"Bezimienna groza" - BlackMonk.

„Bezimienna groza” – dodatek do Zewu Cthulhu, Black Monk.

Nie wierzę że jest tu ktokolwiek, kto nie słyszał o Lovecrafcie i jego Mitach Cthulhu. Spuścizna Samotnika z Providence odcisnęła przeogromne piętno na literaturze i filmie XX i XXI wieku. Nie byłoby całej rzeszy pisarzy, scenarzystów czy reżyserów, a na pewno ukształtowani byliby zgoła inaczej, gdyby nie potworności zrodzone w nieograniczonej i niewyobrażalnie kreatywnej wyobraźni autora. Nie chcę rozpisywać się tutaj o filmie/komiksie/książkach, ale chciałbym się skupić na innej gałęzi szeroko pojętej kultury, mianowicie grach fabularnych. W Polsce nie są może jeszcze aż tak popularne jak na zachodzie czy w USA, ale między innymi dzięki takim wydawcom jak Black Monk to się bardzo mocno zmienia i rozwija także u nas.

 

Fabularny „Zew Cthulhu” o którym będę pisał, to już 7 edycja gry. Poprzednie, wydawane w latach 90-tych i na początku lat 00-tych, nie przyjęły się niestety nazbyt dobrze. Inne systemy, takie jak Warhammer, D&D czy nawet grozowy Wampir: Masakrada miały dużo więcej fanów i aktywnych graczy. Ale do czasu! Kiedy kilka lat temu wpadłem na fabularny „Zew Cthulhu” od Black Monka, z marszu się zakochałem w całym projekcie i śledziłem go uważnie aż do teraz, kiedy kilka tygodni temu wydarzyło się coś, co kompletnie mnie zaskoczyło. Fani Grozy, którzy obecni są w fandomie od prawie sześciu lat zostali zauważeni na tyle mocno, że została mi zaproponowała poważna współpraca patronacko/recenzencka właśnie ze strony „Czarnego Mnicha”. Jestem niesamowicie z tego dumny, ponieważ jako psychofan Lovecrafta od lat zbieram i kolekcjonuję wszystko co jest z nim związane, również gry. A nie są to gry zwyczajne, ani też zwyczajnie wydawane.

 

Wszystkie podręczniki, czy to podstawowe zawierające wprowadzenie do systemu, zasady, podpowiedzi dla Graczy oraz Mistrza Gry, czy dodatkowe zawierające bardzo dobrze i szczegółowo rozpisane scenariusze, wydane są po prostu obłędnie i niezwykle klimatycznie, doskonale oddając ducha prozy Lovecrafta. Twarde oprawy, szyte grzbiety, gruby kredowy papier i pełen kolor – czy można oczekiwać czegoś więcej? Mimo, że jak sama nazwa wskazuje, blackmonkowy „Zew Cthulhu” to gra fabularna opierająca się na wyobraźni, podejmowaniu decyzji i dobrej zabawie, to jednak takie bonusy jak ciężkie, dopracowane wizualnie i technicznie książki dodają całości kolejnej porcji profesjonalizmu i zwyczajnie cieszą oko. Lata 90-te cechowały się innymi możliwościami; nie mieliśmy internetu, nie było tylu zaangażowanych i przy tym bogatych świrów, żeby móc zainwestować i wydawać coś tak niszowego jak gry fabularne dla powiedzmy sobie szczerze, wąskiego grona odbiorców. Drukowało się gdzieś w kafejkach internetowych karty postaci lub wręcz samemu się je tworzyło, podobnie sprawy miały się z podręcznikami dla niewielu obecnych na rynku systemów. Ja sam doskonale pamiętam mój pierwszy podręcznik, do I edycji WFRP („Warhammer Fantasy Role Play”), który zamówiłem pocztą wypełniając specjalny druczek wyrwany z „Magii i Miecza” (kolejna porcja smutku i nostalgii, aż łezka się kręci). Nie jestem w stanie wam powiedzieć, ile razy potem lądował na xero, i ilu kumpli i kumpelek dzięki temu zdobyłem.

 

Miała być recenzja „Bezimiennej Grozy”, a ja smucę o swoich latach młodzieńczych… wyszedłem z założenia, że skoro jest to moja pierwsza recenzja dodatku do gry RPG, to chciałbym przybliżyć wam całokształt sprawy, bo zapewne wielu z was nigdy w nic podobnego nie grało, a powiadam wam – zdecydowanie warto! Gry fabularne niesamowicie rozwijają wyobraźnię, zasób słów, kreatywność, a przyjaźnie jakie zawiązują się podczas wielogodzinnych wspólnych wypraw potrafią przetrwać dekady.

 

Najnowszy dodatek do Zewu, „Bezimienna groza” to zbiór sześciu kompletnych scenariuszy dla Badaczy oraz ich Strażnika. Historie osadzone są w kilku lokacjach na świecie, a także bardzo szeroko na osi czasu. Są to przygody zamknięte i niezależne od siebie. Możecie rozegrać je w ciągu jednego posiedzenia, chyba że macie chęć bardziej i mocniej zanurzyć się w daną opowieść, wtedy tylko od Was zależy jak mocno i przekonująco będziecie wpływać na waszego Mistrza Gry, który to przecież poniekąd steruje waszymi poczynaniami, i decyduje o wszystkich plot-twistach i mrocznych niespodziankach.

 

Pierwszy z omawianych scenariuszy, to „Niegasnące pragnienie”. I od razu rzuceni jesteście na głęboką wodę, bo moim zdaniem to dość trudna przygoda zarówno dla Badaczy jak i Strażnika.

 

Muszę tutaj zastrzec, że od tego momentu będę opisywał pokrótce poszczególne scenariusze, i mogą przytrafić się SPOJLERY. Wszystkie sześć historii jest pięknie rozbudowanych i drobiazgowo rozpisanych pod kątem ich prowadzenia, ale co za tym idzie ciężko jest napisać coś o nich nie zdradzając pewnych elementów, które mogą pojawiać się dopiero na późniejszych etapach rozgrywki. Oczywiście będę starał się ich unikać jak ognia, nie zdradzę także niczego co może popsuć wam zabawę, niemniej wybaczcie jeśli coś gdzieś mi się wymsknie. I tak jesteście w o niebo lepszej sytuacji niż ja, bo mnie te scenariusze właśnie przeszły koło nosa – znam je dogłębnie, i zagrać w nie już nie będę mógł.

 

„Niegasnące pragnienie” przenosi nas do angielskiego Dunwich końca XIX wieku, kiedy to nasi bohaterowie zaangażowani są w popularny wtedy i stosowany na szeroką skalę przemyt. Podczas akcji rozładunku skrzyń z kontrabandą nagle nadchodzi sztorm, krzyżując im plany, i jednocześnie gotując bardzo oryginalny i zarazem przerażający los. Cała szóstka zostaje uwikłana w zagadkę sprzed wieków, którą dla własnego dobra muszą szybko rozwiązać, czas bowiem zdecydowanie nie jest ich sprzymierzeńcem. Dotyczy ona pewnej młodej kobiety, która za cel powzięła sobie zemstę i nic nie jest w stanie jej powstrzymać. W tle graczom przewijać się będzie historia, klejnoty królewskie, woda, ogień i złowieszcze bicie dzwonów niosące się razem z wiatrem i oznaczające koniec… a może i początek?

 

„Kwestia sztuki” z kolei zabiera nas do stolicy Francji i roku 1892. Paryska bohema spotykająca się w ogromnym domu Josephina Peladana, młodego arystokraty i krytyka sztuki, wielkiego zwolennika okultyzmu i mistycyzmu, które to przechodzą swój rozkwit w końcówce XIX wieku. Peladan tworzy nawet swego rodzaju kult – Mistyczny Zakon Różo-Krzyża, do którego zaprasza bardzo niewiele osób, a dostanie się tam nie będąc zaufanym przyjacielem Josephina graniczy z cudem. Scenariusz ten, tak jak zresztą każdy w tym zbiorze ma z góry rozpisane i gotowe do gry postaci, skupia się głównie na przeróżnych relacjach pomiędzy nimi a gośćmi Salonu de la Rose + Croix. To dużo spokojniejsza rozgrywka niż pierwsza przygoda opisana przeze mnie powyżej. Niespieszna akcja, dużo myślenia i analizowania, obserwacji wszystkich wokół i wyciągania odpowiednich wniosków. Nie każdy bowiem jest tam szczery, nie każdemu można zaufać, a jeśli dodamy do tego ogromny pierwiastek nadnaturalnej grozy i fantazji które czyhają na sygnał dany im przez jedną z postaci, otrzymamy bardzo niepokojący i mroczny, a przy tym bardzo artystyczny i delikatny scenariusz. Jeżeli wśród graczy jest ktoś kogo fascynuje malarstwo, rzeźba lub literatura klasyczna, jest szansa wyniesienia tej przygody wspólnie ze Strażnikiem na zupełnie inny poziom sztuki. Ale i bez tego na Badaczy czeka naprawdę konkretne śledztwo, którego nie odmówiłby chyba nawet sam Sherlock Holmes. Strzeżcie się podszeptów, uważajcie co i do kogo mówicie, a może nie będziecie potrzebowali notorycznych testów na poczytalność…

 

Trzecią przygodę przeżyjecie w USA lat 20. XX wieku. Możecie rozegrać ją stworzonymi już postaciami i być mieszkańcami niewielkiego Stowell lub dla odmiany spróbować sił swoimi własnymi bohaterami. Tak czy inaczej w tym spokojnym, sennym małym amerykańskim mieście, gdzie wszyscy znają wszystkich, a żadna tajemnica długo nią nie pozostaje, coś się nagle zmienia… Z dnia na dzień ludzie zaczynają zachowywać się dziwacznie, agresywnie lub wręcz usłużnie. Na ulicach panuje chaos i rwetes nad którymi starają się zapanować nieliczni zdrowo myślący mieszkańcy. Jest to scenariusz niezwykle ciekawy pod kątem socjologicznym i może zainteresować Badaczy, którzy lubią dociekać zależności zachodzących pomiędzy różnymi grupami społecznymi, a także tego co kieruje ludźmi w danej sytuacji i jak potrafią odnaleźć się w zupełnie nowych dla siebie realiach. A wszyscy mieszkańcy Stowell w takiej sytuacji zostaną postawieni prędzej lub później. Do tego autorzy serwują nam ogromny wątek i pierwiastek typowego dla Lovecrafta kosmicznego horroru. Finalnie dostajemy bardzo udany i klimatyczny mariaż grozy i obyczaju.

