraz fajnego zabiegu, który zastosował Dom Horroru, mianowicie dodanie alternatywnych zakończeń dwóch tekstów ze zbioru – „Dobrze cię widzieć ”Jacka Ketchuma oraz „Dla ciebie zrobiłbym wszystko” Edka Lee. Znajdują się one na końcu książki, którą czyta się ultra szybko, więc na świeżo można porównać sobie obie wersje, zobaczyć, który autor gdzie wprowadził jakie zmiany. Z początku nie bardzo kumałem o co w tym chodzi, myślałem, że może wkradł się w drukarni błąd, i przedrukowali drugi raz to samo, ale jednak nie – ciekawa sprawa, podoba mi się.

Opowiadania jakie znajdziemy w tym zbiorku, to: „Oddałbym ci wszystko” (tego tekstu dotyczy alternatywny tytuł „Dla ciebie zrobiłbym wszystko”), „Listy miłosne z deszczowego lasu”, „Maski”, „Na lewo patrz” oraz tytułowe „Zaburzenia snu” (alternatywa „Dobrze cię widzieć”).

Według mnie, zbiorek rozpoczyna się dość niefortunnie, bo najgorszym tekstem. Oczywiście, dla mnie, najgorszym – ociekający seksem, brutalny i z banalnie prostą historią i nieszczęśliwej miłości, seksoholizmie pewnej kobiety i zdradzie, która kończy się dla niej dość nieprzyjemnie, a dla jej kochanka jeszcze gorzej. Właśnie przez takie teksty, horror ekstremalny nie bardzo mi podchodzi – nie mają żadnej zagadkowości, nie ma ciekawej historii, kojarzy mi się to z „Trudnymi Sprawami” dla dorosłych 😉

Na szczęście potem jest już dużo lepiej, kolejne opowiadanie już zdecydowanie bardziej mi podeszło – znowu dużo seksu, w różnych płciowych konfiguracjach i pozach, znowu naiwny chłopak zakochany po uszy w dziewczynie, która czyha na jego pieniądze, a na boku rżnie się z kim i gdzie popadnie, podczas gdy on oddaje się swej pracy i pasji – odnajdywaniu nowych gatunków grzybów i porostów, w lesie deszczowym w Brazylii. Co zresztą kończy się niebywałym sukcesem i odkryciem na miarę wejścia do mykologicznej elity i jest ogromnym szczęściem i dumą dla badacza. Niestety, nie jest to „Indiana Jones”, a horror – coś więc musi pójść nie tak. I idzie, bardzo plastycznie i zjawiskowo. Jest wątek zemsty, i coś co jest mocno na czasie obecnie, ale nie będę zdradzał nic więcej 😉

Dalej mamy dwie petardy – najlepszy tekst zbioru czyli „Maski” – mniej seksu, a dużo tajemnicy, szczyptę magii i „Oczy szeroko zamkniętych” Kubricka. Zakończenie nie jest oczywiste i ociera się lekko o weird fiction, co przyznam szczerze mnie zaskoczyło, i ucieszyło jednocześnie. Naprawdę dobry tekst.

Z kolei „Na lewo patrz”, jest zdecydowanie najoryginalniejszy i nie wiem co chłopaki brali podczas jego pisania i poprawiania, ale ubawiłem się niesamowicie. Pomysł genialny w swojej prostocie, totalnie nowe spojrzenie na kwestię zombie, nadanie im pewnych cech i praw. Samo zakończenie ucieszy każdego fana ekstremy – jest obleśnie, strasznie i makabrycznie – zarówno pod kątem fizyczności, jak i psychiki głównego bohatera, bo naprawdę nie ma lekko 

Ostatni tekst „Zaburzenia snu”, opowiada o facecie, który ma w dupie miłość, bliskość i szacunek kobiet – używa ich tak jak mu się podoba, bo jego naczelną zasadą życiową jest „mieć kontrolę nad wszystkim”. Jest cwaniakiem, oszustem i wyłudzaczem, dla którego tylko jego potrzeby się liczą. Typowy jełopowaty macho. No i niestety, jak możecie się domyślić, dość dużo na tym traci, bo ma właściwie samych wrogów – nie dając nawet najbliższym wsparcia, sam go nie otrzymuje, i bonusowo dostaje od najbliższych nauczkę, którą popamięta do końca swego nędznego życia.

