"Zew Cthulhu" - gra paragrafowa.

Jako psychofan Mitologii Cthulhu i wszelkich tekstów które wyszły spod pióra Cienia z Providence, nie mogłem przejść obojętnie także i obok tej publikacji. Kiedy dostałem propozycję przedpremierowego zrecenzowania pierwszej z serii gier paragrafowych opatrzonych szyldem „Choose Cthulhu” od wydawnictwa Black Monk, oszalałem i wyczekiwałem momentu kiedy zacznę tę mroczną przygodę.

Black Monk od dawna imponuje mi zaangażowaniem i jakością wydawanych erpegów, i chociaż ceny dla mnie są zaporowe, to doskonale rozumiem i zgadzam się z tym, że tak po prostu być musi. Tym bardziej byłem zaskoczony, że paragrafowy „Zew Cthulhu” możemy kupić już za 2 5zł w przedsprzedaży, a cena regularna to 30 zł. Jak na ponad 100 stron, twardą okładkę i świetną oprawę graficzną, to sami przyznacie – taniocha! Cała gra utrzymana jest w tonacji czarno-białej, co początkowo wydawało mi się minusem, bo kolory dodają jednak pewnych smaczków. Jednak po jej przejściu zmieniłem zdanie – czerń i biel, zwłaszcza na genialnych grafikach, których w książce mamy aż jedenaście, sprawdzają się doskonale. Pamiętajmy też, że akcja historii dzieje się w latach 20-tych XX wieku, więc bardziej pasuje nam tu jednak brak kolorów. Jedynie okładka się w tym aspekcie wyłamuje – ale to akurat jest plus, bo ma przyciągać wzrok. Jest gustownie postarzona, wydaje się być nieco podniszczona, co idealnie pasuje do konwencji. I przewrotnie, mimo, że pierwsza gra z serii ma tytuł „Zew Cthulhu”, to na okładce, w centralnej jej części, mamy szkaradnego, brudnozielonego Dagona!

Z tyłu okładki znajdziemy krótki opis, który jest jednocześnie wprowadzeniem i zachęceniem potencjalnego kupca, do zanurzenia się w odmęty szaleństwa i przeżycia razem z bohaterami gry wielu niebezpiecznych i fascynujących przygód. Od razu póki pamiętam – sugerowałbym dorzucanie do kolejnych części serii zakładek – pomogłyby bardzo w graniu, ponieważ po jakimś czasie, kiedy skaczemy po stronach, numery mogą się nam srogo pomieszać, a nie każdy przejdzie wszystkie scenariusze i rozwiązania „na raz”. Fajnie byłoby, móc zaznaczyć sobie miejsce przerwy jakąś fajną, grubą, klimatyczną zakładką.

W środku gry, znajdziemy 111 stron, na których opisane są przygody głównego bohatera tych historii, czyli Francisa Waylanda Thurstona, wnuka zmarłego niedawno w niewyjaśnionych do końca okolicznościach George’a Gammella Angella, który był sędziwym i wielce szanowanym historykiem oraz profesorem języków semickich na Uniwersytecie Browna w Providence. Jako, że Francis jest jedynym spadkobiercą profesora, otrzymuje jego wszystkie rzeczy, w tym tajemniczą, zamykaną na klucz szkatułkę, w której znajduje się całe mnóstwo wycinków z gazet, dokumentów, oraz dziwny relief przedstawiający szkaradne smokopodobne stworzenie…

Każda ze stron gry opatrzona jest kolejną numeracją, dzięki której w zależności od podjętych przez nas decyzji, będziemy mogli przeskakiwać na kolejne karty. Wybór opcji mamy zawsze pod tekstem na danej stronie. Oprócz wyraźnego numeru, mamy także pewne wizualne detale które pozwalają nam lepiej wczuć się w historie. Macki, kompasy, teczki, sztylety – pojawiają się one bardzo często, i nawiązują bezpośrednio do aktualnie przeżywanych przez nas przygód. Dobry zabieg, zasługuje na słówko uznania. Widać, że nad stroną graficzną gry pracowali ludzie, którzy czują ducha Lovecrafta i wiedzą jak zaserwować go czytelnikowi.

Ja wiem, że większość z was czytała lovecraftowski „Zew Cthulhu” i świetnie zna tę historię, niemniej jednak jeśli ktoś dopiero ma przed sobą lekturę tego wybitnego opowiadania, to wypada go delikatnie w klimat wprowadzić. W ogóle uważam, że aby zagrać w tę grę, i należycie się nią nacieszyć, powinno się spełnić kilka warunków:

- polecam jego lekturę podczas burzowej nocy, przy świecach, delikatnym dark ambiencie robiącym za tło, w domku na odludziu, w środku lasu. Ewentualnie akceptowalne może być ognisko.

- bezpośrednio przed rozpoczęciem gry paragrafowej, przypomnijcie sobie samo opowiadanie na którym ona bazuje, bo dużo więcej można wtedy z samej gry wyciągnąć dla siebie, klimatu i przyswojenia całości.

Co jeszcze warto moim zdaniem zapisać na plus tej małej książeczki? Może ona przekonać nieprzekonanych do prozy Mistrza z Providence. Z własnego doświadczenia wiem, że jest cała masa ludzi, którzy się od autora Zewu Cthulhu odbili. Lovecraft pisze ciężko, używa całego mnóstwa rozbudowanych zdań, jego opisy mimo że plastyczne i sugestywne, potrafią męczyć. Tutaj mamy go podanego w nieco łagodniejszej formie, w interpretacji autora gry, którym jest Leandro Pinto. Przy czym należy dodać, że nie jest to ten sam poziom warsztatu czy wyobraźni. Pinto rozbudował po prostu opowiadanie, zarówno fabularnie jak i dodając do niego nowe postaci i zdarzenia. Jednak trzon historii się nie zmienił i nadal ma w sobie ducha Lovecrafta.

Dla fana który doskonale zna oryginalne opowiadanie, zagranie w tę grę na pewno będzie wielką przyjemnością. Oprócz znanych nam z tekstu lokacji i osób, dostajemy tutaj zupełnie nowych bohaterów, którzy razem z Thurstonem przemierzają Ziemię wszerz i wzdłuż w poszukiwaniu rozwiązania zagadki tajemniczych posążków i ohydnego Kultu Cthulhu, który jak się okazuje nie jest znany tylko inspektorom z Luizjany, ale występuje równolegle praktycznie na całym świecie. Nasze decyzje zabiorą nas do parnego i dusznego Nowego Orleanu, Londynu, Kalifornii, wylądujemy na Grenlandii, przepłyniemy oceany w poszukiwaniu R’lyeh, będziemy buszować po bibliotekach i odkrywać tajemnice sławetnego Necronomiconu, odwiedzimy też Szpital Psychiatryczny w Arkham. Nie raz i nie dwa przyjdzie nam stanąć do walki z potworami spoza czasu i przestrzeni, zaatakują nas na wpół przezroczyste monstra, oszaleli mieszańcy, hybrydy ludzi i ryb, ale także Wielcy Przedwieczni, którzy wychyną z przeróżnych ziemskich czeluści, aby w akompaniamencie ryków, wycia i przy odorze śmierci, zapanować nad ludzkością… Także jak sami widzicie, akcji jest dużo, aczkolwiek rozmów, dyskusji i analizy sytuacji też nie brakuje. Wątek detektywistyczny jest bardzo mocno rozwinięty i jest tak naprawdę motorem wszelkich działań bohaterów.

Co do decyzji czytelnika, na których opiera się każda paragrafówka, autor podszedł dość oryginalnie, bo stawiając przed głównym bohaterem nowe zadania i coraz to straszniejsze sytuacje, wcale nie promuje zachowań zgodnych z logiką, które powinny być oczywistymi abyśmy mogli grać jak najdłużej. Czasem warto jest wybrać coś szalonego, bo wielokrotnie zaprowadziło mnie to do dużo ciekawszej puenty danego odłamu historii.

Kiedy po raz pierwszy wziąłem do ręki tę w gruncie rzeczy małą książeczkę, byłem delikatnie zawiedziony tym, że tekstu będzie w niej tak niewiele. Ale to może być tylko moje wrażenie, bo ja przyjmuję wszystko co związane z Lovecraftem w każdej ilości, a im jest tego więcej, tym mój uśmiech szaleńca jest szerszy. Piszę o tym dlatego, że jednak finalnie uważam, że się myliłem! Pozornie może się wydawać, że lektura całego „Zewu” zajmie wam dosłownie chwilę, tym bardziej, że przecież w środku mamy nie jedną, a wiele historii, nie czytamy stron po kolei, a „skaczemy” po książce, dosłownie co chwilę wertując ją w tę i z powrotem. Uwierzcie mi jednak, że to nie jest krótka i szybka przygoda. Mnie przebrnięcie przez wszystkie scenariusze i ich możliwe zakończenia, zajęło prawie trzy godziny czytania non stop! Musicie bowiem pamiętać, że to jak potoczy się akcja i jak skończycie, zależy tylko i wyłącznie od waszych decyzji. I powiem wam, że kilka razy zakończyłem zmagania z Wielkimi Przedwiecznymi bardzo, ale to bardzo szybko…

W latach młodości zaczytywałem się podobnymi grami paragrafowymi, które zwały się „Wehikuł czasu”, i przenosiły czytelnika w przeróżne zakątki świata, umiejscawiając w nich akcję i bohaterów opowieści. Ale jednak to było zupełnie co innego w kontekście odbioru, bo tam były „zwyczajne” lokacje, zwyczajne przygody, a tutaj mamy wejście w świat Lovecrafta, z kopa i z framugą – zostajemy wrzuceni na głęboką wodę, pełną grozy, niesamowitości, zagadek których rozwiązania często wykraczają daleko poza naszą wyobraźnię. Pojawiają się dziwne kulty, sprzężone w jakiś sposób ze sobą mimo tysięcy kilometrów oddalenia, a przypominam, że to nie są czasy Internetu i komórek. Taki zabieg wprowadza na zupełnie inny poziom odbioru tego z czym walczy bohater i co wyznają kultyści. Nie jest to jakiś wymysł chorych umysłów czy fantazja, a wraz z postępami śledztwa i dochodzenia do pewnych wniosków, mogą one przyprawić o konkretny zawrót głowy i okazać się po prostu prawdą. Mroczną, plugawą, śmiertelną – ale jednak prawdą. Ale widzę, że zacząłem już analizować samo opowiadanie, a skupiać mieliśmy się na grze. Ja jestem nią zauroczony, zdecydowanie i z czystym sumieniem mogę wam ją polecić. Te kilka godzin przeniesie was w być może pozornie znane miejsca, ale sugeruję zachowanie daleko idącej ostrożności, sytuacja zmienia się bowiem jak w kalejdoskopie, niedawni sprzymierzeńcy szybko stać się mogą zaciekłymi wrogami, a czający się gdzieś za kotarą rzeczywistości pradawny strach, coraz mocniej naciska i próbuje dostać się do naszego świata. Życzę wam więc powodzenia, wyważonych decyzji i odkrycia tajemnic Zewu Cthulhu!


Robert Ziębiński - "Wiła".