 

Czwarta przygoda, „Marne szanse” nie przeniesie graczy ani daleko w przestrzeni ani w czasie. Z kolejną dawką grozy zmierzyć się będą musieli bowiem ponownie w Stanach Zjednoczonych, tym razem pogrążonych w chaosie Wielkiego Kryzysu lat 30-tych XX wieku. W całym kraju panuje skrajne ubóstwo, i to właśnie wtedy powstają „obozy” dla najbiedniejszych, zwane powszechnie „Hooverville”. Jeden z takich slumsów jest pośrednim bohaterem tej przygody, bowiem Badacze będą musieli rozwikłać tajemnicę toczącej go przerażającej choroby. Odchodząca płatami skóra, apatia, koszmary które nawiedzają mieszkańców co noc oraz tajemniczy ludzie bez twarzy odwiedzający systematycznie obóz, to dopiero zalążek szaleństwa które toczy okolice miasta Crawley w Massachusetts. Nie wszyscy jednak mają tam źle… mimo potwornych warunków życia niektórym wiedzie się nad wyraz dobrze i zarabiają niemałe pieniądze. Ludzie tworzący pewne stowarzyszenie gotowi są na absolutnie wszystko i nie liczą się z niczym, aby pomnażać swoje fortuny kosztem najbiedniejszych. Kiedy Badacze wpadną na trop i zorientują się, że to co brali za przedsiębiorczość jest zwyczajnym szaleństwem i najgorszą możliwą potwornością, może być już za późno aby wyjść z tego cało. Zarówno w sensie fizycznym, jak i zdrowia psychicznego. Przygotujcie się na całe mnóstwo rzutów na poczytalność, bo to z czym przyjdzie wam się zmierzyć, wykracza daleko poza ludzkie zrozumienie i akceptację. Jest brutalnie, krwawo, i nigdy nie sądziłem, że w recenzji użyję sformułowania „kreatywne budownictwo”…

Genialny scenariusz, zdecydowanie najbardziej mroczny i przepełniony namacalną grozą zrodzoną zarówno w umysłach ludzi, jak i przybyłą do nas zza zasłony rzeczywistości. Fani hard sci-fi w stylu „Obcego” i „Coś” będą zachwyceni. Jeśli nie czytaliście jeszcze opowiadania Lovecrafta pt.: „Z otchłani”, to polecam wstrzymać się do czasu aż ukończycie ten scenariusz.

 

Jeśli wolicie przygody w czasach współczesnych, to warto rozważyć dwa ostatnie scenariusze „Bezimiennej grozy”.

Pierwszy z nich – „Księżycowe dziecię” – spodoba się każdemu graczowi zafascynowanemu okultyzmem. Wyobraźcie sobie, że należycie do uczelnianego kółka zajmującego się szeroko pojętą czarną magią. Wszyscy uwielbiacie tajemne księgi, klimaty mocnej muzyki, horrorów i nocnych spotkań w lesie… i to właśnie jedna z takich schadzek jest trampoliną tej historii. Pozornie dobra zabawa (jak to zwykle bywa w grozie), kończy się mrocznym rytuałem oraz jego bardzo szerokimi następstwami. Gracze wcielający się w rolę Badaczy będą musieli zmierzyć się z efektami swoich działań, które wpływały i wpływają na nich od wielu lat. Jest to scenariusz stonowany i nawet powiedziałbym subtelny, nie brakuje tutaj jednak przebiegłości, psychicznego maltretowania i poczucia bycia sterowanym przez tajemniczą siłę i byt, o którym wie zaledwie garstka…

 

Ostatnią przygodą jaka czeka nas w najnowszym zbiorze od Black Monka, jest „Pomiędzy”. Wracamy do USA, a Badacze wcielają się w role członków ekipy filmowej zatrudnionej w samym sercu Hollywood. Podczas kręcenia najnowszej superprodukcji zaginęła jej największa gwiazda, zdjęcia zostają natychmiast wstrzymane, a śledztwo i poszukiwania ruszają pełną parą. W tle nieustannie przewija się tajemnicza organizacja religijna, Kościół Siunjata, który sponsoruje produkcję filmu, a jego szefom bardzo zależy na szybkim dokończeniu filmu „Pomiędzy”…

 

I znowu mamy do czynienia z ogromną dawką kosmicznej grozy, która wpływa na ludzi i stara się wejść do naszego świata za wszelką cenę. Gracze wielokrotnie będą w dużym niebezpieczeństwie, a od utraty tożsamości i samych siebie dzielić ich będzie dosłownie muśnięcie.

Mam nadzieję, że ktoś dotrwał aż dotąd, bo chyba tradycyjnie rozpisałem się ponad miarę. Jeśli jednak ciekawią Cię moje wnioski, to ruszajmy z nimi!

Co świadczy o tym, że jest to moim zdaniem świetny podręcznik? Oczywiście sama fizyczna wersja – kolory, tła, papier, grafiki - już to pobudza kreatywność Strażnika, który musi wnikliwie przestudiować całą księgę, aby należycie przygotować się do sesji i poczuć tchnienie czającej się na kartach grozy. Doceniam także bardzo wiele oczywistych i mniej oczywistych nawiązań do kultury popularnej. Praktycznie w każdym scenariuszu odnalazłem sugestie i widoczne inspiracje klasycznymi książkami czy filmami z gatunku horroru i science-fiction. Autorzy tej publikacji, czyli Paul Fricker, Matthew Sanderson oraz Scott Dorward od lat spędzają każdą wolną chwilę na zgłębianiu swej grozowej wiedzy, prowadzeniu kolejnych kampanii do Zewu Cthulhu oraz innych systemów, nic więc dziwnego, że takie odnośniki do popkultury się pojawiają. Ja nie mam nic przeciwko, a wręcz jestem za, bo jeśli ktoś uwielbia np. „Coś” Johna Carpentera, to znajdzie tutaj całe mnóstwo delikatnych powiązań, co fajnie wpływa na rozszerzenie danego scenariusza.

 

Ogromnym plusem „Bezimiennej grozy” jest różnorodność. Najbardziej wymagający i ograny Badacz znajdzie tutaj coś dla siebie. Rozpiętość zarówno historyczna jak i w lokacjach jest tak ogromna, że nie sposób nie dopasować scenariuszy do potrzeb grających i prowadzącego. Każda przygoda jest skonstruowana tak, że można zrobić z niej „jednostrzałowca” lub po odpowiednich modyfikacjach i dostosowaniu, dołączyć ją do większej kampanii jako odskocznię od głównego wątku.

 

Niezmiernie podoba mi się, że autorzy scenariuszy pozostawili bardzo dużo wyobraźni graczy – naprawdę można popisać się podczas sesji swoją wiedzą, kreatywnością, oczytaniem i przeżyć wspólnie bardzo wartościowe przygody, które zostaną potem w pamięci na długo. Kolejnym niezaprzeczalnym plusem jest fakt, że żaden z sześciu powyższych scenariuszy nie wiąże się w z innymi – ani tłem historycznym, ani miejscami w których osadzona jest rozgrywka, a już na pewno nie postaciami którymi gramy.

 

„Bezimienna groza” jest także bardzo wygodnym podręcznikiem dla Strażnika. Twórcy pomyśleli oo każdym aspekcie gry i wszystko rozpisane jest klarownie i bardzo dokładnie, nie brakuje porad oraz sugestii co do prowadzenia poszczególnych przygód i budowania klimatu. Wielkim ułatwieniem są mapy powiązań pomiędzy postaciami, dostępne w każdej historii, co bardzo ułatwia pracę nad scenariuszami i ewentualnego dostosowywania ich do wymogów graczy czy aktualnej kampanii (jeśli nie gracie ich oddzielnie). Normalnie Mistrz Gry musi taką mapkę stworzyć samodzielnie, tutaj oszczędzamy mnóstwo czasu i energii, którą możemy spożytkować na przykład na rozbudowanie danej opowieści.

Trochę żałuję, że aż tak dogłębnie zapoznałem się ze wszystkimi tekstami, bo nie będę mógł niestety ich zagrać. Aczkolwiek jeśli kiedyś podejmę się trudnej sztuki bycia Strażnikiem, „Bezimienna groza” będzie chyba pierwszym zbiorem scenariuszy po który sięgnę.


"Baltimore, tom 1" - Mike Mignola.

„Baltimore” – Mike Mignola, Chris Golden, Ben Stenbeck, Dave Stewart.

Mike’a Mignoli nie trzeba przedstawiać żadnemu szanującemu się fanowi powieści graficznych obracających się w sferze szeroko pojętej grozy i horroru. Twórca Uniwersum Hellboya, który jako początkujący artysta zbierał doświadczenie w dwóch największych komiksowych koncernach, czyli Marvelu i DC, to autor niezwykle oryginalny i dojrzały. Pełnymi garściami czerpie ze spuścizny wielkich autorów pokroju Brama Stokera czy Anne Rice, ale również bawi się konwencją. Doskonale widać to w komiksie „Baltimore”, który otrzymałem od EGMONT-u do recenzji.

Mignola wiele lat odkładał stworzenie tego monumentalnego dzieła na rzecz rozwijania tematu Hellboya i innych projektów, ale w końcu przyszedł czas abyśmy poznali historię pewnego żołnierza, który wypowiedział wojnę najmroczniejszemu i najgorszemu złu, które rozpleniło się w Europie w samym środku I Wojny Światowej, co prawda finalnie kończąc ją, ale i rozpoczynając coś chyba nawet gorszego. Wiem jak to brzmi w kontekście historycznym, ale kiedy przeczytacie komiks, moja teza nie będzie już taka szokująca i nierealna.