Tekst poprawny, prosty i przyjemny w odbiorze. W ogóle mam wrażenie, że mimo tytułu „Zaburzenia snu”, autorzy postanowili skupić się zdecydowanie bardziej na kwestii zemsty i różnych jej odmian. Występuje ona bowiem praktycznie w każdym opowiadaniu, i tak naprawdę jest ich kręgosłupem, wokół którego budowana jest akcja i historie.

Oczywiście mamy również solidną dawkę makabry, obrzydzenia i wszelakiego syfu, a wszystko to okraszone konkretną porcją wyuzdanego i fantazyjnego seksu, więc jeśli liczycie na klasycznego Lee i Ketchuma, z pewnością się nie zawiedziecie.

Ja zmieniam nieco swoje podejście do ekstremy, co jakiś czas będę sobie takie cudo czytał, dla resetu, dla odetchnięcia od tych wszystkich mrocznych historii, Wielkich Przedwiecznych i nieopisywalnego strachu, czającego się za kotarą myśli i snów – polecam! 😉


Jozef Karika - "Ciemność".

Jozef Karika

„Ciemność”

Wydawnictwo Stara Szkoła.

To moja trzecia książka Jozefa, a nasza relacja autor-czytelnik, jest niezwykle burzliwa 😉

„Strach” uważam za najsłabszą jego książkę, z totalnie niewykorzystanym potencjałem, z finałem który woła o pomstę do nieba, i jest dla mnie sztandarowym przykładem problemów z zakończeniem (jakkolwiek to brzmi). „Szczelina” podobała mi się już dużo bardziej – to zupełnie inny rodzaj grozy, ale ja uwielbiam książki dziejące się w górach, a jak jeszcze jest zima, to już petarda. W „Szczelinie” zimy się tylko przewijały, ale już w najnowszym dziecku Jozefa – „Ciemności” – zima jest jednym z głównych bohaterów. A nawet przeciwników.

Pewien scenarzysta serialowy, wybiera się do odludnego miejsca w górach, aby tam, w zaciszu małego domku, który należy do jego rodziny od wielu lat, i w którym spędzał ferie i wakacje jako dzieciak, odpocząć od stresu, zarówno tego zawodowego, jak i rodzinnego, ponieważ od wielu miesięcy, nie może się dogadać ze swoją żoną, Natalią. Sytuacja w domu jest mocno napięta, awantury i kuksańce słowne to norma, małżonkowie śpią oddzielnie i generalnie napisać, że atmosfera jest gęsta jak ubita śmietana – to nic nie napisać.

Jest okres świąteczny, więc to idealna pora, żeby nie natknąć się na turystów, którzy raczej spędzają Boże Narodzenie w gronie rodziny, zaciszu domów i cieple wydobywającym się w kominków. Czy może być coś lepszego niż spokojna okolica, skąpana w ostrych promieniach zimowego słońca, kiedy wokół ciebie strzelają w nieboskłon majestatyczne ośnieżone szczyty górskie, każdy krok w białym puchu oddala cię od zgiełku miasta i problemów, a śpiew ptaków zapowiada szybko zapadający zmierzch?

Ogień w kominku, skrzypiące od mrozu drzewa i belki, z których zrobiony jest domek, cisza, brak zasięgu telefonu i internetu – no po prostu świąteczna idylla. Tak to sobie właśnie wyobrażał nasz bohater, i właściwie niewiele się pomylił – oprócz tego, że te wszystkie przepiękne i z pozoru spokojne okoliczności przyrody, w pewnych konkretnych sytuacjach, mogą się obrócić o 180 stopni i stać się ogromnymi problemami, dla samotnego, zmęczonego, chorego lub przerażonego człowieka…

„Ciemność” to tak naprawdę studium strachu. To zabawa psychologią, to nurzanie się w odmętach koszmarów, snów na jawie, błądzenie po zakamarkach mrocznych wspomnień, retrospekcji czy wyobrażeń…a to wszystko bonusowo okraszone jest kompletną ciemnością, która otacza bohatera ze wszystkich stron, i ma przeogromny wpływ na wszystkie sytuacje i rzeczy jakie się mu przydarzają na kartach książki. A jest tego naprawdę sporo.

Bardzo podoba mi się takie podejście autora do kwestii grozy i przerażania czytelnika. Widać, że Karika się rozwija, zarówno literacko tak jak i jako człowiek. Książka jest fajnie przemyślana i dopracowana, a autor lawiruje pomiędzy rzeczywistością a marami sennymi. Takie zabiegi są też dość wygodne, bo pewne rzeczy można nimi wytłumaczyć, ale nie traktuję tego jako zarzut, a raczej jako „pisarskie cwaniactwo”, które fajnie uzupełnia całą historię.