Robert Ziębiński – „Czarny Staw. Wiła”

Wracamy do Czarnego Stawu! Świetnie znani nam z pierwszej części tetralogii „Czarny Staw” autorstwa Roberta Ziębińskiego – Akira, Kamil, Niedźwiedź i Długi, po zwycięstwie nad mrocznym bytem zamieszkującym tytułowy Czarny Staw, mają do rozwiązania kolejną mroczną tajemnicę ich małego miasteczka. Jeśli myśleli, że rozpoczną spokojnie kolejny rok szkolny, to grubo się pomylili.

W Czarnym Stawie, a właściwie w okalających go lasach, zagnieździło się bowiem nieznane zło, które pod postacią pięknej dziewczyny mami i roztacza śmiertelny urok nad tymi, którzy dadzą się omotać niezwykłej i pięknej Wi. Szkoła naszej paczki przyjaciół także „obrywa” – ktoś demoluje szatnię, a uczniowie i nauczyciele momentami zamieniają się w bezrozumne i agresywne istoty. Do domu babci Kamila powraca, od wielu lat uznany za zmarłego, kot – Pan Pulman, który odegra w całej sprawie niebagatelną rolę. Nasi młodzi bohaterowie podejmują rękawicę i angażują się w sprawę w stu procentach. Nie może być zresztą inaczej, bo sami stają się ofiarami przerażającej zmory, która zostawia na ich karkach odcisk swych przeraźliwie lodowatych palców. Zegar tyka, w miasteczku zaczynają się dziać coraz gorsze i straszniejsze rzeczy, a przyjaciele nie bardzo wiedzą jak ugryźć tajemnicę i od czego zacząć… Jednak dedukcja i inteligencja młodych ludzi, szybko naprowadzają ich na pewien trop. Trop, którego korzenie sięgają pięciuset lat wstecz, dotyczą słowiańskich przesądów, pewnego ekscentrycznego i nieco zwariowanego dżentelmena oraz czarownic.  Tajemnica którą próbują rozwikłać, wiąże się również z pewną krakowską nauczycielką, która zaginęła rok temu właśnie w lasach otaczających Czarny Staw. Czego tam szukała? Podobno była wiccanką, uwielbiała naturę oraz jej magię…

W tej krótkiej powieści, znajdziemy całą masę odniesień do słowiańskich wierzeń naszych przodków, bo bóstw i demonów, które dawno temu, podobno, stąpały po ziemiach polskich. Bestiariusz nie jest może jeszcze przesadnie bogaty, ale pojawiają się bardzo ciekawe istoty, znane starszym czytelnikom z wszelkiego rodzaju książek zbierających podania i legendy. Przy czym podane jest to dość delikatnie i subtelnie, nie mamy tu gnającej na łeb, na szyję akcji – ale momentów kiedy serce może szybciej zabić, nie brakuje. Mnie osobiście zauroczyła scena, kiedy pod dom Kamila przybyło pół wioski, bardzo sugestywnie napisane, skojarzyło mi się od razu z „Komórką” Kinga i starszymi filmami o zombie. W ogóle odniesień do szeroko rozumianej popkultury znajdzie uważny czytelnik dużo więcej, ale nie będę niczego zdradzał, aby nie odbierać mu przyjemności poszukiwania.

Muszę przyznać, że świetnie czyta mi się ten cykl. Jest tak dobrze napisany, że wręcz „płyniemy” przez akcję i nie sposób oderwać się od szaleństw, które spotykają dzieciaki z Czarnego Stawu. Zarówno pierwsza, jak i druga część trzymają wysoki poziom, historie w nich opowiedziane to solidna dawka niesamowitości, ale autor przemyca także na ich kartach sporo dawnej historii, doprawiając wszystko soczystymi i plastycznymi opisami małego miasteczka, które co rusz atakowane jest przez nieznane i demoniczne siły. Niby oklepane, niby było, ale odpowiednio podane, smakuje wybornie.

Ja sam zaczynałem swoją przygodę z horrorem, od takich właśnie młodzieżówek; „Szkoła przy Cmentarzu”, „Eerie Indiana”, „Gęsia Skórka” – to było szaleństwo, czytane i oglądane od deski do deski, często wielokrotnie.  Pamiętajmy jednak, aby na lekturę Czarnego Stawu nałożyć pewien filtr. Bo są to książki pisane z myślą o młodzieży – nieskalanej setką książek Kinga, Mastertona, mrocznymi światami Lovecrafta, czy szaleństwem Barkera. To dopiero początek przygody z grozą młodego czytelnika, i aby go nie zrazić, trzeba umiejętnie lawirować i dobierać słowa tak, żeby wsiąkł w ten świat, zatonął w słowiańskości, poczuł dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa, ale jeszcze nie przerażenie. To stopniowanie jest ważne i my, starzy wyjadacze, nie możemy podchodzić do oceny takich książek inaczej niż lekko „przez palce”, i na luzie. To nie jest kierowane do nas, aczkolwiek poniekąd również jesteśmy targetem, bo przecież wychowujemy nasze pociechy, i chcemy aby one również zasmakowały grozy i bluźnierstwa spoza czasu i przestrzeni. Ale wszystko z umiarem i w swoim czasie. Jeśli więc macie w domu nastolatkę lub nastolatka, podsuńcie im tę serię – zdecydowanie powinni złapać bakcyla, i pokochać świat kreowany przez Roberta. Zwłaszcza, że bohaterami są ich rówieśnicy, a historie które przeżywają, tak naprawdę przeżyć chcieliby i nasze dzieciaki, i my. Bo czymże jest życie bez tej iskry niewiadomego, bez zerkania za kotarę rzeczywistości? Młodzieńcza naiwność, swego rodzaju „czystość”, pierwsze podrygi serca, miłości, zauroczenia, a wszystko to polane gęstym sosem tajemnicy i mroku. Fajnie czyta się dobrze napisaną opowieść o młodzieńczej naiwności, o tym specyficznym postrzeganiu świata, o tym, że nic nie jest zbyt dalekie ani zbyt trudne, jeśli ma się oddanych przyjaciół. Wątek „śledczy” w „Wile” przez całą lekturę kojarzył mi się z kolejną serią, w której zaczytywałem się jako małolat – „Przygodami Trzech Detektywów” – nawet okładka pasuje, i nie jestem do końca przekonany, że to czysty przypadek 😉.


"Lucyfer" - Mike Carey. 1 tom wydania zbiorczego EGMONT-u.

 

„Lucyfer” – Mike Carey.

Trudno o bardziej wyeksploatowaną przez popkulturę postać. Widzieliśmy go już w prawie każdej możliwej odsłonie – strasznej, przerażającej, groteskowej i śmiesznej. Mike Carey, wraz z kilkoma przyjaciółmi, postanowił się zmierzyć z legendą Lucyfera i pokazać go z jeszcze innej strony. Pierwotnie postać Lucyfera możemy podziwiać w świetnej serii Neila Gaimana – „Sandman”. Tam jednak miał rolę drugoplanową, tutaj, w zbiorczym wydaniu EGMONTU, zawierającym trzy zeszyty „Sandman presents Lucifer”, oraz „Lucifer” zeszyty 1-20, jest głównym bohaterem, na co zdecydowanie sobie zasłużył. Miałem pewne obawy, że zobaczę tu xero z Gaimana, ale Carey pokazał, że ma wcale niemniejszą fantazję i zbudowanie własnego, solidnego i ciekawego uniwersum, nie jest dla niego niczym specjalnie trudnym.

W naszej wyobraźni słowo „Lucyfer” kojarzy się dość jednoznacznie – na początku wierny przyboczny Stwórcy, później zbuntowany i skłócony z nim, zostaje pozbawiony anielskich przywilejów i strącony do Piekła, którego staje się panem. Widzimy zatem potężnego, rogatego demona siedzącego na tronie z czaszek i dla zabawy rozrywającego ludzkie dusze. Otaczają go krzyki rozpaczy i bólu, jego podkute nogi liżą języki wiecznego ognia, a demony i inne potworności szaleją wokół niego, aby się przypodobać. Jego to nuży. Po eonach spędzonych w piekielnych kręgach, postanawia wyrwać się zaświatów, porzuca intratną posadę Władcy Piekła i wyrusza do Los Angeles, po nowe doświadczenia i aby bliżej poznać ludzi. Ale oczywiście nie będzie udawał jakiegoś tam zwykłego człowieka – staje się z marszu właścicielem luksusowego nocnego klubu w LA, przyjmuje postać świetnie zbudowanego przystojniaka, otacza się pięknymi kobietami i nie żałuje sobie wydatków i uciech. Z zewnątrz kompletnie zamerykanizowany i do bólu ugrzeczniony, w środku pozostaje pełnym doświadczenia i pewności siebie arogantem, dla którego niewiele ponad jego zadowolenie się liczy. Na początku tak o nim myślałem, jednak po lekturze całości, wygląd ten i jego spokojne, stonowane zachowanie zdają się być przemyślane i sensowne.

Ten anielski (hehe) spokój na Ziemi, przerywa mu wizyta pewnego boskiego wysłannika, który ma dla niego propozycję nie do odrzucenia. Czy Lucyferowi uda się wykonać powierzone zadanie, jakie przygody go czekają, kogo spotka na swej drodze? Uchylę Wam nieco rąbka tajemnicy, a jeśli recenzja się spodoba i sami zechcecie wpaść w wir tej historii, zdobądźcie swój egzemplarz pierwszego z trzech zbiorczych tomów przygód Gwiazdy Zarannej, od EGMONTu. Swoją drogą, dla takich wydań sam chętnie posiedziałbym trochę w Piekle. Twarda oprawa, 540 stron, świetny papier i doskonałe kolory – coś pięknego (nie tak pięknego, jak ludzka postać Lucyfera, ale zawsze 😉).

Pierwsza historia - „Diabelska alternatywa”, pochodząca z „The Sandman Presents: Lucifer 1-3” to dzieło Neila Gaimana. Człowieka o nieograniczonej i niesamowicie rozbudowanej wyobraźni. Jej plastyczność widać doskonale na tych 80 stronach komiksu. Dziwne światy przenikają się z rzeczywistością, dawni bogowie czyhają aby wedrzeć się do naszej rzeczywistości, chcąc ją zniszczyć. Metafora goni metaforę, a Lucyfer musi wykorzystać wszystkie swoje dary i sztuczki, aby nie nastał kres ludzkości. W oko wpadł mi bardzo sugestywny fragment, który doskonale opisuje z czym musi zmierzyć się Gwiazda Zaranna aby ukończyć misję:

„Zrozum mnie dobrze. Cokolwiek tam żyło, nadal żyje, choć wasz gatunek opuścił to miejsce pół miliona lat temu. Są tam puszcze czarnych dębów, wysokich na dziesiątki metrów, niewidzialnych w ciemności. Są tam stworzenia… drapieżcy… którzy nic nie jedli od całych epok geologicznych. Zapomnieliście o Bezgłośnych, ale oni o was nie zapomnieli. Chcą byście wrócili do domu, chcą poczuć wasz strach i zaznać waszej czci. Lecz o ile dla nich ciemność jest domem, dla was to jedynie łono”.