Lord Henry Baltimore, nasz główny bohater i zakapior jakich mało, zmuszony jest do ciągłej walki. Czy to z nazistami czy czymś o wiele straszniejszym i bardziej przytłaczającym – wampirami. Henry’ego poznajemy w roku 1916, mija właśnie pół roku od zakończenia Wielkiej Wojny, ale niektórzy nie mają ani czasu ani ochoty odpoczywać. Płonie w nich ogień walki i pcha do działania chęć mordu na nieumarłych. Baltimore szuka zemsty za prywatne krzywdy, ale czuje także ogromną potrzebę niszczenia zła i wszystkiego co się z tym złem wiąże. Mimo bezwzględności i okrucieństwa, tli się w nim nadal iskierka człowieczeństwa i dobra, stara się nie pozostawać obojętnym na losy dobrych ludzi, których napotyka na swej drodze. Mimo ogromnego bólu zarówno fizycznego jak i psychicznego, nie poddaje się i nieustannie prze naprzód w swojej krucjacie przez wyniszczoną i spaczoną Europę. A my mu dzielnie towarzyszymy, bo mimo iż pierwszy tom ma ponad 500 stron, ani przez chwilę nie będziemy się nudzić. Akcji jest po sufit, dzieje się bardzo dużo, a wszystko prowadzone jest dynamicznie i z wielkim wyczuciem klimatu grozy. Jest też oczywiście nieco przerysowania, bo komiks ten w takiej samej mierze jest horrorem, co opowieścią przygodową. Na pozór niezniszczalny bohater, który dzielnie stawia czoła potwornościom i wynaturzeniom jakie na jego drodze stawiają Bóg i los. Dość naiwne i oklepane powiecie, ale po przeczytaniu całości i dowiedzeniu się wielu faktów z życia Baltimore’a – ma to sens.

Ale żeby akcja mogła się rozwijać w należytym tempie, a my ani na chwilę nie mieli wrażenia, że Baltimore może odsapnąć czy znaleźć choćby chwilowe ukojenie od szalejących w jego duszy i umyśle demonów – potrzebujemy jakiegoś namacalnego wroga. Oczywiście są wampiry, na czele z ich Czerwonym Królem, który co prawda drzemie gdzieś na rubieżach rzeczywistości, ale ludzie skutecznie, choć nieświadomie, powodują, że zaczyna się wybudzać i zwracać swe oczy ku Ziemi i jej mieszkańcach. Ale to nie wszystko, bo jak to zwykle bywa, główny bohater, nieulękły, honorowy i przepełniony często sprzecznymi uczuciami ma swojego bardzo konkretnego przeciwnika – Haigusa. To jeden z najpotężniejszych i najstarszych wampirów stąpających po ziemi, który podpadł naszemu Lordowi śmiertelnie. Baltimore nie zważa więc na nic, poszukując i ścigając potwora przez cały kontynent, ciągle będąc tuż za nim, spowalniany systematycznie przez „bieżące sprawy” jakie musi rozwiązywać, aby móc podążać dalej i tropić bestię. Żeby tego było mało, Henry ścigany jest przez pewnego człowieka, przedstawiciela Nowej Inkwizycji, który dosłownie idzie po trupach aby dobrać się do skóry tego, którego uważa za splugawionego złem. Religia generalnie odgrywa w tej historii dość znaczącą rolę, i pojawia się wielokrotnie pod różnymi postaciami (przeważnie potwornymi).

Żeby jednak nie było tak super mrocznie i gotycko, nasz bohater spotyka na swej drodze także przyjaciół i popleczników, o których stara się dbać i chronić ich przed wszechobecnym złem. Niestety z różnym skutkiem.

Fenomenalna współpraca Mignoli i Christophera Goldena, którzy odpowiadają za scenariusz do „Baltimore’a” z Benem Stenbeckiem (rysunki) oraz Dave’m Stewartem (kolory) zaowocowała fantastycznym, klimatycznym i mrocznym komiksem, zabierającym czytelnika w niekończące się odmęty wojny ze złem, potworami i wszelkiej maści wynaturzeniami. Charakterystyczna dla komiksów Mignoli zabawa cieniami i lekkie „wynaturzenie wizualne” Lorda Baltimore’a, zwłaszcza kiedy konkretny kadr pokazuje go z dystansu często uwypuklając jego gniew i brutalność w sposób iście zwierzęcy i szlony, doskonale się tutaj sprawdzają.

Autorzy postarali się o to, żeby pokazać okrucieństwo i beznadzieję jego sytuacji, ale także dużą uwagę przywiązali do dobrych uczuć które są tutaj katalizatorem i napędzają bohatera równie mocno jak złość, nienawiść i chęć wcielenia w życie jak najmocniej zasady „oko za oko”. Tak jak nie jestem przesadnym fanem Hellboya, tak zdecydowanie polecam wam „Baltimore’a”, bo to historia kompletna, wspaniale prowadzona i z doskonałym tempem, które powodują, że słynna zasada „jeszcze jeden rozdział i idę spać” niestety się tutaj nie sprawdzi. Fascynacja autora wampiryzmem i wszelkimi jego odmianami przejawiająca się u niego od wczesnej młodości, zyskała w końcu ujście. Brutalność, bezwzględność, liczne odniesienia do klasyki i popkultury – to wszystko, wymieszane z ogromną wyobraźnią i kreatywnością Mignoli dały nam świetny komiks, w który wsiąkniecie mam nadzieję tak samo, jak ja. Kiedy zaczniecie lekturę, nie oderwiecie się aż do samego końca. A na tym końcu będzie wam smutno, że to tylko 500 stron… na pocieszenie zostają smaczki i szkice koncepcyjne, które znajdziecie na kilkunastu końcowych stronach oraz fakt, że to dopiero tom pierwszy!


"Morderca znad Green River" - KBOOM.

„Morderca znad Green River” – Jeff Jensen & Jonathan Case, wydawnictwo KBOOM.

 

Nie jest to moje pierwsze zetknięcie się z komiksową interpretacją życia i „dokonań” seryjnych morderców. Miałem przyjemność kilka lat temu recenzować trylogię „Palcojada” od Egmontu, a i wydawnictwo KBOOM, które odpowiada za „Mordercę znad Green River”, dostarczyło mi niedawno inny swój komiks w tej tematyce, mianowicie: „Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?”

 

Temat seryjnych morderców interesuje mnie właściwie od zawsze. Nie od strony samych ofiar czy sposobu ich „pozyskiwania”, ale umysłu człowieka zdolnego do takich czynów. Psychologia to niesamowita dziedzina nauki, a możliwość zgłębienia tak chorych umysłów, to coś czego chciałbym kiedyś zaznać. Jako fan grozy wszelakiej stawiam zdecydowanie na maksymalny realizm w kwestii strachu. Nie boję się ducha w szafie czy potwora pod łóżkiem ale już świadomość, że człowiek za którym stoję w kolejce do kasy w sklepie może być zabójcą czy porywaczem dzieci – to już powoduje pewną dozę niepewności i wyostrza zmysły oraz wprowadza wyobraźnię na wysokie obroty. Zastanawialiście się kiedyś ilu morderców minęliście na ulicy? Ilu szło lub wracało po popełnieniu jakiegoś zwyrodniałego czynu? To naprawdę daje do myślenia. E tam – powiecie – mnie to nie dotyczy. Tak samo mówiły wszystkie ofiary lotniczych czy morskich katastrof…

 

Komiks który mogłem poznać dzięki uprzejmości wydawnictwa KBOOM to dość specyficzna lektura, i niekoniecznie musi być tym, za co ją na pierwszy rzut oka weźmiemy. Oczywiście głównym i naczelnym tematem jest wieloletnie śledztwo i polowanie na najgorszego seryjnego mordercę Ameryki, czyli Gary’ego Leona Ridgwaya, który przez wiele lat unikał złapania i kto wie, jak zakończyłaby się ta ponura saga, gdyby nie ogromny postęp w technologii i kryminalistyce.

 

Autorem „Mordercy” jest Jeff Jensen, syn detektywa Toma Jensena, który tropił Ridgwaya przez 20 lat(!), i był tak zaangażowany w sprawę potwora znad Green River, że podporządkował jej całe swoje życie. Jest to jednocześnie hołd syna dla ojca oraz chęć nagłośnienia całej sprawy nie w kontekście sensacji, a poświęcenia i niezwykłej determinacji człowieka poszukującego sprawiedliwości zarówno dla ogółu społeczeństwa, jak i setek osób bezpośrednio związanych, poprzez ofiary, z przerażającymi i w gruncie rzeczy bezsensownymi śmierciami. To studium charakteru, uporu, zaciętości i odwagi, które rzucone zostały na szalę przeciwko choremu, wypaczonemu i odurzonemu okrucieństwem człowiekowi, oficjalnie skazanemu na 50-krotne dożywocie za zabójstwo 49 kobiet i dziewcząt.

 

Współpraca syna detektywa Jensena oraz grafika i ilustratora Jonathana Case’a, pozwoliła nam poczuć się jak naoczni świadkowie całej historii. Trochę jak w „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa, wędrujemy przez lata mozolnego śledztwa, obserwujemy zmagających się z nim policjantów i detektywów, a z drugiej strony mamy okazję przyjrzeć się i dogłębnie poznać mordercę, jedną z dwóch głównych postaci tego horroru.