Wraz z poznawaniem przez czytelnika naszego bohatera, który „odpoczywa” w górach, kilka razy zmieni się nam podejście do niego i jego zachowań. To bardzo fajna rzecz, bo książka staje się przez to dużo ciekawsza, nieliniowa, i opinia o danej osobie, wcale nie musi być od początku do końca taka sama.

Nie wiem czy autor jest fanem pewnego aktora i filmu, ale jak przeczytacie i ogarniacie w miarę kinematografię, coś ciekawego rzuci wam się w oczy 😉

Finał „Ciemności” to jakby dwie odrębne ścieżki, jedna z nich oczywista i jeśli nią pójdziemy, to ja się nie zgadzam z ilością „wrażeń” jakie przeżył nasz bohater – tutaj jest trochę przegięcie. Ale jeśli pójdziemy drugą ścieżką, tą nazwijmy to na potrzeby recenzji „psychologiczną”, którą ja zresztą sam wolę podążać, bo jest zdecydowanie ciekawsza i wynosi nam grozę z książki na nowy poziom, w tym wypadku, zakończenie powieści jest fenomenalne. Powiem szczerze, że trochę bałem się, w którą stronę to pójdzie, chociaż domyśliłem się również pewnych bardzo znaczących rzeczy, które miały bezpośredni wpływ na tak naprawdę wszelkie późniejsze działania bohatera książki i na sam finał jego zmagań z ciemnością i przenikliwym zimnem górskiego lasu. Ale wyszło dobrze, ja to łykam, myślę, że wam też się spodoba, o ile nie będziecie trwali na siłę przy realizmie książki jako całości.

Namotałem się okrutnie i nie wiem czy coś z tego zrozumiecie, ale bardzo ciężko jest coś o „Ciemności” napisać, nie zdradzając srogiego spojlera, który już lawinowo odkryje wszystkie tajemnice i strachy, które czają się w najnowszej powieści Jozefa Kariki.

Ja książkę jak najbardziej polecam, bo to ciekawe spojrzenie na grozę, nic nie jest tu oczywiste i dane raz na zawsze, a liczba fabularnych zakrętów, może przyprawić o zawrót głowy. Nie mamy tutaj wielu potworów, nie mamy duchów ani cystern krwi, ale mamy coś zawoalowanego, coś co kryje się w umyśle, chowa za drzewami, widzi każdy nasz ruch i na podstawie tego, wykonuje swoje. Coś nieuchwytnego i nieznanego, ale właśnie przez to dużo bardziej przerażającego…


T.S.Tomson - "Próba sił".

Na tapetę idzie tym razem debiutancka powieść T.S. Tomsona, czyli właściwie Tomasza Sablika, pt.: „Próba Sił” – wydana nakładem „Wydawnictwa” Novae Res, o którym wspominam, bo będzie jednym z głównych bohaterów tej recenzji. Niestety.

Ale smutki zostawiam na koniec, póki co skupiając się na książce i autorze. Muszę przyznać, że jak na debiutancką, powieść Tomka, jest dojrzała i dobrze przemyślana. Wszystkie wątki ładnie się zazębiają i przeplatają, a historię czyta się szybko i jest zdecydowanie wciągająca.

Mocnym punktem „Próby sił”, są dialogi, które są częstym mankamentem początkujących pisarzy. Najczęściej wypadają sztucznie, sztywno, a często wręcz po jakimś czasie je pomijam w lekturze, bo zwyczajnie nie bardzo da się je czytać. Tutaj jest fajnie – wszystkie postaci są pokazane realistycznie, łatwo je sobie wyobrazić i co najważniejsze, utożsamić się z nimi, lub przelać na nie odpowiednie uczucia – ci, którzy mają straszyć, wzbudzają strach, śmieszki śmieszą, a odpowiedzialne głowy rodziny, powodują u czytelnika poważny wyraz twarzy i zadumę. Zdecydowany plus.

Moim zdaniem, książka jest bardzo „kingowa”. Wydaje mi się, że autor jest dużym fanem „mistrza grozy”, bo i w opisach postaci i samej historii, widać sposób pisania Stephena. Może się mylę, ale takie miałem skojarzenie podczas całej lektury. Oczywiście traktuję to in plus, bo mimo, że nie uważam Kinga za „mistrza grozy”, to niewątpliwie jest świetnym warsztatowo pisarzem, niesamowicie dojrzałym i piszącym bardzo realistycznie, z czego Tomek w swej powieści skrzętnie korzystał.