Lucyfer wyrusza więc na misję. Za pomocnicę i nie tylko ma Rachel, siostrę zamordowanego brata, która zrobi wszystko aby spróbować przywrócić go do życia. Wędruje więc z dawnym Panem Piekła po przeróżnych przedziwnych, tajemniczych i historycznych miejscach, dowiadując się o sobie, swojej przeszłości i przyszłości coraz to nowych, zaskakujących rzeczy. Coraz częściej poznaje też to, co czycha za zwiewnym woalem naszej rzeczywistości, a co chce coraz mocniej na nią oddziaływać i przedzierać się tutaj. Opowieść fajnie pokazuje jaki tak naprawdę jest Lucyfer, co nim kieruje i jaki stosunek ma do ludzi. Podróż obojga bohaterów spodoba się z pewnością fanom Dantego i jego „Boskiej komedii” 😉.

Po tym jakże udanym wstępie, przechodzimy płynnie do Mike’a Careya i jego interpretacji postaci Lucyfera. Zmienia się zdecydowanie kreska rysunku, bo Scott Hampton, odpowiadający za oprawę graficzną części „sandmanowej” lubuje się w mocno rozmytych konturach postaci, jednobarwnym i mało szczegółowym tle oraz wszechobecnych cieniach, o tyle rysownicy odpowiedzialni za kolejne historie (Chris Weston, Warren Pleece, Peter Gross, Dean Ormston oraz Ryan Kelly) stawiają na ostrość i wyrazistość poszczególnych kadrów, zmienia się także sposób kolorowania, na nieco bardziej „thorgalowy”. Jako, że jest to ogromne wydanie, zbierające bardzo różne historie, podrzucę poniżej po kilka zdań o każdej. Zapewne przemycę w nich jakieś SPOJLERY – więc jeśli nie czytaliście jeszcze „Lucyfera”, możecie to pominąć i przejść do moich przemyśleń po skończonej lekturze 😉.

 

„Wróżba z sześciu kart” przenosi akcję i naszych bohaterów do początku obecnego millenium, do Niemiec. Lucyfer nie jest jedynym bezskrzydłym aniołem na Ziemi. W Niemczech żyje Kronikarz Ludzkości – Meleos. Prowadzi on klimatyczną bibliotekę, w której każdy może znaleźć coś dla siebie. Jest również twórcą tajemniczej talii kart, której bohaterowie coraz mocniej dopominają się uwagi, i z której chce skorzystać również Gwiazda Zaranna. W tle mamy wątek faszystowski oraz pewną młodą dziewczynę, która zostaje „wybrana” i wpleciona w akcję i główny wątek historii Lucyfera. Spotykają się na chwilę, ale mam wrażenie, że nie jest to ich ostatnia konfrontacja…

„Zrodzona z umarłymi” to, właściwie kryminalna opowieść o wyjątkowej dziewczynce - Elaine, obdarzonej wieloma niesamowitymi darami, niedostępnymi dla zwykłych śmiertelników. Musi je w pełni wykorzystać aby uchronić się przed złem, i pomóc swojej najlepszej przyjaciółce, Monie. To także historia o zemście, Lucyfer odgrywa tu marginalną rolę, aczkolwiek jest to kolejny element całości dla nas, czytelników. Bowiem Basanos, których poznaliśmy w poprzedniej historii, wyjawili Diabłu pewien sekret…

„Dom o komnatach bez okien” – historia prowadzona w dwóch miejscach, ale tym samym czasie. Lucyfer udaje się do pewnej krainy, by odzyskać swoje skrzydła od Pani Izanami, która urządziła w domu o komnatach bez okien swoje prywatne Piekło, kolekcjonując dusze żywych ludzi, a jej synowie za wszelką cenę chcą pozbyć się Lucyfera. Tymczasem w LA zaczynają zbierać się demony – Jin en Mok - Bezkształtni, których przyciąga otwarta przez Gwiazdę Zaranną Brama do innych światów. Akcja się rozkręca, Lucyfer ryzykuje, bo w tym świecie jest śmiertelny, a jego gospodarze niekoniecznie chcą oddać mu skrzydła, o ile w ogóle je mają. Szukają więc pretekstu do zaatakowanie Diabła i pozbycia się go. Mazikeen dzielnie walczy z demonami o Bramę, ale przegrywa i ginie. Na odsiecz przybywa jednak Jill, która jest naczyniem dla kart Basanos i ochrania Bramę. Lucyfer odzyskuje skrzydła i wraca do spalonego i zniszczonego LUX.

„Dzieci i potwory” anielskie zastępy pod przywództwem Amenadiela szykują się do ataku na Lucyfera. On jednak doskonale zdaje sobie z tego sprawę, i przygotowuje się na to, ma kilka asów w rękawie. Zdobył kilka potężnych artefaktów, potworne „dziecko ze słoja”, przywołał swoje sługi, które mają chronić Portal podczas jego nieobecności. Wskrzeszona Mazikeen, której Jill dodatkowo oddała piękną twarz, nie może się z tym pogodzić, i rusza aby odzyskać dawny wygląd. Elaine, która widzi zmarłych i jej martwa przyjaciółka Mona, zostają ostrzeżone przez duchy babć o tym, że coś potężnego i złego nadchodzi i szuka Elaine. Na chwilę pojawia się Śnienie, ale po to tylko aby przeszedł przez nie pewien mężczyzna, który stracił żonę i chce popełnić samobójstwo. Lucyfer zaprasza go więc do siebie i opowiada prawdę o całej sytuacji. Śnienie jest jedynie przejściem pomiędzy światami, a spotkanie mężczyzny odmieni jego życie o sto osiemdziesiąt stopni i zwiąże go niespodziewanie z Elaine.

Tryptyk „Siejba czasu”, „Miecz obosieczny” oraz „Czyny przodków”. Pierwsze dwie historie pokazują jak ważnymi postaciami u Mike’a Careya są bohaterki płci żeńskiej. Mazikeen nadal poszukuje swojej twarzy, podróżując jako piękność i nie mogąc zdjąć zaklęcia ani podmienić swojego fizys z innym. Sięga więc po dość ryzykowny sposób na osiągnięcie celu. Nie udaje jej się, ale zyskuje coś zdecydowanie ważniejszego i potężniejszego, co być może da jej w końcu należyty status w świecie tworzonym i kreowanym przez Gwiazdę Zaranną, gdzieś poza działaniem czasu i boskimi wpływami…

„Miecz obosieczny”  z kolei, ukazuje wciąż rozwijającą się i coraz mocniej aspirującą do głównej bohaterki – Elaine Belloc, która wyrusza na poszukiwania odpowiedzi. Jej chęć poznania siebie i swojego prawdziwego pochodzenia zmuszą ją do wyprawy do niezwykłych krain, gdzie zobaczy rzeczy nie mieszczące się jej w głowie. Niemniej szybko się tam odnajdzie, zmieni także nieco zdanie co do aniołów, które uważa za złe – w końcu jest w teamie Lucyfera. Świetna historia, odkrywa kilka ciekawych smaczków i ładnie łączy kilka wątków. Wprowadza także nieco koloru i szaleństwa znanego ze „Śnienia”.

„Czyny przodków” to jedna z najlepszych historii całego zbioru. Mimo, że króciutka, to może wywrócić do góry nogami postrzeganie Lucyfera, a już na pewno dobitnie pokazuje jaką mocą włada teraz Gwiazda Zaranna, i jak się nią bawi tworząc alternatywne do biblijnych historie, i wykorzystując oraz kpiąc ze swego anielskiego brata, Amenadiela.

„Potępieńcze związki 1-3”. Jako, że Lucyfera nie ma w Piekle, w jednej z jego wielu domen, demony bawią się z nudów w maskaradę, racząc się przy tym bólem dręczonych od eonów ludzkich dusz. Kiedy dowiadują się, czego dokonał Gwiazda Zaranna, część chce oddać Diabłu należny hołd i scalić „stare” Piekło z nowym wszechświatem, stworzonym przez Lucyfera poza Bramą. Ciekawa, zamknięta historia, osadzona w rzeczywistości do złudzenia przypominającej tę z XIX-wiecznej Francji. Tyle, że z demoniczną interpretacją dworu, szlachty, balów, pojedynków i zakulisowych intryg.

Ostatnia, krótka opowiastka, „Kazanie w głosie gromu”, to klasyczna zachęta, aby sięgnąć po kolejne historie. Zapowiedź czegoś dużego, rozochocenie czytelnika, wyzwanie rzucone Bogu…

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Chyba najbardziej  podoba mi się w tym wydaniu różnorodność. Mamy tu zarówno klasyczne opowieści, których bohaterem jest Gwiazda Zaranna, ale nie brakuje także mocno zeschizowanych wątków i postaci. Lokacje zmieniają się bardzo często, zarówno te realne, jak i te pochodzące z innego świata, i są świetnie przedstawione, zaskakując czytelnika rozmachem i „dziwnością”. Jako, że jest to wydanie zbiorcze, historie w nim zebrane mocno się od siebie różnią, choć prowadzą do jednego finału. Albo kilku finałów, bo jak już wydawało mi się, że Carey doprowadził nas do zakończenia, na następnej stronie dostawałem obuchem nowego wątku, przedłużającego opowieść. Wraz z postępami w czytaniu, historia Lucyfera staje się coraz bardziej skomplikowana i wielowymiarowa. Jego plany są dalekosiężne, z każdą stroną ambitniejsze, i z czasem wykraczają poza wszelkie ramy czasu i przestrzeni – dosłownie. Przygody opisane na kartach komiksu prowadzone są dwutorowo – na Ziemi, wśród ludzi i lekkiej ingerencji magii oraz nadnaturalności, oraz w innych światach i innym czasie, poprzez które nasz bohater płynnie przechodzi i pojawia się w nich w dowolnym momencie, przeważnie najodpowiedniejszym dla siebie i swoich planów. Dzieje się bardzo dużo, ludzie będący tłem w opowieści, prowadzący swoje nudne i przewidywalne żywoty, zupełnie nie zdają sobie sprawy z tego co się dzieje wokół nich, jak wiele alternatywnych światów i czasoprzestrzeni ich dotyka, przenika i wpływa na nich. To przeogromne uniwersum, niezwykle plastyczne, w którym poruszają się byty wykraczające daleko poza ludzką wyobraźnię.

Podoba mi się również fakt, że poszczególni rysownicy interpretują scenariusz Careya na swój sposób, każdy ma specyficzną kreskę, kolory u jednych są nieco wyblakłe, natomiast inni stawiają na jaskrawość i lekką kolorystyczną przesadę. Neil Gaiman był „jedynie” konsultantem, ale widać, że jego wpływ na autorów jest niepodważalny.

Jeśli ktoś ma ochotę poznać Lucyfera, zasmakować jego arogancji i obojętności, przeżyć ciekawe przygody i poznać światy zwykle niedostępne dla zwykłych śmiertelników, to myślę, że wybór tego wydania jest strzałem w „10”. Czyta się długo, ale ja ani na chwilę nie poczułem się znudzony. Kolejne opowieści ładnie się zazębiają, cały czas widać trzon wokół którego biegną wątki poboczne, postaci są ciekawe i nieliniowe. Chociaż cały czas mam wrażenie, że Lucyfer jest ponad wszystkim w sensie wiedzy o tym co ma się wydarzyć. Jakby to już przeżył i miał czas na wnioski i opracowanie strategii, którą będzie mógł wykorzystać. Niczego się nie boi, doskonale prowadzi historię, wie co, gdzie, kiedy i komu powiedzieć, aby maksymalnie wykorzystać go dla własnych celów. Jakby był panem wszechrzeczy i posiadł całą wiedzę. To trochę przesada, bo z góry skazuje jego przeciwników na porażkę. A on robi wszystko z takim spokojem, jakby przeżywał te dni, te sytuacje już po wielokroć.