 

Bardzo oszczędna, ascetyczna wręcz kreska Case’a powoduje, że skupiamy się nie na obrazach, a właśnie na samym temacie głównym. Mam wrażenie, że Jonathan podszedł do tematu bardzo poważnie, nie było to kolejne zwykłe zlecenie, a od jego umiejętności i wrażliwości w dużej mierze zależało czy będzie on finalnie sukcesem czy porażką. Rysownik operuje tutaj jedynie czernią i bielą, nie epatuje dużą ilością brutalnych scen, stawia na zobrazowanie maksymalnie wiernie psychicznej rozgrywki między dwoma bohaterami, przedstawicielami Dobra i Zła. Dzięki takiemu zabiegowi, możemy skupić się na historii, na ogromie stresu i niepewności które toczą detektywa Jensena przez dwie dekady jego życia. Wszystko bowiem w takich przypadkach rozgrywa się w głowach – a funkcjonariusze to jednak tylko ludzie – dość specyficzni, ale jednak mający takie same chwile zwątpienia i emocjonalne roller-coastery, jak każdy z nas. Brak koloru, moim zdaniem, jedynie potwierdza tę tezę. Nasza uwaga nie jest odwracana od snutej powolnie opowieści, a barwy inne niż czerń i biel nie dają nam pewnego rodzaju spokoju, i zaczepienia w rzeczywistości. Buforu oddzielającego nas od grozy, w którym moglibyśmy odpocząć, bo to coś co nas uspokaja. Nie ma zieleni drzew czy traw, błękitu nieba etc etc. Ten zabieg sprawdził się również świetnie we wspominanym już wyżej komiksie opowiadającym o życiu i „dokonaniach” Eda Geina. Tam także atmosfera niepokoju i brudu jaki wylewa się ze stron i poszczególnych kadrów , podkreślana jest bardzo oszczędną paletą barw.

 

Miało być o mordercy, a ja piszę o ścigającym go detektywie…

Nie przypadkowo prowadzę taką narrację. Uważam bowiem, że to wokół Thomasa Jensena powinna skupiać się uwaga czytelnika. Morderca jest w tym przypadku zapalnikiem który uwalnia prawdziwego detektywistycznego ducha. Jest trampoliną do ukazania nam, że bycie tacy ludzie jak Jensen są niezwykle potrzebni a to co robią i z czym się zmagają na co dzień, to naprawdę ciężka praca, z której nigdy się tak naprawdę nie wychodzi. Nawet rozwiązane sprawy, których jest zdecydowanie mniej niż tych nierozwiązanych, zostają w tych ludziach. Przeżyte rozmowy, analizowanie psychik tak popieprzonych istot jak mordercy czy pedofile, pozostawiają trwałe ślady w każdym, nawet najtwardszym facecie. Kropla drąży skałę. A w tego rodzaju przypadkach, kropla ta nie jest krystaliczną wodą, a brudnym, zakażonym, spleśniałym, śmierdzącym mułem, przebijającym się stopniowo przez psychikę i umysł. Może nieco romantyzuję, ale przeczytajcie ten komiks, poznajcie tę historię, a potem usiądźcie w ciemnym pokoju i odpowiedzcie sobie na pytanie: „czy ja bym tak potrafił/a?”


"Miły dom nad jeziorem" - James Tynion IV.

„Miły dom nad jeziorem” – James Tynion IV, Alvaro Bueno.

Ileż to już razy serwowana nam była opowieść o grupce znajomych, spotykających się gdzieś na odludziu, żeby pobalować? Od komedii, przez thrillery, aż po Evil Dead – wydaje się, że wszystko zostało już powiedziane/narysowane/zobrazowane. Ale z drugiej strony, jak widzę na komiksowej okładce nazwisko Jamesa Tyniona IV, to wiem, że to co kryje się na stronach komiksu da nam powiew świeżości, i dość oryginalne podejście do tematu. Scenarzysta, mimo młodego wieku, jest niezwykle płodnym autorem, znanym głównie z historii o mścicielu z Gotham oraz dobrze u nas przyjętej serii komiksów grozy – „Coś zabija dzieciaki”.

„Miły dom nad jeziorem” nie jest klasycznym horrorem. Serwuje nam grozę na poziomie psychologiczno-socjologicznym. Znaczy to tylko tyle, że cały groza odbywa się w głowach bohaterów. Nie ma tu odwiecznego zła, potworów z piekła rodem czy brutalnych scen kreatywnego rozczłonkowywania. Mamy za to ogrom myśli i decyzji, które wpływają na życie grupy przyjaciół pewnego tajemniczego jegomościa, którego każdy z nich poznał na pewnym etapie swojego życia, i związał się z nim braterską miłością. Walter, bo to o nim mowa, to delikatny, subtelny i bardzo inteligentny facet, który przyciąga do siebie specyficznych ludzi. Jeśli bowiem kimś się zainteresuje, ta osoba zostaje z marszu, z jakichś bliżej nieznanych przyczyn, najważniejszą dla niego w danym momencie. Z perspektywy osoby, która zna zakończenie pierwszej części (zaplanowany jest jeszcze jeden tom), oczywiście wiem, dlaczego tak się dzieje i co ma na celu Walter. Z początku wydaje się to niewinne i zwyczajne, ot, ktoś poznaje jakichś ludzi w przeróżnych miejscach. Każdy z nas przecież wielokrotnie zetknął się z tym, i zapewne wiele z tych znajomości przetrwało lata czy wręcz dekady waszego życia. Z pozoru zwykłe sytuacje - zagajenie rozmowy w barze, czy zapytanie kogoś o coś na korytarzu uniwersytetu, w tym przypadku jest planem, wykonywanym precyzyjnie i według ściśle określonych zasad. Więcej wam nie zdradzę – musicie przeczytać i wyrobić sobie własne zdanie 😉.

Wracając do „Miłego domu” – jest to opowieść zdecydowanie zaskakująca i bardzo poważna w swojej wymowie. Chociaż się na taką nie zapowiada, początek jest wręcz nieco trywialny i oklepany do bólu. Grupa przyjaciół i znajomych, związanych poniekąd ze sobą poprzez osobę Waltera, zostaje zaproszona do ultra luksusowej rezydencji nad jeziorem, aby spędzić ze sobą tydzień wakacji, odpocząć, odciąć się, imprezować i odetchnąć świeżym, leśnym powietrzem. Pełni optymizmu przybywają w wyznaczonym dniu na miejsce i oczarowani możliwościami i przepychem, rzucają się w wir zabawy.

Jak to jednak w życiu bywa, bardzo szybko okazuje się, że nic nie jest takie jak być powinno, a Walter skrywa swoje mroczne tajemnice. Wydaje się, że pobyt w tym domu, to jakaś powykręcana i chora gra, a jej bohaterowie zostają wrzuceni na głęboką wodę, pełną szaleństwa i niedopowiedzeń. Siłą rzeczy stają się również detektywami starającymi się rozwikłać postawione przed nimi zadania, z tym najważniejszym, ryjącym banię, na czele. Komiks jest bardzo ciekawym eksperymentem społecznym i bardzo dobrze ukazuje podejście poszczególnych, różniących się znacznie od siebie ludzi do otaczającego ich świata. Przeróżne charaktery, adaptacje do życia, miłości, przyjaźni, wydobywają z głębi postaci i inne ich cechy, być może skrywane głęboko, a być może zupełnie jeszcze nieodkryte. Postawieni pod przysłowiową ścianą muszą współdziałać, pogodzić się z losem i walczyć o siebie. Ich psychiki zostaną wystawione na potężne próby, a ja sam jestem ciekaw jak sobie z nimi poradzą.

Otoczenie rezydencji także ma wpływ na jej mieszkańców i ich skomplikowaną sytuację. Wypuszczają się coraz dalej i odnajdują pewnego rodzaju podpowiedzi, chociaż mnie to wygląda na coraz większe gmatwanie się w problemy. Tajemniczy budynek bez drzwi i okien, porozsiewane w lasach dziwne figury przedstawiające przeróżne kształty i znaki, i ciągłe retrospekcje próbujące być pomocą w poszukiwaniu odpowiedzi. Wygląda to na labirynt, w którym poszczególni aktorzy tego chorego przedstawienia błądzą po omacku, pogrążając się w coraz gęstszym mroku spowijającym ich ciała i umysły.

„Miły dom nad jeziorem” to mroczna i skomplikowana historia, odkrywająca rozległość siatki powiązań pomiędzy jej bohaterami a Walterem na każdym poziomie współistnienia. Mam wrażenie, że wszystkie decyzje jakie do tej pory podjęli, sposób w jakie przeżyli swoje życia, jacy byli dla innych i dla siebie, doprowadzają ich finalnie do miejsca i czasu, który możemy obserwować na kartach tego komiksu. Pytanie podstawowe brzmi – czy to dobrze? Czy gdyby znali wcześniej cel i plany Waltera, zachowaliby się tak samo?


"Hotel na skraju lasu" - M i M Hińcza.

„Hotel na skraju lasu” – Magdalena i Michał Hińcza / Kultura Gniewu.

Na komiks wpadłem zupełnym przypadkiem gdzieś w odmętach sieci, i od razu przykuł moją uwagę fenomenalnie klimatyczną okładką. Jest jednocześnie niewiarygodnie prosta, co pociągająca. A jak zerkniecie pod odpowiednim kątem, pod światło, to czeka was niespodzianka.

Kultura Gniewu zgodziła się wysłać mi recenzencki egzemplarz, który dosłownie pochłonąłem praktycznie za jednym razem, chociaż to komiks graficznie dosyć trudny, a i nie jest to broszurka, ma 250 stron!