Co do treści i bohaterów książki. Mamy tu ładny przekrój społeczny, od ekskluzywnych prostytutek, poprzez koksów, aż do spokojnej i kochającej wszystkich babci, przykutej do wózka inwalidzkiego…ale po kolei - Samantha, dziewczyna do towarzystwa, która zmienia swoje życie o 180 stopni, po pewnym spotkaniu z nowym klientem, które zapamięta na całe życie, i które bardzo mocno na to życie wpłynie. Rob – młody chłopak, zafascynowany fantasy i Star Wars, który decyduje się pomóc Sam, mimo, że poznał ją kilka minut wcześniej…Tony – bezwzględny szef mafii, alfons i brutalny przestępca, który nie boi się nikogo i niczego, zawsze mając u boku swoich dwóch tępych ochroniarzy – Andersa i Lucasa, a którego odwaga kilka razy zostanie wystawiona na próbę…rodzinę Abramsów – Rose, Amy, Kate i Stephena oraz przyjaciela rodziny, wielkoluda Eddiego i kilka innych, dziwnych postaci…

To co mi się również bardzo podoba w „Próbie Sił”, to fakt, że każda część książki, ma swoich głównych bohaterów. Dzięki temu możemy wszystkich dobrze poznać, polubić lub niekoniecznie 😉

Poprzez taki zabieg, autor mógł pokazać nam ich problemy, stworzyć zamiast suchych opisów, pełnokrwiste postaci. Mnie to przekonuje, bo z jedną z nich dość mocno się związałem emocjonalnie, i miałem nadzieję, że dotrwa do końca przygód…

W pewnym momencie, losy bohaterów zaczynają się coraz mocniej przeplatać, poszczególne wątki splatają się, poziomy paranormalności i grozy nabierają intensywności, i tak zmierzamy do wielkiego finału, który usadza wszystkich w małym saloniku Rose Abrams w miejscowości Tensas, podczas ogromnej zamieci, która zaciera ślady, czas i odbiera radość oraz nadzieję…a jest to pora Bożego Narodzenia, zamiast cieszyć się i radować w gronie rodzinnym, naszym bohaterom przyjdzie stoczyć walkę na śmierć i życie, z nieznanymi, mrocznymi siłami, które powodują, że cały świat wokół zapada w dziwny sen, czy może raczej letarg. Nie palą się żadne światła, życie zamiera, tajemnicze postaci pojawiają się na ulicach, a na drzwiach prawie wszystkich domów w miasteczku, zaczynają się materializować dziwne, krwawe znaki…

Jak przystało na książkę reklamowaną jako horror – mamy tutaj zarówno duchy, jak i niezbadane mroczne siły, dziwne zakapturzone postaci, oraz pewnego niezwykle kurtuazyjnego i dobrze wychowanego, wysokiego mężczyznę w czarnym płaszczu…są prorocze sny, wilki na usługach Złego…cała masa niepokojących i przerażających sytuacji i zdarzeń. Aczkolwiek bardzo dobrze serwowanych czytelnikowi, nienachalnych i nieprzesadzonych. Książka jest bardzo wyważona i utrzymuje odpowiedni poziom napięcia i niepokoju przez cały czas.

Nie chcę zdradzać wiele więcej, bo powieść Tomsona zasługuje na przeczytanie i mimo zastrzeżeń co do redakcji i korekty, o których zaraz napisze więcej, uważam, że „Próba Sił”, to obok „Potępionej” Bartka Fitasa, najlepszy debiut w kategorii literatury grozy ostatnich kilku lat. Szczerze.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

A teraz to, czego nie chciałbym pisać, ale muszę. Z szacunku dla autora i dla innych czytelników, którzy być może to przeczytają i sięgną po „Próbę sił”.

Wydawnictwo „Novae Res” TO JEST DRAMAT – niepojętym dla mnie jest, jak można wydrukować i wypuścić do szerokiej dystrybucji (księgarnie internetowe, ale także EMPIK), książkę, która nie przeszła ani korekty ani redakcji. Jak dla mnie, przykład skrajnej ignorancji i dziadostwa. Jakim prawem, na okładce jest cena 38 zł, skoro nie zostało przy pliku nadesłanym przez autora, praktycznie nic zrobione??! Inne wydawnictwa, inni autorzy, pracują nad tekstem MIESIĄCAMI, obrabiają go, poprawiają, jest kilka korekt, generalnie masa pracy, wykonana przez kilka osób – cena podobna.