Trzeba dodać, że bardzo ważnymi i mającymi ogromny wpływ na całą historię postaciami w uniwersum Mike’a Careya, są dzieci. Występują w prawie każdym wątku, i często są ich głównymi bohaterami. Również kobiety to ważna część całej historii. Scenarzysta stawia je przeważnie ponad mężczyznami, tak jakby bardziej cenił ich umiejętności, wrażliwość i możliwości – Mazikeen, Jill, Elaine, Musubi, pani Izanami i wiele innych, to one tak naprawdę często tworzą kręgosłup historii, i bez nich byłaby ona dziurawa, jak ser szwajcarski.

Ale żeby nie było za słodko, to zostanę fanem jedynie uniwersum, bo sama postać Lucyfera nie przemawia do mnie. Patrząc na niego w kontekście historyczno / mainstreamowym, to drugi biegun naszych wyobrażeń. Widziałbym go bardziej jako postać rodem z np. „30 dni nocy” – w końcu jest uosobieniem czystego zła, więc powinno być brutalnie, mrocznie i krwawo. Albo chociaż w stylu Johna Constantine’a – bo trochę mnie razi ta jego fizyczna doskonałość, wygląda momentami jak z boysbandu. Aczkolwiek rozumiem założenie scenarzysty i rysowników – to miał być ukłon w stronę popkultury, i zerknięcie na Diabła z zupełnie świeżej strony.

Obejrzałem jakiś czas temu także serial, który nieco inspirowany jest postacią Lucyfera w takiej odsłonie. Ale zarówno fabuła jak i jakość zdecydowanie rozjeżdżają się z komiksem. Na plus dla komiksu oczywiście. Z chęcią zerknąłbym za to wierną ekranizację wizji Careya, bo jest tam całe mrowie scen, który na wielkim ekranie zrobiłyby fajne wrażenie. Ciekawie jest tu pokazana nie tylko walka „dobra” ze „złem”, ale i samych pobudek tegoż „dobra”. Cała sfera nadnaturalna, podzielona na dwa wrogie sobie obozy, zdaje się także przede wszystkim spełniać własne marzenia i plany. To mogłoby być całkiem udane, o ile graficy pracujący nad filmem, zaangażowaliby się tak samo jak ci odpowiedzialni za komiksy, a scenarzystą byłby Mike Carey 😉.


"Później" - Stephen King.

Stephen King – „Później”.

Dwudziestodwuletni Jamie Conklin jest jednocześnie narratorem i głównym bohaterem najnowszej powieści Stephena Kinga. Jego życie zdecydowanie odbiega od tego co przeżywają jego rówieśnicy, problemy również wykraczają daleko poza „normalność”. Cała historia opowiedziana jest w formie retrospekcji, czy też może raczej lawiny wspomnień, opisujących jego dzieciństwo i okres nastoletni, którymi chłopak dzieli się z czytelnikami. Ja zacząłem go słuchać, wciągnąłem się i polecam wam także sięgnąć po najnowszą książkę „króla horroru”, bo grozy tu nie brakuje, choć mam wrażenie, że mimo jej ilości i znaczenia jakie pełni w powieści, musi podzielić najwyższy stopień podium z innymi literackimi gatunkami.

Jamiego poznajemy jako 6-latka, nie do końca rozumiejącego jeszcze otaczający go świat, ale przyjmującego wszystko w naiwnością i łatwowiernością małego dziecka. Chłopak ma bowiem wyjątkowy dar – widzi zmarłych. I nie byłoby to jeszcze może jakoś specjalnie dziwne, gdyby nie dwa fakty – po pierwsze, zmarli ci pamiętają swoje życia, doświadczenia, mają wspomnienia. Przynajmniej do pewnego czasu, bo już kilka godzin lub najdalej dni po swej śmierci znikają, robią się coraz mniej widoczni, ich głosy stają się coraz słabsze, aż w końcu Jamie przestaje ich słyszeć i widzieć. A po drugie – mogą odpowiadać na pytania chłopca, i nie mogą w nich skłamać.

Życie Jamiego Conklina nie jest łatwe, wychowuje się bez ojca i dziadków, jest przy nim jedynie matka. I mimo, że chłopiec jest jej oczkiem w głowie, nie może poświęcać mu tyle czasu ile by chciała. Prowadzi bowiem agencję wydawniczą, zaczytuje się w maszynopisach, jeździ na spotkania i stara się jakoś powiązać koniec z końcem. Z różnymi skutkami. Jamie jest więc zdany niejako na siebie. Mimo swojego unikatowego daru, chłopak próbuje żyć normalnie. Zmarli przeważnie ograniczają swoje kontakty z nim do machnięcia ręką lub jedynie smutnego spojrzenia. Aż do pewnego dnia, w którym życie Jamiego powoli zacznie zamieniać się w piekło. A udział będzie miał w tym oczywiście pewien zmarły – Bombiarz…

Podczas lektury mamy ciągłe i zupełnie naturalne skojarzenia z „Szóstym zmysłem” Shyamalana, ja osobiście miałem kilka innych. Najbardziej sceny opisywane przez autora, a zwłaszcza momenty kiedy pojawiali się zmarli, kojarzyły mi się z filmem „Coś za mną chodzi”. Ale na przykład scena na cmentarzu, kiedy Liz pierwszy raz zabrała Jamiego na „przejażdżkę”, i kiedy chłopak widział zmarłego spokojnie patrzącego na swój grób, nieruchomego i jakby zamyślonego – od razu wizualizują mi się niektóre sceny z filmów o zombie. Właściwie wszystkie momenty, kiedy nasz bohater styka się ze świeżo umarłymi ludźmi, przywodzą na myśl właśnie zombiaki. Żywi chodzą, biegają, jedzą, rozmawiają, a trupy czy też to co po nich zostało, stoją lub siedzą bez ruchu, zapatrzeni gdzieś w przestrzeń, często z makabrycznymi ranami, które są pamiątkami po rodzaju śmierci jaka ich spotkała. Z kolei samo „trupie światło” przebijające się przez skórę, od pierwszej chwili skojarzyło mi się z Pennywisem, i formami jakie przybierał, objawiając się bohaterom powieści „TO”. No i oczywiście najważniejsza kwestia, jaka pada z ust czegoś z czym walczy Jamie: „Zagwiżdż, a przyjdę do ciebie” – nie można nie zobaczyć zbieżności z innym grozowym tekstem, klasyka M.R. Jamesa – „Przyjdę na twoje wezwanie, mój chłopcze”. Pewnie jest tego więcej, ale nie skupiałem się na porównaniach, wspominam tylko o tych, które pojawiały się u mnie na bieżąco, podczas lektury.

Oprócz niewątpliwie pierwszoplanowej grozy, King pokazał, że dobrze czuje się także w kryminale, bo spora część „Później” to doskonały przykła­­d powieści kryminalnej, momentami nawet sensacyjnej. Cała rola Liz, policjantki z którą związana była matka Jamiego, to nic innego jak porcja solidnego, klasycznego kryminału – są narkotyki, brudne gliny, śledztwa, bomby i zwroty akcji, powodujące co najmniej solidne podwyższenie pulsu 😉. Dodałbym jeszcze do tego kociołka szczyptę powieści obyczajowej, bo i tego tu nie brakuje. We wspomnieniach chłopaka, często możemy dostrzec jego delikatność, momentami subtelność. Szacunek wobec matki czy chociażby emerytowanego profesora Burketta, który odegrał w życiu małego Conklina niezwykle ważną rolę, przemyślenia, decyzje jakie podejmował, dobitnie pokazują, że nie jest to typowy nastolatek, którego myśli kręcą się jedynie wokół dziewczyn, gry na konsoli czy sportu – oczywiście nie stronił od tego, ale jego „dar” ukształtował nie tylko jego dzieciństwo, ale i psychikę. Czy pozytywnie czy nie, to już inna sprawa. King bardzo mocno podkreśla i uwypukla wszelkie uczucia jakie targają Jamie’m – od miłości do matki, poprzez strach związany z całą sytuacją Bombiarza w którą wplątuje go Elizabeth, aż po smutek, którego w tym dzieciaku jest zdecydowanie zbyt dużo.

Ci, którzy mnie znają wiedzą, że nie jestem wielkim fanem Kinga. Chociaż może to trochę krzywdzące… w sumie jestem fanem, ale wybiórczym. Uważam, że dużo lepiej niż horrory, wychodzą mu książki obyczajowe czy też dramaty, w które wplata wątki horrorowe lub nadnaturalne. Taki miszmasz mamy też w tym przypadku, i moim zdaniem jest to bardzo solidne czytadło. Krótkie jak na możliwości Kinga, 380 stron w papierze, chociaż u mnie na czytniku było ich 260. Widać od razu, kiedy Stephen rezygnuje z tego, z czego niewątpliwie jest najbardziej znany – wielowątkowości, mnogości bohaterów oraz soczystych i obfitych opisów wszystkiego wokół. Książkę pochłania się jednak bardzo szybko i przyjemnie – jest jak opowieść przyjaciela, usadowionego wygodnie przy buzującym ogniem kominku, jak reportaż z wojennego frontu – wciąga od pierwszego zdania i wypuszcza dopiero kawałek za epilogiem. I chociaż sama końcówka rozczarowuje, bo spodziewałem się czegoś więcej, może nawet finału rodem z „Łowcy Snów”, to generalnie jestem zadowolony i mam nieodparte wrażenie, że to nie są ostatnie przygody Jamiego, jakie dane nam było poznać…


"Przesmyk" - Marek Zychla.

„Przesmyk” – Marek Zychla.

Będzie sporo spojlerów, bo ta książka po pierwsze zasługuje na głębszą analizę, a po drugie, nie bardzo da się ją opisać, bez ujawniania treści.

Już sam tytułowy Przesmyk, może być odbierany na wiele różnych sposobów i odgrywać kilka ról w całej powieści. Począwszy od najprostszej, wydawałoby się najbliższej nam rzeczywistości – jest miejscem gdzie dochodzi do potwornego, okrutnego czynu, zmieniającego całe dalsze życie głównych bohaterów. Możemy jednak zgłębić nieco temat i dojść do pewnych wniosków, że być może Przesmyk jest wąską furtką do innej, nieznanej rzeczywistości. Że może być również katalizatorem wydarzeń, których efekty sięgać będą daleko w przyszłość. Że bez niego nic by się nie wydarzyło, a droga pewnych osób mogłaby nigdy nie dojść do zaskakującego finału opisanego przez autora. A skoro mamy tak wiele ścieżek którymi mogą udać się nasze myśli, analizując sam Przesmyk, to pomyślcie sobie, że tak samo wypadałoby postąpić z resztą historii, z jej bohaterami -pierwszo i -drugoplanowymi, z miejscami, z odczuciami, z uczuciami, z całą otoczką, która choć brzydka, przykra, depresyjna, jednostajna i szara, kryje w sobie dużo więcej, niż widzimy na pierwszy rzut oka.