„Hotel na skraju lasu”, to debiut Magdy i Michała Hińczów, i to debiut przez wielkie „T”, bo dawno nie czułem takiego niepokoju podczas lektury. Klimat jaki stworzyli autorzy, odpowiadający zarówno za stronę wizualną jak i scenariusz dosłownie wbija w fotel, i wysysa z nas powietrze. Od pierwszej do ostatniej strony nic nie jest pewne, tajemnice i zagadki mnożą się, a bohaterowie tej historii starają się je rozwikłać. Hińczom udało się stworzyć klaustrofobiczny, oniryczny świat, a akcja rozwija się dość dynamicznie wokół małej wioski, w bliżej nieokreślonej przestrzeni i czasie. Zakładamy, że to Ziemia, ale równie dobrze może to być dowolny, wykreowany na potrzeby komiksu świat. Kraina mroczna, ociekająca strugami deszczu, mgłą, szarością i beznadzieją. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że nie ma tu jednego głównego bohatera, a jego rolę przejmują wszyscy ludzie rozrysowani na kartach tej historii. Wszyscy bowiem są tak samo uwikłani w to co dzieje się wokół nich, i dotyka bezpośrednio lub pośrednio każdego. Oczywiście najczęściej przewijają nam się młodzi, czyli Julia, Maudija i Belan. Łączy ich wieloletnia przyjaźń, ale mam wrażenie, że również coś więcej. Maudija i Belan starają się wyrywać z marazmu i małej wioski kiedy tylko mogą, ciągnie ich do świata, do przygód i poznawania nowego – na co namawiają także Julię, która jest jednak mocno związana z miejscem urodzenia, rodziną, i tytułowym hotelem.

Podoba mi się osadzenie akcji w czasie który ciężko umieścić w konkretnym miejscu na osi; to również dodaje mroku i wzmaga w czytelniku wrażenie ciągłego niebezpieczeństwa, czającego się wszędzie wokół. Historia w zdecydowanej większości odbywa się nocą, a kreska którą zaserwowali nam autorzy doskonale współgra z niepokojem i śmiercią, zamykającymi bohaterów w coraz to mocniejszym uścisku. Nie brakuje oczywiście także scen w świetle dnia, ale i one przesycone są jakimś nieuchwytnym, ale bardzo mocnym wrażeniem, że coś jest nie tak. Z pozoru sielska sceneria, kryje w sobie całe pokłady grozy i niesamowitości – chociażby biorąc pod uwagę kwestię zwierząt, których częste i istotne pojawianie się w trakcie opowieści niesie ze sobą ogromne dawki emocji, głównie przerażających. Autorzy postawili na bardzo bliski kontakt z naturą, którą z powodzeniem możemy wciągnąć do szerokiego grona bohaterów „Hotelu”. Wspaniale udało im się uchwycić potęgę i bezwzględność otaczającego świata, którego życie toczy się w swoim własnym tempie, nie zważając specjalnie na zamieszkujących nieopodal ludzi. Przyroda otaczająca wioskę i niedalekie miasto ani nie pomaga, ani nie przeszkadza, ale często w swej neutralności daje schronienie niekoniecznie tym dobrym.

Bardzo specyficzny styl grafik; brudny, niewyraźny, nieostry, rozmazany powoduje, że od komiksu ciężko się oderwać. Jest to, moim zdaniem główny budowniczy potęgi tego projektu, bo to właśnie dzięki takiej kresce i doborowi kolorów, tworzy się mroczne, interesujące i nieco przytłaczające kadry, które obrazują doskonale ludzkie lęki, obawy, ograniczenia, ale i odwagę aby stawiać czoła nieznanemu i walczyć o bezpieczeństwo swoje, i swoich najbliższych.

Podczas lektury miałem mnóstwo skojarzeń z szeroko pojętą popkulturą, od skojarzeń z historią bestii z Gévaudan, poprzez film „Osada”, aż po… Muminki. Lubię duszne, szare, smutne i zagmatwane opowieści, i choć ta finalnie jest dość prosta, warto dać jej szansę, bo jak na debiut – moim zdaniem jest świetnie, i widzę pole do rozwinięcia skrzydeł w kierunku komiksowej grozy pełną gębą. O ile będą to skrzydła czarne, poszarpane, pełne blizn i pulsujących czerwienią żył. Trzymam kciuki!


"Miasto innych" - Niles/Wrightson.

Zanim przejdę do omawiania samego komiksu, należy wspomnieć o jego twórcach, bo to postaci zasłużone, a wręcz czczone w niektórych kręgach.

Steve Niles, który jest współscenarzystą „Miasta innych”, to fan horroru wszelakiego, niezwykle kreatywny i błyskotliwy twórca, dzięki któremu mogliśmy poznać mroczne i krwawe „30 dni nocy”, ale także jego wariacje o Frankensteinie czy Batmanie. Z kolei Bernie Wrightson dał popkulturze „Potwora z bagien”, ilustrował „Frankensteina” Mary Shelley, oraz dołożył swoje niemałe artystyczne cegiełki do takich kinowych blockbusterów jak „Pogromcy duchów”, „Ziemia żywych trupów” czy „Mgła” Stephena Kinga. Przez całą karierę narysował dziesiątki mrocznych historii i stworzył cały bestiariusz potworów, a słynął z wielkiego zaangażowania w każdy projekt, ogromnej liczby szczegółów w przypadku każdej stworzonej przez siebie grafiki i dopracowywania ich w nieskończoność. Czy to wszystko przekłada się na „Miasto innych” – no ja jakoś tego nie czuję, powiem szczerze. Ale o tym za chwilę.

Niles i Wrightson przyjaźnili się przez wiele lat, współpracowali na stopie zawodowej, ale i prywatnie, będąc sąsiadami, spędzali ze sobą mnóstwo czasu. I to bardzo widać w omawianym tutaj komiksie. Panowie doskonale się uzupełniają, i bawią konwencją horroru. Czerpią ze swoich ogromnych doświadczeń na tym polu, i dają upust fantazji oraz swemu kunsztowi. Tyle tylko, że mimo iż „Miasto innych” jest z całą pewnością historią grozy, mroczną, krwawą i bezkompromisową, to ja tu widzę też sporo pastiszu. I pośpiechu. Co jest nieco dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę kompletnie otwarte zakończenie zaserwowanej nam historii.

Bohaterem „Miasta innych” jest Staś Bludowski, skomplikowany i trudny człowiek oraz bezwzględny zabójca, który wielokrotnie udowodnił, że nie ma dla niego zbyt trudnych zleceń, ani nie powstrzymają go żadnego rodzaju wyrzuty sumienia. Wyzuty z wszelkich pozytywnych uczuć, zmęczony życiem, notorycznie opryskliwy i nie przepadający za kontaktem z innymi ludźmi mężczyzna odczuwa jedynie gniew, którego nie mogą stłumić nawet kolejne intratne roboty. To ma się jednak niedługo zmienić, bo pewnej nocy, kiedy Bludowski udaje się w mroczne zaułki miasta aby wykonać powierzone mu zadanie, nic nie idzie po jego myśli… nie dość, że musi wysilić się dużo mocniej niż zwykle, to jeszcze przeciwnicy którzy stają na jego drodze są… jedyni w swoim rodzaju – przynajmniej na tę chwilę.

Nasz bohater od tego momentu wpada w wir akcji, i nie zatrzymuje się aż do momentu zatrzaśnięcia przez nas okładki po przestudiowaniu ostatniej strony. I to tutaj właśnie upatruję największego minusa tego projektu, a także skłaniam się ku teorii, że ta historia nie jest do końca poważna, mimo iż autorzy ubrali ją w czerń nocy, szkarłat krwi, i biel nieco przydługich zębów…

Ilością akcji, prędkością zmian lokacji, poznawania nowych bohaterów, podejmowania decyzji, można by obdzielić kilka różnych tytułów. Staś staje przed najpoważniejszymi wyborami w swoim życiu, odnajduje również w sobie zalążki czegoś pozytywnego, a także przede wszystkim cel. My natomiast śledzimy jego losy z wypiekami na twarzy, co chwilę będąc wrzucanymi w kolejne potyczki z coraz to dziwniejszymi i potworniejszymi przeciwnikami. Historia ładnie się nam rozrasta i nabiera głębi, kiedy dowiadujemy się, że świat jakim do tej pory widział go Staś, jest zaledwie ułamkiem prawdziwego nieżycia, którego stał się teraz częścią, i ważnym ogniwem.

Fani krwawych jatek, krojenia, obdzierania ze skóry, wampirów, zombie, ale również intryg sięgających dalekiej przeszłości oraz zemsty, która nie zmalała ani trochę mimo upływu kolejnych dekad, z pewnością polubią tę historię i styl twórców. Ja jednak wolałbym nieco stonować akcję, bo czasem miałem wrażenie, że Bludowski posiadł umiejętność bilokacji, rozwinąć pewne wątki, dodać nieco trójwymiarowości postaciom w tle, jednym słowem zrobić z tego kilka grubszych tomów, zamiast wszystko upychać na niecałych 130 stronach. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że Niles i Wrightson tworzyli „Miasto innych” idąc po torach kolejowych, kiedy do ich uszu dochodził coraz głośniejszy świst mknącego za nimi pociągowego składu. Ale takie zapewne było założenie, a że nie da się wszystkim dogodzić…

I nie zrozumcie mnie źle – to jest fajna historia, nieco sztampowa, przewidywalna, z wyraźnie zarysowanymi granicami dobra i zła, ale nadal warto ją poznać. Mimo, że w obecnych czasach co chwilę dostajemy jakiegoś kozaka, który odpiera wszelkie ataki, jest mocarny, inteligentny, szybki i silny, to taki „brudny” Staś Bludowski, ze swoimi problemami i podejściem do zycia, jest pewnego rodzaju odświeżeniem tematu. Trochę kojarzy mi się on z bohaterami „Sin City” Franka Millera, i chętnie poznałbym jego dalsze losy.


"Hellblazer" - Mike Carey, tom I.

Mike Carey – Hellblazer, tom I.

Mike Carey, znany fanom komiksu ze świetnie przyjętej serii „Lucyfer”, to kolejne wielkie nazwisko w świecie Hellblazera. Przed nim było wielu znakomitych komiksowych scenarzystów, którzy postanowili zmierzyć się z legendą Johna Constantine’a, maga-detektywa, nie gryzącego się w język i lubiącego piekielnie wręcz niebezpieczne zagadki i przygody. Wystarczy wymienić takie nazwiska jak Jamie Delano, Warren Ellis, Garth Enniss czy Brian Azzarello, aby już samo to przykuło uwagę potencjalnego czytelnika, i wywołało wrażenie, że trzymają w ręku coś dobrego i wartego uwagi. A nie polecam trzymać tych zbiorczych tomiszcz, tak fantastycznie wydawanych w Polsce przez EGMONT długo, bo to jednak troszkę waży. Prawie 350 stron grubego kredowego papieru, schowanych za twardą oprawą robi wrażenie nawet na mnie, a posiadam wszystkie poprzednie części na półce.