Skandal – to słowo chyba najlepiej opisuje praktyki uprawiane przez to pseudo wydawnictwo, i mocno zastanawiam się nad tym, czy nie pójść z tym gdzieś dalej, bo to jest właściwie okradanie czytelnika, który wykładając pewną kwotę, oczekuje tekstu pod każdym względem bliskiego ideałowi. Nie chodzi tylko o kwestię gramatyki, ale także stylistykę, sens treści, obróbkę pod kątem powtórzeń, których tutaj jest dużo – generalnie sprowadza się to do tego, że w pewnym momencie złapiecie się na tym, że szukacie kolejnych błędów, a tracicie klimat i historia schodzi na dalszy plan. Kompletny bezsens, jestem wkurzony.

Już nawet nie chodzi o mój odbiór, bo ja po pewnym czasie przestałem celowo zwracać uwagę na mnogość błędów, a zająłem się warstwą fabularną i przeżywaniem całej opowieści. Ale przede wszystkim szkoda mi autora, bo ma naprawdę duży potencjał, widać, że starał się jak mógł, żeby powieść była dobra, przemyślana i przede wszystkim wciągająca – i to mu się zdecydowanie udało. Szkoda mi tego, że dobre pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz, i o ile ja znam realia polskiego rynku wydawniczego, jego możliwości i problemy (tak z grubsza przynajmniej), to nie każdy jest mną i nie każdego musi to interesować. Inna osoba, może do tematu podejść na zasadzie: „co? Jak to jest napisane?? Tu błąd, tam błąd, nie czytam. 1/10”. I to jest właśnie najgorsze, bo o ile niska ocena za książkę, która jest należycie dopracowana, ale po prostu słaba, jest fair, o tyle w tym przypadku, ta niska ocena, może wyniknąć nie z jakości samej książki, ale z niedopełnienia podstawowych obowiązków przez wydawcę.

Może to wpłynąć na dalszą karierę autora, który jeśli nie będzie miał w sobie odpowiednich pokładów samozaparcia i pasji do pisania – odpuści. A wtedy stracą wszyscy…oprócz oczywiście Novae Res, które za nic weźmie srogą kasę i będzie żerowało na młodych pisarzach, podekscytowanych wydaniem pierwszej książki, którzy nie do końca patrzą na to wszystko tak, jak powinni.

Uważam, że debiut Tomka byłby PETARDĄ, gdyby za jego obróbkę odpowiadały osoby odpowiedzialne i należycie wykształcone w kierunku tego, za co się biorą. To autentycznie smuci i boli. Nawet mnie, zwykłego czytelnika – a co ma powiedzieć autor?

Coś tu jest mocno nie tak!

Mimo wszystko, jeśli tu dobrnęliście – przeczytajcie „Próbę Sił” T.S. Tomsona – to świetna historia, ze sporą dawką grozy i kilkoma naprawdę gaimanowskimi scenami – a to zawsze jest plus! 😉

Mam informację potwierdzoną przez autora, że kolejny nakład jest już poprawiony i należycie przygotowany dla czytelników!


Camilla Stan - "Osada".

Sześćdziesiąt lat temu, w małym górniczym miasteczku Silvertjarn, na północ od Oslo, doszło do zagadkowego zniknięcia wszystkich mieszkańców, prawie dziewięciuset osób. Policja badająca sprawę, nigdy nie rozwikłała tej zagadki.

Młoda dziennikarka Alice, wraz z grupką znajomych, przybywa na miejsce, aby nakręcić reportaż o tych tajemniczych wydarzeniach, które dotyczyły bezpośrednio także jej samej, ponieważ jej babka, wyjechała z rodzinnego Silvertjarn na kilka miesięcy przed niewyjaśnionymi zdarzeniami. Od urodzenia, Alice wsłuchiwała się pilnie w słowa i opowieści babci, i z czasem ogarnęła ją lekka obsesja na tym punkcie – co z tego wyniknęło, przeczytacie w książce, ja postaram się nie spojlerować zanadto.

OPRÓCZ OSTATNIEGO AKAPITU – ALE NIE MOGŁEM SIĘ POWSTRZYMAĆ. I W SUMIE NIE CHCIAŁEM.