Postaciami, które złączył Przesmyk, są Kuba i Marzena, alternatywnie nazywani Młodym i Lochą. Mieszkają w bliżej nieokreślonym mieście, na wielkim, smutnym betonowym osiedlu. „Złączył”, to idealne słowo, bo Marek Zychla opisuje ich dalsze życie w swoistej jedności, tak jakby scalili się wtedy zarówno fizycznie jak i psychicznie – zsynchronizowali myśli i ciała, złączyli i razem przemierzali puste, brudne i pachnące wanilią uliczki osiedla. Osiedla otoczonego dziwnym murem z ciał mieszkańców, którzy zmarli lub zbliżyli się zanadto do granicy, której przekraczać nie wolno. Mur jednocześnie jest, i nie jest murem, ma prześwity, osnuty jest mgłą, przez którą od czasu do czasu dostrzec można po drugiej stronie olbrzymie, ruchome kształty. Locha od pamiętnego spotkania w Przesmyku, opiekuje się Młodym, wprowadza go w życie, sprawuje nad nim pieczę, i chroni przed wszelkimi zagrożeniami. A Locha ma posłuch na osiedlu – wyrobiła sobie pozycję niepisanej królowej tego skrawka świata, pełnego głodu, brudu i alkoholizmu. Tysiące pustych, niszczejących mieszkań, brak Internetu oraz innej łączności ze światem powoduje, że ludzie zamiast zadawać pytania, godzą się na taki los, a żeby było lżej – piją na umór. Młody jest osobą wycofaną, spokojną i ustępliwą – czyli dokładnym przeciwieństwem Marzeny. Ona jest władcza, brutalna i nieprzyjmująca sprzeciwu. Dogadują się jednak, dzielą jedno ciało, a umysły sterują nim na zmianę – kiedy jedno śpi, drugie rozmyśla i spaceruje, przy wtórze dźwięku postukiwania nieodłącznej drewnianej laski. Dziesiątki bójek, zadym, a także spasione cielsko Lochy, nie poradziłoby sobie bez niej. Mimo przytłaczającej ich nudy, marazmu, zlewających się i mylących ze sobą takich samych dni, starają się jakoś funkcjonować, a ich życie w dużej mierze opiera się na wspólnych rozmowach, wymianie poglądów i ocenianiu innych.

Lecą tygodnie, miesiące i lata, aż w końcu pewnego dnia Młody chce czegoś więcej, chce odpowiedzi na pytania, chce poczuć i zrozumieć co dzieje się z osiedlem, będącym całym znanym mu światem. Krążą na nim dziwne historie o żółtym świetle i tajemniczych istotach, mających kolorowe włosy. Istotach pochodzących nie z Ziemi, a niezbadanych odmętów kosmosu…

Brzmi chaotycznie i dziwacznie? Bo taki jest „Przesmyk” – mimo, że to „tylko” 150 stron, Markowi udało się na nich zmieścić potężnie sugestywną historię, którą rozpatrywać można na rozmaite sposoby i na wielu poziomach – od oczywistych i banalnych, aż po te totalnie odjechane i niewiarygodne. Choć Marek w zasadzie na finiszu powieści tłumaczy czytelnikowi bardzo dużo, czego według mnie nie powinien robić, to nie ujmuje to „Przesmykowi” smaku, dziwności i chęci zgłębienia i analizowania przeżyć Młodego i Lochy, na długo po skończeniu czytania. Widać w tej powieści ogromną ilość przemyśleń autora, widać że pewne jego przeżycia i doświadczenia bardzo mocno wryły się w psychikę, i stały zalążkiem potrzeby wyrzucenia z siebie niemałej porcji uczuć i wrażeń. A, że Marek ma piękny dar pisania w nieoczywisty sposób, to dobrze, że te przeżycia trafiły właśnie na niego 😉

Autor „Przesmyku” wodzi czytelnika za nos, przeskakuje między rzeczywistościami, podpowiada rozwiązania, steruje, ale robi to tak subtelnie i z takim wyczuciem, że wręcz nie sposób się w tych „puszczanych oczkach” połapać. To powieść bardzo smutna, a robi się jeszcze smutniejsza, kiedy dojdziemy do pewnych wniosków, bo wydaje mi się, że dobrze rozwikłałem to, co Marek chciał czytelnikowi przekazać i co zaserwował w fenomenalnie weirdowym stylu. Kręcąc, szokując, onieśmielając, a na końcu pokazując, że poszliśmy zupełnie inną ścieżką, a finał całej historii wbija nas w fotel i powoduje opadnięcie szczęki do podłogi.

Nie ma tu oczywistej grozy, chociaż dla mnie przerażające są wnioski jakie wyciągnąłem z lektury. Przerażające, ale i niezmiernie pociągające. Zawsze bowiem interesowała mnie i fascynowała ludzka psychika, umysł, wyobraźnia i procesy chemiczne, które mogą z nas stworzyć zarówno osobę nieskończenie dobrą, jak i seryjnego mordercę, pozbawionego empatii i będącego złem w czystej postaci. Podobnie rzecz się ma z chorobami psychicznymi. Niezmierzona wyobraźnia, w połączeniu ze schorzeniem może stworzyć nam alternatywne życie, inny świat, ludzi, przeżycia i wspomnienia. Możemy przeżywać przygody, rozmawiać, analizować, poznawać, tracić, a nawet umierać – a tak naprawdę wszystko to nie ma miejsca, dzieje się w ciszy, pomiędzy głębokimi oddechami, spokojnie ułożonego na szpitalnym łóżku ciała…

Nie dajcie się zwieść, czytajcie ze skupieniem i uwagą, bo tylko wtedy uda wam się wyciągnąć z tej historii to, co autor chciał abyśmy z niej pozyskali. Dziwcie się, dajcie się porwać, otwierajcie szeroko oczy, rozmyślajcie i podążajcie ścieżkami, które wykreował dla was Marek. A potem, po skończonej lekturze, zastanówcie się jakimi cudem udało mu się tak was zmanipulować, oszukać i wyprowadzić na manowce?

A najlepsze będzie to, że nie poczujecie złości, a wdzięczność i chęć uściśnięcia mu dłoni i podziękowania, że zdecydował się kiedyś, dawno temu, usiąść przy biurku i oddać w słowach część swoich przeżyć i przemyśleń. Chciałbym napisać więcej, ale po prostu nie mogę – i tak mam wrażenie, że obnażyłem zbyt dużo, a nie chciałbym abyście stracili przez mnie choć cząstkę magii, którą udało się autorowi w tej książce przemycić.


"Rodzina z domku dla lalek" - Hill House.

„Rodzina z domku dla lalek”.

Nowa na naszym rynku komiksowym seria „Hill House”, którą wymyślił i w którą tchnął życie Joe Hill, wydawana w Polsce przez EGMONT w ramach DC Black Label, liczy sobie póki co dwa tytuły: „Kosz pełen głów” oraz „Rodzina z domku dla lalek”. I to właśnie po lekturze tego drugiego komiksu jestem, napiszę Wam więc o nim kilka słów.

Akcja dzieje się w dwóch liniach czasowych, w których częściowo występują ci sami bohaterowie, a częściowo mamy do czynienia z ich dalekimi krewnymi lub potomkami, zależy jak na to spojrzeć. Większość przygód dzieje się więc raz w XX wieku, by po chwili zabrać czytelnika w podróż w czasie do pierwszej połowy wieku XIX. Akcja i główny trzon historii skupia się wokół rodziny Kentów, a rozpoczyna ją, w 1826 roku Joseph Kent i jego tajemnicze znalezisko. Mężczyzna podczas wykonywania pomiarów gruntu natrafia na nieoznakowaną na żadnej mapie jaskinię, a ciekawość i chęć jej eksploracji doprowadza go do ogromnej pieczary, w której natyka się na piękną i zmysłową kobietę. Efekty tego spotkania wpłyną na bardzo wielu ludzi i ukształtują życia kilku kolejnych pokoleń Kentów, a także innych rodów.  Główną bohaterką części „teraźniejszej” jest Alice Kent, która otrzymuje na swoje szóste urodziny misternie wykonany i dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, drewniany domek dla lalek. Podczas zabawy dziewczynka odkrywa, że małe figurki nie są jedynie zabawkami, a czymś zdecydowanie więcej. One żyją, i podobnie jak sam domek, pragną aby Alice dołączyła do nich i stała się częścią rodziny. Za pomocą magii, dziewczynka może zmniejszać się i towarzyszyć swoim nowym przyjaciołom w ich życiu i harcach. Rodzina z domku dla lalek przyjmuje ją z otwartymi ramionami i z ogromną serdecznością. Alice, której prawdziwe życie nie jest usłane różami, chętnie i często wraca do zabawkowego domu, nie podejrzewając nawet, że nie jest on do końca tym czy się wydaje, że ma także swoje mroczne oblicze. Oblicze, które coraz mocniej wpływa zarówno na małą dziewczynkę, jak i jej realne życie. Dom przewija się na różnych jego etapach i bardzo wpływa na Alice i jej decyzje. Najczęściej niestety jest to wpływ negatywny, ale zdarzają się momenty, że kobieta może pewne sprawy dzięki niemu poukładać i naprawić. Kiedy, wiele lat później, potężne niebezpieczeństwo zaczyna zagrażać zarówno jej, jak i ukochanej córce Uno – Alice postanawia wziąć sprawy we własne ręce, dowiedzieć się czym jest domek dla lalek, i dlaczego to akurat na niej tak bardzo mu zależy. Wydawać by się mogło, że to opowieść rodem z klasycznej fantastyki, kojarzy się na pewno mocno z „Alicją w krainie czarów”, ale tak naprawdę jest to historia o odwiecznej walce przepotężnych sił, dla których nasz świat, Ziemia, jest tylko kolejną areną i miejscem starcia. Dla których czas i przestrzeń nie stanowią żadnej bariery, a ludzie znaczą mniej niż drobinki pyłu. Walka ta, nierozstrzygnięta od wieków ciągle trwa, zmienia jedynie swoją formę, dostosowuje się do otaczających ją aktualnie warunków. Ludzie służą bóstwom i demonom jako narzędzia do przechylenia szali zwycięstwa na swoją stronę, wykorzystują ich słabości, uczucia, rozterki i pragnienia jedynie do tego, aby zwyciężyć. Widzę tu lekki ukłon w stronę mitologii stworzonej przez Lovecrafta, w której również mamy wszechpotężne i wszechobecne byty, z których obecności często nie zdajemy sobie sprawy, a które wpływają na naszą psychikę, życie i uczynki, kształtując je pod swoje dyktando.

Mimo, że jest to historia w gruncie rzeczy prosta i zamknięta, czyta się ją dobrze. Momentami nieco przeszkadza zbyt duże nagromadzenie skoków w czasie i retrospekcji, ale ani nie ma zbyt wielu bohaterów ani miejsc akcji, więc połapać się w tym wszystkim nie jest trudno. W budowaniu klimatu ogromną zasługę ma przede wszystkim Vince Locke, który odpowiada za rysunki, ale także Peter Gross, który przygotował poszczególne plansze według scenariusza Mike’a Careya, znanego z całą pewnością fanom komiksów ze świetnie przyjętych serii „Lucyfer” czy „Pandora”. Postaci stworzone przez twórców szybko wzbudzają odpowiednie uczucia. Podoba mi się ta lekko „rozmazana” kreska i mnóstwo gry cieniami. Warte odnotowania są też bardzo klimatyczne zdjęcia rozdzielające poszczególne rozdziały. Sceny walk, których jest całkiem sporo, narysowane są dynamicznie i łamią klasyczny podział kadrów, co wprowadza nieco kontrolowanego chaosu i powoduje, że faktycznie czytelnik może poczuć się nieswojo. A jak już jesteśmy przy strachu, to wszelkiej maści fani grozy mogą się za ten tytuł spokojnie zabierać, ponieważ horroru wszelakiego tu nie brakuje. Mamy potwory, tajemnice, sporą dawkę fantastyki, a same wyobrażenia dwóch ścierających się od eonów potężnych sił, wyczerpują zdecydowanie definicję rysunku grozy.