Set Careya ma składać się z trzech takich tomów, a pierwszy obejmuje historie zawarte w zeszytach #175 - #188, podzielonych na sześć historii, które jednak tworzą ciąg fabularny, i należy czytać je w kolejności.

A wszystko zaczyna się od powrotu Johna, uznanego za zmarłego, do Wielkiej Brytanii, a konkretnie do rodzinnego Liverpoolu. Swoje pierwsze kroki nasz bohater kieruje do siostry Cheryl, od której dowiaduje się, że jego ukochana siostrzenica Gemma wyjechała do Lyonu, aby zostać asystentką wykładowcy. Oczywiście Constantine w to nie wierzy, i z marszu zaczyna podejrzewać, że nic nie jest takie jakie być powinno w tej historii. A doskonale wiemy, że John ma nosa do spraw dziwnych i niezwykłych, podobnie jak do pakowania się w konkretne kabały i sytuacje z piekła rodem. Ale nie uprzedzajmy faktów. Cheryl mieszka w blokowisku, które wydaje się być niezwykle hmm, negatywnym… Nasz bohater, nie mając aktualnie innych śledztw na głowie i przez chwilę będąc zwolnionym z ratowania świata przed demonami i diabelskimi pomiotami czyhającymi na każdym rogu na ludzkie dusze, szwenda się po mieście i zasięga języka, to tu, to tam.

Piszę o tym, ponieważ jest to bezpośrednio związane z pewną bardzo ważną dla całego tomu postacią, która będzie przewijała się przez wszystkie historie i odegra w nich niemałą rolę. A mówię tu o Angie, którą John poznaje w roli kelnerki w knajpie Uncle Joe. „Upojenie życiem”, bo tak nazywa się pierwsze opowiadanie, fajnie wprowadza nas w klimat znany z wcześniejszych tomów cyklu – John nie odpuszcza, ze znaną sobie wirtuozerią i inteligencją obraża wszystkich i wszystko co mu się nie spodoba, ale twardo stąpa po ziemi i prowadzi swoje sprawy czasem być może chaotycznie, ale z sukcesami, i bez zbędnych ofiar.

„Czerwone sepulkrum” to opowieść o pewnym niezwykle potężnym i cennym artefakcie, w którego poszukiwania angażują się zarówno ludzie, jak i inne stworzenia. Przewijają się nam tu nawet bogowie… to właśnie w tej historii John przekonuje się, że miał rację co do Gemmy, i czy chce czy nie chce, musi zaangażować się w poszukiwania przedmiotu tak drogocennego dla wszystkich wokół. Moim zdaniem „Czerwone sepulkrum” może służyć jako sztandarowa przygoda Johna, bo jest tu wszystko – dynamika, arcyciekawa historia której początki sięgają Indii i roku 1840, bogowie, demony, magia w ilościach więcej niż wystarczających, intrygi, twisty fabularne zmieniające przyjaciół we wrogów i odwrotnie. Wszystko to tworzy zwartą i logiczną całość, którą doskonale i szybko się pochłania, by na końcu poczuć się sytym, a to dopiero początek przygody przecież!

„Zabawa w kotka i myszkę”, to prawdziwa kwintesencja przygód Hellblazera. Będąca ściśle związaną postaciami i historią z „Czerwonym sepulkrum”, jest chyba najmroczniejszą do tej pory z tego setu. Dostajemy potężną dawkę magii oraz demony którym zabrakło bardzo niewiele, aby to była ostatnia przygoda Johna na tym świecie. Krótka, ale bardzo treściwa historia, narysowana w dobrym tempie, nie pozwalająca odłożyć komiksu ani na chwilę.

„Czarne kwiaty” z kolei, mocniej przybliżają nam zarówno postać Angie, nowej przyjaciółki Johna, jak i historię pewnego tajemniczego szpitala psychiatrycznego, w którym zagnieździło się coś złowieszczego i niezwykle niebezpiecznego. Constantine dodatkowo zostaje odwiedzony przez tajemniczego gościa, emisariusza potężnej istoty, co z kolei otwiera nowy, poważny i ciągnący się aż do końca tego tomu (a może i dalej), wątek. Drogi Angie i Constantine’a najpoważniej przetną się właśnie w tej historii, bo w szpitalu tym przebywa brat dziewczyny, a zrobiło się tam obecnie „dość niebezpiecznie”. Duchy, celtyccy bogowie, i tajemnicze postaci w drewnianych maskach – to powinno wystarczyć, aby zachęcić każdego fana mrocznych historii, do sięgnięcia po lekturę „Czarnych kwiatów”.

W „Trzecich światach”, przenosimy się w końcu z wilgotnej, szarej i mrocznej Brytanii na drugi koniec świata, do amazońskiej dżungli, gdzie nasz nieustraszony bohater, nadal odziany w prochowiec (;)) oraz jego nowa dziewczyna, mają do rozwiązania kolejną zagadkę. John pojawia się tam jednak przede wszystkim, aby zlecić bardzo ważne zadanie pewnemu staremu przyjacielowi, który ma niedostępne innym możliwości działania oraz dość siły i daru przekonywania, aby zdobyć potrzebną mu wiedzę… Oprócz tego zobaczycie zacięty pojedynek karciany, podczas którego na stole oprócz pieniędzy pojawią się dużo poważniejsze i cenniejsze przedmioty, a ich strata byłaby zdecydowanie niepowetowana. A gdyby tego wam było mało, odwiedzicie także pogranicze Edenu, przeniesiecie się w przeszłość podczas snów wywołanych halucynogennymi grzybami, w których John pozna odpowiedzi, mogące mieć wpływ na losy ludzkości. Ponieważ nadchodzi coś potwornego, olbrzymiego, i pałającego wszelakimi mrocznymi żądzami. Coś tak nieludzkiego i niebezpiecznego, że nawet istoty nie będące ludźmi, są na tyle zaniepokojone, aby prosić o pomoc maga-awanturnika.

Ostatnia zawarta w tym tomie opowieść – „Do szpiku kości”, jest właściwie niezależną, i mimo że zachowuje chronologię, to nie wpływa na trzon i główny wątek zmagań Constantine’a, który poznajemy od początku lektury. Tutaj postacią wiodącą jest Gemma, która zostaje wplątana w aferę sięgającą kilkudziesięciu lat wstecz, a dotyczącą trzech mężczyzn, z których jednym jest John, i pewnej wysepki – Gruinard… Doszło na niej kiedyś do morderstwa, a obecnie zamieszkiwana jest przez pewne istoty, które nie wydają się złe, choć muszą czynić zło, aby przeżyć.

Pierwszy tom przygód Hellblazera zawierający historie wymyślone przez Mike’a Careya, to od dzisiaj jedne z moich ulubionych historii o Constantinie. Jest tu naprawdę wszystko czego można oczekiwać znając tę postać i jej możliwości. Jest wręcz epicko, historie zazębiają się, czyta się je z zapartym tchem, pojawiają się postaci i stworzenia, które nadal potrafią zaskoczyć czytelnika. A do tego dochodzi nam jeszcze jeden wątek poboczny, chociaż to może być złe określenie. Zawarty jest bowiem w tle, przewija się w cieniach, za opuszczonymi kotarami, ale jednocześnie pozostaje cały czas na wierzchu, jako ten najistotniejszy, który wiedzie nas nieuchronnie ku końcowi. Pytanie tylko – czyj lub czego będzie to koniec?

Z niecierpliwością czekam na kontynuację!


"Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?"

„Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?” – KBOOM.

Na pewno każdy z Was słyszał o Normanie Batesie, którego na potrzeby swojej „Psychozy” stworzył Robert Bloch. Podobnie sprawa ma się z Leatherfacem, masakrującym dzieciaki w „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” czy postacią Buffallo Billa – jednego z bohaterów „Milczenia owiec” Richarda Harrisa. Właściwie od pewnego momentu, każda postać biegająca z nożem i maską, mordująca i bawiąca się ciałami swoich ofiar, ma wspólny mianownik. Protoplastą tej makabry był prawdziwy człowiek – z pozoru spokojny, uśmiechnięty i lekko niedorozwinięty psychicznie i emocjonalnie rolnik z Wisconsin – Ed Gein. To jego czyny w latach 50-tych XX wieku, doprowadziły do histerii i pewnego rodzaju szaleństwa na skalę całych Stanów Zjednoczonych. Edward Gein stał się ponadczasową ikoną mrocznej popkultury, ponieważ mimo upływu kolejnych dekad nadal fascynuje, a jego „dokonania” inspirują kolejnych twórców, takich jak chociażby Rob Zombie i jego „Dom tysiąca trupów” oraz „Bękarty diabła”, czy serial American Horror Story, gdzie w sezonie zatytułowanym „Asylum”, przewija się postać pewnego morderczego lekarza. Również twórcom ciężkiej muzyki Gein nie jest obojętny, a jego historia wielokrotnie była przytaczana w utworach między innymi zespołu Lordi czy Slayera.

Wydawnictwo KBOOM wzięło na tapet bardzo dobrze skonstruowany i przemyślany komiks Harolda Schechtera, pomysłodawcy tego projektu. Jest to amerykański pisarz zajmujący się głównie literaturą faktu, a którego wielką pasją są zbrodnie. Za rysunki odpowiada natomiast Eric Powell, twórca komiksowy, odpowiedzialny za powstanie takich kultowych dzieł jak „Hellboy”, „Goon” czy „Sędzia Dredd”.