Autorka zdecydowanie potrafiła w „Osadzie” stworzyć ciekawy i dość mroczny klimat. Fani „Silent Hill” nie będą zawiedzeni. Z pozoru sielskie miasteczko, kompletnie opuszczone, ciche, spokojne. Tu szumi las, tam słychać dźwięki pobliskiego potoku – no bajka. A jednak, poprzez dobre opisy, retrospekcje i poruszanie się wzdłuż dwóch linii czasowych, ja cały czas czułem gdzieś na drugim planie, schowane w cieniu, strach i napięcie. Zgrabne lawirowanie pomiędzy zwyczajnymi rozmowami, przygotowywaniami do reportażu o Silvertjarn i jej mieszkańcach, spacerowanie po domach, zwiedzanie szkoły i kościoła przeplata się z mrocznymi tajemnicami miasteczka, z historiami ludzi, którzy niegdyś tam mieszkali, pracowali, przyjaźnili się i wspierali, oraz ze zmianą jaka w nich zaszła, po pojawieniu się pewnego przystojnego, uśmiechniętego i życzliwego osobnika.

Spodobało mi się w tej powieści także to, że autorka zwinnie manewruje elementami grozy. Z początku sama opuszczona miejscówka jest „mrocznym” bohaterem, ale w miarę jak poznajemy historię i mieszkańców Silvertjarn, groza kilkukrotnie zmienia nosiciela i sama w sobie fajnie się przekształca. Mamy tu bowiem niepełnosprawną umysłowo dziewczynę, która nie wychodzi z domu, nie pozwala się dotknąć i akceptuje w swoim życiu tylko kilka osób. Mamy złotoustego pastora, który z uśmiechem opowiada o wypędzaniu demonów z ludzkiego życia, z każdym kazaniem zachęcając coraz to większą gromadę mieszkańców do przychodzenia na niedzielne kazania. Aż w końcu staje się właściwie formalnym przywódcą i absolutnym autorytetem w każdej dziedzinie…

Historia, którą opowiada nam autorka, przeplata losy kilku rodzin, wije się pomiędzy tak naprawdę dwoma kompletnie odmiennymi światami – tym sprzed 60 lat, który był mocno obsadzony w religii, nieco naiwny, a czasami nowożytnymi, z komórkami, kickstarterem i chęcią zdobycia sławy w dziedzinie dokumentów filmowych.

Trzeba przyznać, że wraz z kolejnymi przeczytanymi stronami, wzrasta napięcie, pojawiają się coraz to nowe, niepokojące wątki, a makabryczne zdarzenia z przeszłości rzucają cień na miasto i grupkę dokumentalistów, którzy z każdą mijającą godziną, zdają sobie sprawę, że ich położenie dramatycznie się zmienia i chyba jednak nie uda się zrealizować założonego planu na te 5 dni pobytu w opustoszałej, zrujnowanej mieścinie, gdzieś pośród szwedzkich lasów…

Mocnym argumentem za tym, że jest to pełnokrwisty horror, jest nie tylko płaszczyzna psychologiczna, czyli zdanie sobie sprawy, że bohaterowie znajdują się w pułapce, że nie działają sprzęty, a zasięg telefonów jest dostępny dopiero kilkanaście kilometrów od miasta. Jest też płaszczyzna typowa dla klasycznej powieści grozy, czyli śmierć, która w pewnym momencie wkracza do akcji i nie odpuszcza nikomu…no prawie nikomu…

No i finał, trochę się obawiałem w którą stronę pójdzie autorka, i jak to wyjdzie, chociaż od pewnego momentu wszystko właściwie było jasne, to zakończenie książki wyszło fajnie. Nawet w sumie bardzo fajnie, mocno weirdowo, niesztampowo i ciekawie. Historia jest zamknięta i nie zostawia raczej miejsca na jakieś rozwinięcia lub kontynuacje. Mnie się to podoba.

Tak naprawdę, to książka jest bardziej smutna niż straszna…mimo dobrze zbudowanego klimatu i ciężkiego nastroju, opowiada właściwie o chorobie, zemście i smutku, który niektórzy noszą w sobie całe życie…no i oczywiście o szaleństwie. Na wielu płaszczyznach.

Jest też wątek dla mnie osobiście irytujący, bo jako antyklerykał i człowiek, który nie trawi księży i generalnie religii, wystawiony byłem podczas lektury na to, czego najbardziej nie znoszę – mamienia ludzi z ambony, pitolenia bzdur i żerowania na naiwności. Oraz skutków jakie to wywołuje – tego przede wszystkim.

W książce wszystkie te cechy i aspekty są podkreślane, a kapłan niestety jest postacią wiodącą. Jego działania są właściwie trzonem historii. Pniem, którego korzenie rozsadzają społeczność i miasteczko. Dosłownie.