Nie jest to komiks długi, ale ta godzina przy nim spędzona, to czas zdecydowanie dobrze wykorzystany i pozwalający na wczucie się w klimat i całą historię zmagań Kentów ze złem. Delikatne światło, lampka lub szklanka czegoś dobrego, koc, i można oddać się przyjemności obcowania z tajemniczymi siłami, które powołały do życia dom dla lalek, a w jego pokojach i korytarzach uwięziły małe ludzkie sylwetki, pragnące jedynie spokojnego życia, ale także magię i strach, czające się od dawien dawna w Czarnym Pokoju, do którego drzwi znikają i pojawiają się niespodziewanie w przeróżnych częściach tego dziwnego domostwa, powstałego w naprawdę oryginalny sposób…


"Dom Pokuty" - Peter Tomasi & Ian Bertram.

Historia Sary Winchester i jej domu którego nie przestawała budować aż do śmierci, posiada ogromny potencjał, i aż dziw, że nikt do tej pory nie pokusił się o stworzenie o tym ciekawej powieści graficznej. A przecież wszystko podane jest jak na tacy – wystarczy wrzucić nieco klimatu, trochę strachu, nutkę nadnaturalności i mamy gotowy produkt. Dokonali tego dopiero panowie Peter Tomasi i Ian Bertram, twórcy „Domu Pokuty”. Czy im wyszło – zobaczmy…

Dom Pani Winchester istnieje naprawdę i faktycznie budowany, rozbudowywany i zmieniany był przez jego właścicielkę przez 38 lat (!), aż do jej śmierci w 1922 roku. Sara sama kierowała wszelkimi pracami, zlecała nowe zadania robotnikom, zmieniała, wyburzała i dobudowywała ich rękami nowe skrzydła, aranżowała stare, i tworzyła na nowo pokoje, przedsionki, piwnice i wieżyczki. Aż do wielkiego trzęsienia ziemi, które miało miejsce w San Francisco w 1906 roku, dom posiadał aż siedem pięter. Obecnie dom ma cztery piętra, posiada 160 pokoi, 40 sypialni i 10.000 szyb okiennych. Podobno właścicielka miała w zwyczaju codziennie nocować w innym miejscu (mało prawdopodobne, ale jakże sugestywne). Patrząc na liczby, trzeba przyznać, że wdowa po Williamie Winchesterze miała fantazję i oczywiście fundusze na takie życie. Odziedziczyła po zmarłym mężu 20 mln dolarów oraz ponad 50% udziałów w firmie Winchester Repeating Arms Company, co dawało jej dzienny przychód w postaci 1.000 dolarów (obecnie ok 26.000) – miała więc za co spełniać swoje zachcianki. Ale pani Winchester nie robiła tego bo jej się nudziło, albo była zblazowaną i rozpuszczoną młodą kobietą. Po śmierci męża i jedynej córki, co miało miejsce w odstępie sześciu miesięcy, Sara popadła w marazm i depresję. Zaczęła interesować się okultyzmem, chodziła do zaprzyjaźnionego medium, i to od niego dowiedziała się, że utrata rodziny może być karą za działalność firmy Winchester, a duchy ludzi zabitych z karabinów tej marki, pragną zemsty i zadośćuczynienia. Sara wyprowadziła się więc z New Haven w stanie Connecticut, osiadła w San Francisco i zaczęła swój projekt życia. Według popularnej legendy, medium powiedziało wdowie, że dopóki będzie rozbudowywała swój nowy dom, a duchy będą miały gdzie przebywać, ona sama nigdy nie umrze…

Historia zdecydowanie działająca na wyobraźnię i będąca doskonałym przykładem zobrazowania tragedii młodej kobiety, ale jednocześnie dająca autorom komiksu ogromne pole do popisu, co panowie skrzętnie wykorzystali. Każda ze stron „Domu Pokuty”, aż promieniuje kolorami, mimo że to w zamyśle horror i wydawałoby się, że najodpowiedniejszymi kolorami są czerń, szarość i ich pochodne, tutaj klimat budowany jest właśnie za pomocą barw. Feerii barw. Właśnie ich dobór, a także styl kreski w „Domu Pokuty” warte są podkreślenia. Dziwnie wypaczone twarze wszystkich bohaterów, kontrastują dość mocno z prostymi, równiutkimi ścianami domostwa, które często pokazane na jednym kadrze zwracają uwagę na drugi plan, w którym pokazany jest dom, górujący nad bohaterami i przytłaczający ich swym ogromem. Wzrok czytelnika błądzi po wieżyczkach, balkonach, murach i krzywiznach dachów, by po chwili wrócić do pierwszego planu i zagłębić się w odczuciach i przeżyciach postaci. Ma to swoistą głębię i bardzo mi się podoba. Często dom wręcz „wpycha” się do pierwszego rzędu bohaterów, spychając ich samych gdzieś na bok.

Robotnicy, którzy pracują non stop w domu, nie są zwykłymi rzemieślnikami. To mordercy, rabusie i złodzieje, których dom przyciąga i którzy poprzez swoją ciężką pracę, chcą w jakiś sposób odpokutować swoje winy. Pewnego dnia do domu trafia Warren Peck, płatny zabójca, człowiek dla którego odbieranie życia to chleb powszedni, ale jednocześnie gdzieś w środku również osoba o dużej wrażliwości i empatii (skomplikowane i nieco wykluczające się, ale tak go odbieram). Poznaje on powoli zasady panujące w rezydencji, jej tajemniczą historię oraz samą właścicielkę, która wydaje się być opętana ciągłymi zmianami, nadzorowaniem budowy, a przede wszystkim faktem, że w domu nigdy nie może panować cisza. Słychać więc, ciągle i nieustannie, stukot młotów, odgłosy burzenia, szurania, przestawiania i pokrzykiwania robotników. Świetnie zostało to narysowane przez Iana Bertrama. Z początku nie rozumiałem co oznacza „BLAM” poukrywane na co drugim kadrze obrazującym dom i jego otoczenie, ale musze przyznać, że wraz z lekturą, zacząłem te uderzenia młotów wręcz słyszeć. Świetny zabieg, dodaje wielowymiarowości całej historii i angażuje w czytanie kolejny zmysł czytelnika. Nieczęsto bowiem czytając komiks słyszymy jakieś dźwięki, wykreowane przez jego twórców, które materializują się w naszej wyobraźni.

Kolejną rzeczą, która doskonale buduje klimat i potwierdza, że dom przepełniony jest złem, śmiercią i duchami, są dziwne czerwone macki które widzimy dosłownie wszędzie, wdzierające się przez podłogi, okna, oplatające bohaterów i pojawiające się często w snach Sary oraz Pecka. Szybko domyślicie się czym są, i że ich obecność wszędzie, jest zdecydowanie uzasadniona i w zasadzie niezbędna.

Ale w moim odczuciu groza tu pokazana nie jest kwintesencją całej historii, a jedynie pomaga ją zbudować i właściwie ukierunkować czytelnika. Trzonem historii jest samotność i żal, ogromne nagromadzenie negatywnych emocji, które wpływają na Sarę, i które w połączeniu z fascynacją okultyzmem i radami medium, tworzą w jej umyśle niekończące się retrospekcje śmierci i straty. Kobieta nie potrafi pogodzić się z tym, że jej najbliżsi odeszli na zawsze, stara się w jakiś sposób przywrócić ich do życia, rozmawiając z nimi, śniąc o nich czy trzymając blisko siebie ich rzeczy. Jest to zdecydowanie niezdrowe zarówno dla psychiki jak i zdrowia fizycznego pani Winchester. Popada ona w paranoję, ma omamy i halucynacje przepełnione złem, krwawymi obrazami i strachem. Nierzadko nieustający huk młotów przeplata się z krzykami właścicielki domu, pogrążonej w rozpaczy i traumie.

Swoją drogą, to mogło mieć miejsce naprawdę, i wyobraźcie sobie, że jest początek XX wieku, pracujecie przy tak absurdalnym i wymagającym projekcie, chodzicie po ciemnych korytarzach i pokojach, i co chwilę słychać dziwne krzyki, a echo niesie je przez domostwo w każdym kierunku…brrr.

Nie chcę streszczać całej historii, bo co prawda jest prosta i nieskomplikowana, ale czyta się ją wybornie. Jest zwarta, prowadzona konsekwentnie i zamknięta tak jak należy. Pokazywanie różnych obliczy szaleństwa wyszło autorom perfekcyjnie. Bardzo podoba mi się systematyczność, z jaką pokazują pogrążanie się w nich Sary Winchester, a z drugiej strony, dla zrównoważenia, mamy postać Warrena Pecka, silnego, „prawdziwego mężczyzny” z tamtych czasów, przepełnionego własnymi demonami, ale nie porzucającego innych w potrzebie. Nieco romantyzmu w komiksie także znaleźć można. Uważam, że to jeden z najlepszych horrorów komiksowych jakie dane mi było poznać. Ale nawet jeśli nie przepadacie za rysowaną grozą, ta historia jest tak plastyczna i ma w sobie to „coś”, że i tak warto po „Dom Pokuty” sięgnąć. Dziękuję przy okazji Wydawnictwu KBOOM, za podesłanie mi wersji z limitowaną okładką. Świetna zawartość opakowana jest tutaj w duży format i twardą oprawę – wydanie jest solidne, ciężkie i wyróżnia się na półce. Jest doskonałym uzupełnieniem historii w nim zawartej. Historii o niepowetowanej stracie, bólu rozrywającego człowieka od środka, ciemności czającej się w umyśle, i duchach, które są jednocześnie tłem historii, ale i jej fundamentem – bez nich, bez wątku paranormalnego, dzieje pani Winchester, z całą pewnością potoczyłyby się zupełnie inaczej.


Michele Penco - "Koszmary".

75 stron, 4 opowiadania, za których scenariusz i oprawę wizualną odpowiada Michele Penco. Coś na co zdecydowanie warto zwrócić uwagę i wziąć na warsztat. Fani Lovecrafta, mroku, weirdu i niepokojących czarno-białych kadrów z pewnością nie poczują się zawiedzeni. Jedyny zarzut może brzmieć: „dlaczego tak mało?!” Ale o tym w podsumowaniu.

Pierwszym ogromnym plusem zaraz po otwarciu komiksu, jest w moim odczuciu wstęp Patricio Valladaresa, chilijskiego reżysera, scenarzysty i twórcy komiksowego. Jest idealnie wyważony, treściwy i pokazujący jak wielką estymą autor darzy innego twórcę, a także jego następców. Wspomina, oprócz oczywiście samego Michele’a Penco, również Johna Carpentera i Joe Hilla, którzy swymi filmami i komiksami, oddali swego rodzaju hołd Cieniowi z Providence. Hołd jak najbardziej zrozumiały, bo bez Howarda Phillipsa Lovecrafta, nie byłoby horroru kosmicznego, a na pewno nie byłby on tak ciężkim, smutnym i przerażającym jak ten, którego twórcą był właśnie najsłynniejszy mieszkaniec Providence.