Komiks wydany jest bardzo skromnie pod względem kolorów, doświadczymy ich bowiem jedynie na okładce – wpadającej w oko właśnie dzięki swej prostocie. W dobie krzykliwych i często mocno przesadzonych okładek komiksowych czy książkowych, dobrze jest dostać do ręki coś stonowanego i spokojnego. Sama opowieść jest całkowicie czarno-biała, z czego po lekturze bardzo się cieszę, ponieważ kolory rozpraszają. Mogą być też pewną furtką bezpieczeństwa dla czytającego, a dzięki monochromatyzmowi doskonale podkreślono mrok tej historii, potworność zbrodni i szaleństwa występujących tutaj postaci (bo nie dotyczy ono jedynie głównego bohatera).

Postać Edwarda Theodora Geina, z całą pewnością potrafi wywołać wzburzenie, ale i fascynować. Ja sam, będąc na studiach dziennikarskich, zdecydowałem się jako temat pracy licencjackiej poruszyć po części jego kwestię, pisałem bowiem o seryjnych mordercach w kontekście sztuki filmowej. Ślęczałem więc nocami nad książkami, zaczytując się historiami o psycholach mordujących bezbronne kobiety i mężczyzn, aby później robić sobie z ich skór maski, obicia mebli czy popielniczki z ich czaszek… temat jest niezwykle pobudzający i ciekawy, również ze względu na warstwę psychologiczną – a może nawet to jest ważniejsze niż same morderstwa i bezczeszczenie ciał. Dlaczego ci ludzie, z pozoru normalni, często bardzo inteligentni, dokonywali tak potwornych zbrodni? Czemu okaleczanie innych sprawiało im tak ogromną satysfakcję, również seksualną, że brała ona górę nad jakimkolwiek rozsądkiem i objawami człowieczeństwa, nie mówiąc już o żadnych normach społecznych czy prawnych?
Autorzy „Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?” poświęcają i tym kwestiom sporo czasu, starając się po pierwsze, w oparciu o twarde dowody, zeznania i dokumentację sądową i psychiatryczną dowieść, jak dzieciństwo i podejście najbliższych w połączeniu z zaburzeniami psychiki, potrafią wypaczyć człowieka, i stworzyć absolutne monstrum.

Ed urodził się na początku XX wieku, w małym miasteczku w stanie Wisconsin. Dorastał wraz z bratem Henrym i rodzicami w domu gdzie się nie przelewało, a dodatkowo nad rodziną nieustannie wisiały problemy. Jego ojciec - alkoholik, który w żadnej pracy nie potrafił zagrzać dłużej miejsca i wylewał swoje frustracje właśnie w domu, bijąc i pokazując swoim synom wszystko co może być najgorsze w ojcostwie. Z kolei matka chłopców, Augusta, była skrajną fanatyczką religijną, zafiksowaną na Bogu, wszędzie widzącą zło i zepsucie. I to właśnie ona miała największy wpływ na młodego Geina, który wpatrzony w nią i słuchający każdego jej słowa jak mantry, nie zdawał sobie sprawy z faktu, że jego dzieciństwo wpłynie bezpośrednio na dalsze życie i potworności jakich będzie się w nim dopuszczał.

Ed był rozchwiany emocjonalnie, odtrącany przez rówieśników, poniżany, zaszczuty przez matkę i ojca – nic więc dziwnego, że psychika młodego człowieka może się pod takim jarzmem załamać i krańcowo zaburzyć, przekraczając wszelkie dopuszczalne normy społecznych zachowań.

Ed cierpiał również na potężny kompleks Edypa, jednocześnie nienawidząc i będąc zafascynowanym postacią swojej matki. Większość zbrodni jakie popełnił na kobietach (z tego co mi wiadomo, jest duża szansa na to, że zamordował jedynie jednego mężczyznę – swojego brata), okaleczanie ich ciał, robienie sobie z ich skór całych strojów które zszywał i nosił, a także bycie hieną cmentarną, do czego przyznał się wielokrotnie, wygrzebywanie świeżych zwłok, aby się nimi bawić i zaspokajać swoje chore rządze, zostało popełnionych właśnie ze względu na tęsknotę za despotyczną i skrzywioną, ale jednocześnie bezbrzeżnie kochaną przez niego, matką. Śledczy i lekarze zajmujący się sprawami w które uwikłany był Edward doszli nawet do wniosku, że Gein popełnił wszystkie swoje zbrodnie jedynie po to, aby przywrócić sobie matkę. Jego zbolały i schorowany umysł tak sobie to wszystko poukładał, a on sam, w przypływach pozornego zdrowia psychicznego twierdził, że niczego nie pamięta i niczego złego nigdy nie zrobił…

Nie chcę Wam odbierać przyjemności z lektury komiksu, i nie będę tu przytaczał całej historii Eda Geina, bo dużo lepiej i plastyczniej zrobili to autorzy. Życie i dokonania Rzeźnika z Plainfield, umieszczone na ponad 200 stronach tego komiksu, moim zdaniem doskonale wyczerpuje temat i świetnie obrazuje poprzez warstwę wizualną pogłębiającą się psychozę głównego bohatera.

Jest to właściwie projekt bliski reportażowi, zwłaszcza jego końcówka, kiedy Gein jest wielokrotnie przesłuchiwany w sprawie morderstw i znalezisk poczynionych na jego rodzinnej farmie. Autorom bardzo dobrze udało się uchwycić w mimice i zachowaniach narysowanego Eda jego szaleństwo i… zagubienie. Nie chciałbym absolutnie w żadnym wypadku go bronić czy usprawiedliwiać, bo dla tego co ten człowiek zrobił nie ma żadnego usprawiedliwienia – ale uważam, że należy na sprawę spojrzeć z szerszej perspektywy niż tania sensacja. Bohater „Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?” to zaszczuty, wielokrotnie skrzywdzony, niezdiagnozowany należycie wcześnie (to również kwestia czasów i ówczesnych możliwości) człowiek. Nie należy mu się oczywiście żadna taryfa ulgowa, ale poznając jego historię, wtapiając się w losy, przeżycia, motywacje, można wysnuć wniosek, że potwory które chodzą wokół nas, te w ludzkiej skórze (nomen omen), to często efekt potężnych błędów rodzicielskich, braku empatii, miłości i zrozumienia, które dopiero co kształtującym się umysłom, są tak bardzo potrzebne. Jeśli szukacie mocnej, rzetelnej i pełnej historii jednego z najsłynniejszych i najbrutalniejszych seryjnych morderców USA, to jest to zdecydowanie komiks dla Was.


"Lśnienie w ciemności" - zbiór opowiadań.

Dwanaście krótkich opowiadań grozy, na uczczenie 20-lecia Lilja’s Library. Nie wiecie czym jest Lilja’s Library? Ja też nie wiedziałem do zeszłego tygodnia… LL to ogromna strona internetowa, której pomysłodawcą i twórcą jest Szwed – Hans-Ake Lilja. Poświęcona jest ona Stephenowi Kingowi i możecie tam znaleźć naprawdę ogromną ilość informacji o autorze, jego książkach, ich ekranizacjach, komiksach i właściwie wszystkim co jest z nim pośrednio lub bezpośrednio związane.

Hans w przedmowie do poniższego zbioru wspomina, że chciał z pompą uczcić okrągłą rocznicę powstania swojego internetowego dziecka, o które sumiennie i metodycznie dba, starając się możliwie na bieżąco aktualizować bazę informacji o „królu grozy” (dałem cudzysłów, bo mam nieco inne zdanie na ten temat, niż pan Hans).

Do projektu zaproszonych zostało trzynastu autorów, i to właśnie ich nazwiska na okładce robią największe wrażenie, i zdecydowanie zachęcają do sięgnięcia po „Lśnienie w ciemności” (dość oczywiste nawiązanie do jednego z największych dzieł Kinga, i przy okazji dobry chwyt marketingowy). Edgar Allan Poe, Clive Barker, Ramsey Campbell, Richard Chizmar czy John Ajvide Lindqvist – te nazwiska z całą pewnością nie są obce żadnemu fanowi grozy, a jeśli dodamy do nich kilku nieznanych autorów oraz oczywiście nigdzie wcześniej nie publikowany tekst Stephena Kinga, to robi nam się absolutny must read. W lekturze pomaga także wydanie książki, jakie zaserwował nam Zysk i S-ka. Twarda oprawa, obwoluta, klimatyczna, nieco archaiczna grafika i stonowane kolory – pysznie!.

No dobrze, a jak wypadły same teksty i jaki jest to zbiór? O tym szerzej w podsumowaniu, na razie szepnę Wam kilka słów o poszczególnych opowiadaniach.

Tekstem, który otwiera ten projekt, jest „Niebieski kompresor” autorstwa Stephena Kinga.

Gerard Nately, niespełniony autor, wynajmuje domek przy plaży od pewnej dość specyficznej starszej kobiety, mieszkającej nieopodal. Stara się odciąć od świata i skupić na pracy, ale jego myśli coraz częściej i gęściej uciekają w stronę właścicielki posesji, stając się powoli jego obsesją. Gerard spędza z nią coraz więcej czasu, pokazuje jej fragmenty swojego opowiadania, dużo rozmawiają i zżywają się ze sobą. Samotna kobieta i samotny mężczyzna – przepis na romans? Nic bardziej mylnego. Fabuła „Niebieskiego kompresora” biegnie zupełnie w innym kierunku, ku zakończeniu które mnie osobiście zupełnie nie zdziwiło. Mamy tu wynaturzenie, emocjonalną degrengoladę głównego bohatera i częste wizualizacje wdowy, która jest, myślę, że spokojnie mogę użyć takiego zwrotu – jedyna w swoim rodzaju. Niestety brak tu grozy – tak jak to zwykle bywa u Kinga ☹.