Kiedy, jako nastolatek zaczynałem poznawać twórczość Lovecrafta, miałem wrażenie, że podczas lektury brnę zanurzony po pas w gęstym śluzie. Czytając powoli i uważnie, dosłownie należałoby mieć obok siebie ręcznik i butelkę wody, bo lektura chociażby pierwszego wydania „Zewu Cthulhu” to była mordęga, ale i ogromna czytelnicza satysfakcja. Nigdy wcześniej ani później, nie miałem aż takiego efektu „wow” po skończeniu książki. Ten zbiór dosłownie ukształtował mnie literacko, uplastycznił wyobraźnię i spowodował, że od 20 lat jestem absolutnym i wiernym fanem Mitologii Cthulhu, gęstych, soczystych opisów i tej wiecznie otaczającej nas grozy, którą zawiadują istoty nieskończenie potężne, dla których nie jesteśmy niczym więcej, niż kurzem na mackach czy kopytach. Ta oniryczność, możliwość zerknięcia poza błonę otaczającej nas rzeczywistości, posmakowanie kompletnie nieznanego wcześniej rodzaju strachu, jest bezcennym darem Mistrza z Providence dla nas, kolejnych pokoleń zafascynowanych jego twórczością i wyobraźnią.

I Michele Penco zbiorem „Koszmary”, wydanym nakładem Wydawnictwa Mandioca pokazuje, że do powyższej grupy szaleńców zdecydowanie się zalicza. Te cztery, krótkie historie doskonale obrazują to, co Lovecraft chciał w swoich tekstach przekazać. Że to co widzimy, niekoniecznie musi być prawdziwe, że potwory istnieją, a wokół nas działają siły, z którymi nie warto zadzierać, ani nawet wiedzieć o ich istnieniu. Dla dobra swojego zdrowia, zwłaszcza psychicznego.

Już pierwsza historia - „Autoportret”, doskonale pokazuje nam, że powinniśmy się dobrze zastanowić, zanim zaczniemy interpretować otaczającą nas rzeczywistość. Że być może to co, i jak widzimy, wcale nie musi być prawdziwe i realne. Można też zastanowić się, czy malarze nie są swego rodzaju magikami, pokazującymi nam poprzez swoje prace jak widzą świat lub może nawet mają jakiś specyficzny dar, umożliwiający kształtowanie go… ? A może rozwiązaniem zagadki tej graficznej nowelki jest to, co mnie osobiście chyba najbardziej w grozie przeraża – że istnieją nieskończone światy równoległe, a ich rzeczywistości przeplatają się z naszą? Że są miejsca, w których granica się zaciera, a w odpowiednich momentach między-wymiarowa błona przerywa się, wpuszczając do naszego świata coś zza niej? Lub podmieniając? A potem nie jesteśmy w stanie właściwego świata odnaleźć i przez wieczność błąkamy się po innym…

„Miasto nad oceanem” to ukłon w stronę jednego z najlepszych opowiadań Lovecrafta – „Widma nad Innsmouth”. Pewien mężczyzna w wyniku awarii autokaru którym jechał, zmuszony jest zostać jedną noc w pewnym nadmorskim miasteczku. Obskurne, brudne i zniszczone, wyludnione i ciemne – tak najlepiej opisać miejsce w którym dzieje się akcja tej historii. Mężczyzna jednak czuje wewnętrzny niepokój, coś mu tutaj nie gra, wydaje mu się, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo, choć nie potrafi zlokalizować ani jego źródła ani nikogo, kto chciałby mu z jakiegoś powodu zagrozić. Przynajmniej do czasu, ponieważ ciszę nocy zaczynają przerywać dziwne dźwięki, skrzypienie i człapanie, powoli zbliżające się do jego hotelowego pokoju…

Żałuję, że potraktowano jedno z kanonicznych dzieł Mistrza tak pobieżnie, akcja urywa się tak, jakby autor wstał rozprostować kości i zrobić krótką przerwę w pracy, a potem już nigdy nie powrócił do tematu. Wielka szkoda, bo uwielbiam Innsmouth, jego mieszkańców i ich tajemnice. Mam wrażenie, że to takie trochę badanie terenu przez Penco, na zasadzie: „co ludzie powiedzą”. Mam nadzieję, że wróci do tego projektu i pociągnie go zdecydowanie dalej, bo widać, że „czuje” te klimaty, warsztat i poczucie smaku również ma na wysokim poziomie, moim zdaniem nic nie stoi na przeszkodzie, żeby kiedyś wydać wielkie, czarno-białe tomiszcze historii inspirowanych Lovecraftem.

„Model” koresponduje nieco, moim zdaniem, z „Horrorem w muzeum”. Z tym, że tutaj ponownie mamy malarza, niedocenionego przez pewną galerię, i zmuszonego tworzyć w zatęchłej i mrocznej piwnicy. Twórca ów, ma wiernego fana swoich prac, którego pewnego dnia przyprowadza do swej specyficznej pracowni, aby pokazać mu swoje najnowsze dzieło. Miejsce to, ponure i ciemne, kryje w sobie pewien sekret. Sekret, będący jednocześnie furtką do odpowiedzi na pytanie, skąd artysta może czerpać inspirację…

I tu także jestem zawiedziony długością historii. To powinno być dopiero preludium, bo wzbudza zainteresowanie i czytelnik chce zdecydowanie więcej! To podwaliny pod świetne graficzne opowiadanie, widzę tu ogromny potencjał. Ale niestety, kiedy już ślinka nam pocieknie, obracamy rozgorączkowani kolejną stronę, by dowiedzieć się co dalej – koniec :(.

Ostatnim opowiadaniem zbioru jest „Postać ze snów”. Najdłuższe i z największymi możliwościami „rozwoju”. Fantastycznie niepokojący klimat, historia w nim opowiedziana ocieka oniryzmem, ciężko połapać się co wydarzyło się naprawdę, a co jest jedynie senną marą głównego bohatera, którego fragmenty dziennika czytamy. Odnalazł je jego przyjaciel, kiedy udał się na poszukiwania naszego protagonisty, gdyż ten zniknął w dziwnych okolicznościach. Poznajemy więc historię niepokoju, koszmarów, tytułowej postaci ze snów i tajemniczego, zniszczonego przez czas domostwa na odludziu, w którym przychodzi naszemu bohaterowi spędzić upiorną noc. Kolejny raz jestem jednocześnie zadowolony i zdołowany, bo po lekturze całości upewniłem się finalnie, że Michele Penco zrobił wielki czytelniczy test. Narysował i napisał scenariusze do czterech opowiadań, ale wszystkie pozostawił z otwartymi zakończeniami, wręcz ucięte. Pełne niedopowiedzeń oraz już nawet nie uchylonych, a otwartych na oścież furtek. Ciekawe było to przeżycie, choć lektura zajmuje dosłownie niestety jedynie pół godziny. Tak jak pisałem, widzę tu ogromny potencjał, widzę zaangażowanie autora, i próby jak najwierniejszego oddania ducha Lovecrafta w swoich pracach, ale finalnie chyba jestem bardziej zły niż zachwycony. Niebezpieczne to są manewry, bo mogą zrazić potencjalnych odbiorców do twórczości Penco. Kupujemy komiks, w którym mamy cztery historie, ale tak naprawdę to większość pracy autor zrzuca na czytelnika. „Co dalej?”, „Ale jak to, już koniec?” etc etc. Finalnie uważam, że to nie jest dobry zabieg, i rzucanie takich niedopracowanych i niedokończonych prac, nie jest dobrym rozwiązaniem. Liczę na to, że inni też w ten sposób odbiorą „Koszmary” i wspólnymi siłami „zmusimy” twórcę do dania z siebie czegoś więcej, i traktowania fanów z należytym szacunkiem. Relacja twórca-odbiorca musi iskrzyć, oczywiście głównie pozytywnie, ale szpila od czasu do czasu również jest mile widziana i stawia do pionu.

Całe „Koszmary” w takiej formie, powinny być traktowane jako element CV i reklama czegoś większego. Wszystkie opowiadania zawarte w zbiorze w moim odczuciu, są jedynie próbkami możliwości Penco, a nie zamkniętymi pracami. Szkoda, bo miałem wielką chrapkę na ten komiks. Nie zawiodłem się oczywiście nawiązaniami do Lovecrafta, stylem, klimatem – to jest zdecydowanie na „5”, ale Michele strzelił sobie moim zdaniem w stopę długością swoich prac.


Uniwersum Sandmana - "Księgi magii" - EGMONT.

„Tylko dla dorosłych” – znaczek znajdujący się na dole tylnej części okładki kolejnego tomu komiksowego z Uniwersum Sandmana „Księgach Magii”, jest dla mnie zupełnie niepotrzebny. Ja bym wręcz rekomendował ten tytuł młodszym czytelnikom. Może nie dzieciom, bo niewiele zrozumieją, ale młodzież już jak najbardziej będzie miała frajdę z lektury. Nie ma tu wiele brutalności, nie ma krwawych scen, owszem zdarzają się nieco mocniejsze graficznie epizody, ale myślę, że mieszczą się w ramach tego, co młodzi ludzie powinni oglądać. A umówmy się, w dobie internetu, dostępność wszelkich dziwactw i rzeczy niestosownych jest ogromna i ograniczona jedynie chęciami i wyobraźnią szukającego. Tutaj wydawca odbiera sobie sam pewną część czytelników. A szkoda.

Bohaterem „Ksiąg magii” jest Tim Hunter, londyńczyk mieszkający jedynie z ojcem, ponieważ matka Tima zniknęła kilka lat temu, i o ile jego tata pogodził się z jej odejściem, chłopak nie daje za wygraną i próbuje na wszelkie sposoby uzyskać o niej jakieś informacje. Na pewno pomoże mu w tym fakt, że pewnego dnia jego nowa nauczycielka, Pani Rose, opowiada mu o pewnej przepowiedni, wedle słów której, Tim ma predyspozycje aby zostać najpotężniejszym czarnoksiężnikiem na świecie. W szarym i smutnym życiu szkolnego odludka i klasowej ofermy, taka informacja jest jak dar z niebios. Ale żeby tak się stało, Tim musi nauczyć się magii od podstaw, zaczynając od tajemniczej księgi podarowanej mu przez nauczycielkę. Ale jak to zwykle bywa, nie może być zbyt słodko. O chłopaku i jego zdolnościach wiedzą także siły zła, głównie w postaci Zimnego Płomienia, organizacji która nie cofnie się przed niczym, aby go powstrzymać. Tim jest jednak zmotywowany i powoli zaczyna przemieniać się z gnębionego i zaszczutego chłopaczka, w tryskającego potężnymi mocami młodego czarodzieja. Intryguje mnie również postać Hettie, bezdomnej dobrej znajomej Tima. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że odegra ona istotną rolę w życiu chłopca, a to jak siebie przedstawia, to jedynie teatrzyk dla ciekawskich oczu 😉

Poznając tę historię, bardzo szybko doszedłem do dwóch wniosków. Po pierwsze: znajdziemy tu bardzo dużo zbieżności z Harrym Potterem. Główny bohater nie dość, że jest bardzo podobny wizualnie, to też na początku swojej magicznej drogi jest trochę ciamajdowaty i przygaszony przez innych. Towarzyszy mu również jak w przypadku postaci stworzonej przez Rowling, sowa. Co prawda odgrywa inną rolę, ale jednak jest to to samo zwierzę, a wybór mamy całkiem spory. Wątek poszukiwania matki także w jakimś stopniu pokrywa się z przygodami Harry’ego – tęsknota, chęć zobaczenia jej. W szkole pomaga i opiekuje się nim nauczycielka – uśmiech w stronę postaci Hagrida z serii Rowling. I pewnie można by tak wymieniać jeszcze długo. Po drugie: akcja gna szalenie szybko. Na 160 stronach poznajemy naprawdę sporą część całej historii, nie ma czasu na przestoje, nasz bohater uczy się i zdobywa nowe umiejętności w zastraszającym tempie, a oprócz tego nie brakuje akcji i walk. Widać również zmiany w jego charakterze i zachowaniu. Jak tak sobie o tym myślę, to uznaję to chyba za ukłon właśnie w stronę młodszych czytelników, bo jak wszyscy wiemy, młodzież nie lubi dłużyzn, nie ma czasu na całe strony rozmów, dywagacji i przekomarzań między bohaterami. Liczy się akcja! A to komiks zdecydowanie nastawiony na dynamikę i sporą dawkę przeróżnych dziwnych zdarzeń i sytuacji. Czekałem na jakieś mocniejsze nawiązanie do Sandmana, ale nie czuję tu tego onirycznego, sennego klimatu głównej serii stworzonej przez Neila Gaimana. Fajnie, że pojawiło się Śnienie – tutaj musze przyznać, że z ciekawością śledziłem losy Tima i ciekaw byłem jak odbierze ten świat i jak sobie w nim poradzi.

Podsumowując – „Dobór składu” to komiks na jedno posiedzenie, bo wciąga i czyta się go bardzo szybko. Grafiki stworzone przez Toma Fowlera świetne, doskonale dopasowane do klimatu historii. Podobnie jak kolory, uwydatnione zwłaszcza w świecie Śnienia, ale i w naszej rzeczywistości bardzo dobrze dobrane przez Jordana Boyda. Sama historia, której twórczynią jest Kat Howard jest niestety prosta, czerpie z popkultury pełnymi garściami, ale zarówno jej bohaterowie jak i sama akcja są przyjemne i zjadliwie podane.

Ciekaw jestem kolejnych przygód Tima, mam nadzieję, że scenarzystka nieco bardziej pogmatwa jego losy i wprowadzi więcej akcji do Śnienia, ale i bez tego na pewno sięgnę po następne tomy Uniwersum Sandmana, bo to po prostu przyjemnie spędzony czas.


Marcin Majchrzak - "Stacja".

Marcin Majchrzak – „Stacja”

Wszyscy fani horroru znają na pewno słynne sceny z „Silent Hill”, kiedy to z nieba sypie się pył, będący efektem wiecznego podziemnego pożaru. Czytając debiut Marcina Majchrzaka miałem podobne obrazy przed oczami. I to nie tylko dlatego, że akcja powieści dzieje się na „słynącym” z bardzo zanieczyszczonego powietrza Śląsku, ale głównie poprzez klimat jaki stworzył autor. Ciężki, duszny, smutny, szary i przesycony ludzkimi dramatami. Odnosząc to do powyższego filmowego kadru ja to widziałem podobnie, z tym, że zamiast płatków bladego pyłu, z nieba powinny lecieć maleńkie skrawki starego papieru, na których, jeśli ktoś zechciałby jakiś złapać i przyjrzeć mu się, zapisane byłyby maleńkimi literami: „marazm”, „beznadzieja”, „śmierć”. To była ciekawa lektura, bo wszystkie obrazy jakie wizualizował sobie mój mózg, były w różnych odcieniach szarości, brudne, lepkie i swoim brakiem jakichkolwiek innych kolorów, wysysające z czytelnika życiodajne soki. I to według mnie jest największy plus książki i coś, co ją wyróżnia z wielu innych, podobnych. Bo, umówmy się, historia oryginalnością nie powala, nie ma w niej szalonych twistów, nie ma w niej zbyt wiele klasycznej grozy. Tak naprawdę to jest opowieść o smutku, apatii, walce z samym sobą aby w ogóle wstać rano z łóżka. To hołd złożony jakiegoś rodzaju drętwocie umysłowej, zakorzenionej we frustracji, przygnębieniu i inercji. To opis walki z przeszłością i jej demonami. Tymi prawdziwymi, jak i wytworzonymi przez zbolały umysł i wyobraźnię. Choć oczywiście pewnej dawki grozy tutaj nie brakuje. Ale jest to według mnie jedynie tło. Jest to motor napędowy wszelkich działań głównego bohatera, Piotra – który po kilkunastu latach wraca do rodzinnego miasta, aby przygotować mieszkanie po swojej zmarłej matce do wynajmu, ale zdecydowanie na pierwszy plan wysuwa się coś innego, o czym postaram się napisać poniżej.

Piotrek nie chciał tu wracać, chciałby o tym miejscu zapomnieć, ale niestety życie rzadko daje nam okazje do spełniania swoich marzeń czy nawet zachcianek. Kiedy nasz bohater mieszkał jeszcze w miasteczku, doszło w nim do kilku tajemniczych śmierci i zaginięć. Prawie wszystkie dotyczyły niestety osób z jego najbliższego otoczenia. Mimo, że Piotr od zawsze był na uboczu, nie kumplował się z połową szkoły, nie był lubiany, to udało mu się znaleźć paczkę przyjaciół z którą spędzał każdą wolną minutę życia. Zwyrol, Petrol, Nastia, Gładki – ekipa wyrzutków, nie liczących się z niczyim zdaniem młodych ludzi, nie mających specjalnych celów ani marzeń. Bo jakie można mieć marzenia, pochodząc z małego, zapyziałego, brudnego i wiecznie smutnego miasteczka? Nawet jeśli się jakieś pojawią, są szybko gaszone przez otaczającą rzeczywistość i możliwości jakie człowiek w niej ma.  Jednak dzieciaki próbują jakoś żyć, uczyć się i urozmaicać sobie czas wyprawami w różne dziwne miejsca w okolicy. I tak też jest pewnego feralnego jak się później okaże dnia, kiedy to ekipa wybiera się do starej kolejowej nastawni, Chomiczówki. Miejsca dawno opuszczonego, zdewastowanego, pełnego niebezpiecznych miejsc, prętów wystających z ziemi i wszelkich możliwych pułapek wynikających z zapuszczenia i zapomnienia. Cała piątka nie wie jeszcze, że ta z początku niepozorna wyprawa wpłynie na całe ich życie i to w sposób często brutalny i wyniszczający. Tu zaczyna się groza, która otaczać ich będzie i wpływać na nich do końca życia. To będzie od tej chwili epicentrum wszelkiego zła i wszystkiego co najgorsze. Od tamtej pory wszyscy będą unikać tego miejsca jak ognia, podświadomie wyczuwając, że nie jest ono zwyczajne i to co czai się w jego murach, nie jest z tego świata…

Najbardziej tamtego dnia ucierpiał właśnie Piotr, stając się celem mrocznych i tajemniczych mocy, które zagnieździły się na terenie starej nastawni. A teraz chłopak, nie chcąc przeżywać dramatycznych wspomnień na nowo, nie bardzo garnie się do powrotu na stare śmieci, po trzynastu latach od opuszczenia domu. Ktoś jednak musi się tym zająć, jego ojciec niespecjalnie się do tego kwapi, bo od kiedy opuścił Piotra i jego matkę dawno temu, przeprowadził się do Australii i założył nową rodzinę, nie angażuje się w życie swojego pierworodnego. Piotr przyjeżdża więc, mając w planie szybkie załatwienie niezbędnych spraw i powrót do swojego życia. Nic bardziej mylnego – rodzinne miasteczko zasysa go momentalnie, powoduje całą paletę negatywnych odczuć, wrażeń, przywołuje traumę i powoli dobija mężczyznę smutkiem. Nie pomaga również fakt, że Piotr spotyka dość przypadkowo starą najbliższą przyjaciółkę, Nastię, co powoduje kolejne fale wspomnień. Dość niechętnie zaczyna się z nią spotykać i dużo rozmawiają o przeszłości. Okazuje się, że moc Zła przez tyle lat nie osłabła ani trochę, a przyjazd mężczyzny jakby wybudził je z letargu…

Historia opowiadana przez Marcina, toczy się dwutorowo. Z jednej strony mamy rok 2019 i przyjazd Piotra do miasteczka, z drugiej co chwilę wracamy do feralnego roku 2006, oglądamy retrospekcje i wizualizujemy sobie przeszłość głównego bohatera. To wszystko bardzo zgrabnie się przeplata i finalnie spaja w całość. Z tym, że finał można łatwo przewidzieć dużo wcześniej, bo Zło, które zagnieździło się w małym Śląskim mieście i jednocześnie w głowie Piotra, jest dość „proste” i niewyszukane. Szybko połapiecie się o co chodzi i jak to prawdopodobnie się skończy. Ale nie jest to wielki problem i absolutnie nie odbiera ani grama przyjemności z lektury. To fajna, choć przejrzysta historia o walce, ale też o odpowiedzialności i piętnie jakie przeszłość potrafi odcisnąć na człowieku. Powieść napisana jest bardzo dobrze, płynnie, gdzieniegdzie autor wplótł nawet pewne humorystyczne wątki, co dodatkowo dodaje weirdowego smaku całości. Wszyscy bohaterowie są wspaniale skonstruowani i wiarygodni, bardzo mocno się z nimi zżyłem, mimo że są od siebie tak naprawdę bardzo różni, łączy ich ten wewnętrzny smutek i życiowa beznadzieja.

I powiem wam, bo dość dużo o tej powieści sobie rozmyślałem, że cieszę się iż Marcin Majchrzak postanowił tak to wszystko poprowadzić i rozwiązać. Jest to opowieść z pozoru nieskomplikowana, ale można z niej wyciągnąć dużo więcej niż zostało napisane. Nie warto skupiać się na „grozie” i stawiać jej jedynie na półce z Mastertonem i Smithem. Jej moc to doskonałe współgranie ze sobą mroku i powieści tak naprawdę obyczajowej – nie boję się tego stwierdzenia! Według mnie mocą „Stacji” nie jest horror, a studium psychologiczne bohaterów. Ich rozmowy, relacje między sobą, dogryzanie, ale tak naprawdę świadomość, że oprócz siebie nie mają nikogo, odpowiadają moim wspomnieniom z czasów młodości. Pewnie dlatego książkę tak dobrze mi się czytało. Oczywiście Zło, które zagnieździło się w Chomiczówce ma decydujący wpływ na ich życia, ale dla mnie chyba ważniejsze jest to, że poznałem Piotra na wskroś, że jego lęki, ból, straty i ogólne życiowe niepowodzenia, nie zabiły w nim odpowiedzialności i cywilnej odwagi. Jakby spojrzeć na to z nieco innej perspektywy, to jest nawet powieść trochę super-bohaterska, powieść o sile charakteru i wewnętrznej chęci pokonania Zła, które wypaczyło i zniszczyło tak wiele osób, w tym i samego Piotrka.

Dobra rzecz, czytajcie, analizujcie i chłońcie ten ciężki, duszny i psychotyczny klimat małego, brudnego śląskiego miasta i jego tajemnic.