Jack Ketchum oraz P.D. Cacek zgodzili się udostępnić do zbioru swoje wspólnie napisane opowiadanie pt.: „Sieć”. Akcja w dużej mierze dzieje się właśnie w odmętach raczkujących dopiero internetowych czatów (mamy rok 2003). Samotny Andrew poznaje na jednym z nich uroczą i inteligentną Cassandrę, z którą uwielbia pisać i wymieniać się codziennymi przemyśleniami, życiowymi sukcesami oraz porażkami. Z czasem ich znajomość staje się coraz bardziej namiętna, zbliżają się do siebie, co nieuchronnie prowadzi do spotkania. Spotkania, które odmieni życia ich obojga. Na zawsze. Niestety to kolejny tekst, w którym zabrakło choćby grama horroru i zacząłem się delikatnie niepokoić po jego lekturze…

„Opowieść o Holocauście” Stewarta O’nana, amerykańskiego pisarza, który miał okazję wcześniej napisać wspólny tekst ze Stephenem Kingiem, pt.: „Twarz w tłumie”. Opowiadanie udostępnione do „Lśnienia” jest dojrzałe, przemyślane, smutne i przerażające. Nie jest to jednak groza klasyczna, brak tu potworów, zjawisk paranormalnych czy nawiedzonych domów. Słusznie sugerujecie się tytułem w odgadnięciu właściwego rodzaju horroru z jakim mamy tu do czynienia. To mądry tekst, ciekawie napisany, głęboki i dający do myślenia. Jak żyje się po przetrwaniu obozu zagłady, jak to wpływa na nasze zachowania, na kontakty z ludźmi, zdrowie psychiczne, a nawet na to jak sami siebie postrzegamy i nazywamy. A wszystko to w świetle reflektorów i studia nagraniowego, którego gospodynią jest sama Oprah Winfrey. Mamy tu zatem w końcu grozę, zaczynam mieć nadzieję!

„Aeliana” Beva Vincenta, znanego wszystkim ze współpracy z Kingiem przy zbiorze „17 podniebnych koszmarów”. Główna bohaterka nie jest człowiekiem – a przynajmniej już nim nie jest. Skrada się w cieniach, podpatruje, atakuje i zjada swoje ofiary pod osłoną nocy. Któregoś dnia w jej życie niespodziewanie wkrada się pewna policjantka, badająca sprawę tajemniczych morderstw i okrutnie okaleczonych ciał. Obie kobiety bardzo szybko nawiązują wielopłaszczyznową relację, a ich losy łączą się nierozerwalnie, aż do śmierci…

Nadeszła pora na mistrza makabry i niekwestionowanego mistrza grozy lat 80’ i 90’ – Clive’a Barkera. Jego do granic nieprzyzwoitości rozbuchana wyobraźnia, dała nam tym razem tekst pod nieco frapującym tytułem: „Pidgin i Theresa”…

Dziwny tekst, poruszający ważne społecznie kwestie interpretacji wiary oraz grzechów kościoła, i jego wyznawców. Barker wplata tu, tradycyjnie dla siebie, soczyste wątki fantastyczno – obrzydliwe. Generalnie jest to jazda bez trzymanki, realizmu tutaj nie szukajcie, po prostu dajcie się porwać szalonym pomysłom, poprzez które autor sygnalizuje pewne poważne i bolesne sprawy.

Kolejne dwa króciutkie teksty, czyli „Koniec wszystkich rzeczy” Briana Keene’a oraz „Cmentarny taniec” Richarda Chizmara, są do siebie bardzo podobne. Opowiadają historie mężczyzn, którzy stracili w życiu wszystko to, co było dla nich ważne. Co prawda miało to miejsce w zupełnie różnych sytuacjach, ale obaj nie potrafią się z tym pogodzić, nie widzą sensu aby dalej żyć, ich myśli wypaczają się, wędrują w stronę najmroczniejszych opcji i metodycznie degenerują wymęczone umysły i ciała. Można powiedzieć, że jest to groza życia, a właściwie śmierci, która dotyka naszych bliskich tak mocno, że mimo iż nadal oddychają, jedzą, wykonują wszystkie przynależne żywym czynności, to w środku są martwi, i tylko od nich zależy kiedy się o tym finalnie przekonają…

Zdecydowanie najdłuższe opowiadanie zamieszczone w „Lśnieniu w ciemności”, czyli „Wciągnięty w ogień” autorstwa Kevina Quigleya, prowadzi nas przez dość oklepany i doskonale znany schemat – małe miasteczko, trzech młodych chłopaków i tajemniczy Świat Strachu. Fani „To” Kinga, „Letniej nocy” Simmonsa czy „Jakiś potwór tu nadchodzi” Bradbury’ego od razu załapią o co chodzi. Paczka przyjaciół kontra zło, tym razem w postaci upiornego właściciela pewnego spalonego domostwa na wzgórzu. Młodzieńcze ciągoty do strachu i mroku, kontra wynaturzenie i zbydlęcenie dorosłego. A do tego ćmy. Przyjemnie, acz zupełnie przewidywalnie. No, ale to już horrorem nazwać możemy.

„Towarzysz” Ramsaya Campbella opowiada historię Stone’a – którego fascynują wesołe miasteczka. Jeździ więc po kraju, zwiedza, poznaje ich tajemnice i uwielbia spędzać w nich czas. Pewnego wieczoru trafia do opuszczonego parku rozrywki, gdzie jego uwagę przyciąga Tunel Strachu. Mimo, że miejsce jest zaniedbane i z pewnością odcięte od prądu, wagonik w którym przysiada nasz bohater rusza, zabierając go w ciemność pełną niewiadomych…

Najstarszy tekst w tym zbiorze, czyli „Mowne serce” Poego, które pierwotnie ukazało się w 1843 roku – to opis szaleństwa, które prowadzi do zbrodni. Morderca, pewny siebie i w swoim mniemaniu genialny i przewidujący, nie bierze pod uwagę, że nasz umysł zapamiętuje nasze czyny i nie zawsze potrafi sobie później z nimi poradzić… jako bonus dodam, że tłumaczenie świetnie oddaje język i klimat sprzed prawie dwóch wieków, a Poe jak zawsze nie zawodzi wirtuozerią i pomysłami.

 

„Miłość matki” Briana Freemana mimo, że zamyka się na jedynie ośmiu stronach – potrafi zaskoczyć. Autorowi udaje się zmylić czytelnika, a finałowy twist jest przyjemnie szokujący. Andrew jest jedynakiem, a jedyną osobą która mu na świecie została, jest jego ciężko chora na raka matka. Chłopak stara się z całych sił zapewnić jej godne warunki w ostatnich miesiącach życia, chcąc umieścić ją w specjalistycznym szpitalu. Jest gotów poświęcić dla niej każdą swoją chwilę, a determinacja z jaką walczy o miejsce dla niej na szpitalnej sali powoduje, że powinno się zmodyfikować tytuł opowiadania, dokładając w jego środku „do”. Byłoby idealnie.

Ostatnim opowiadaniem w zbiorze, jest „Księga strażnika” Johna Ajvide Lindqvista. Tytuł od razu skojarzył mi się z pewnym podręcznikiem, i… nie zawiodłem się. Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego zwieńczenia lektury i zbioru reklamowanego jako „horrorowy”, niż kończącego się tekstem mocno osadzonym w realiach fabularnego Zewu Cthulhu i mitologii Lovecrafta. Jako fanboj tegoż, łykam wszystko co wpadnie mi w ręce, ale pragnę przy tym dodać, że jestem wymagającym i surowym fanem. „Księga strażnika” opowiada historię paczki przyjaciół zafascynowanych grami RPG, której przewodzi inteligentny i oczytany Albert. Kiedy pewnego dnia w jego ręce wpada gra fabularna „Zew Cthulhu” chłopak kompletnie zatraca się w mitologii bóstw stworzonych przez Samotnika z Providence, zaczytuje się wszystkim co jest z HPL-em związane po to, aby jak najlepiej wcielić się w Mistrza Gry i poprowadzić swoich kompanów przez pełne mroku i plugastwa scenariusze. Niebagatelną rolę w całej historii odgrywa jednak inny chłopak – Oswald – latami odtrącany i obśmiewany przez kolegów i otoczenie. To właśnie on uświadamia Albertowi fakt istnienia Lovecrafta i stworzonych przez niego światów. Jak skończy się ta znajomość i czy możliwym jest, aby teksty zawarte w tajemnych księgach mogły wpływać na świat rzeczywisty? Przekonajcie się sami, czytając klimatyczne opowiadanie Lindqvista!

Mam nieco mieszane uczucia co do tego zbioru. Początek powinien być petardą, bo przecież projekt startuje od nigdy wcześniej niepublikowanego tekstu samego Stephena Kinga! A okazał się totalną klapą i jednym z najsłabszych opowiadań, w moim odczuciu. Czystej grozy niestety dostajemy tutaj mało, ale tej zawoalowanej, do przemyślenia, jest już całkiem sporo. Część tekstów jest bardzo sugestywna i porusza wrażliwe struny u np. rodziców małych dzieci, z kolei są także opowiadania, które tutaj nie pasują. Przykładem może być Edgar Allan Poe, którego „Mowne serce” nijak się ma do innych tekstów. Chyba, że spojrzymy na ten zbiór również pod kątem kryminalnym; przykładów wtedy znaleźć można bez liku. Pomysłodawca mógłby spokojnie reklamować „Lśnienie w ciemności” również jako antologię kryminalną, z wątkami grozy. Część tekstów wydaje się być nieco niedopracowanych, jakby leżały na dnie piątych szuflad biurek autorów, które oni sami zakwalifikowali już jako: „wrócę do nich kiedyś, ale raczej nie”. Ot, nadarzyła się okazja, odezwał się taki gość od Lilja’s Library, to wygrzebali je, szybko dokończyli lub z grubsza poprawili i poleciały do składu i druku.

Mimo głośnych, przyciągających uwagę nazwisk, poziom opowiadań jest średni, tematyka rozstrzelona niesamowicie – od zatracających się w śmierci bliskich, poprzez straszne parki rozrywki, aż po morderstwa i Mitologię Cthulhu. Dziwna kompilacja. Niemniej opowiadania czyta się przyjemnie i szybko – antologia wystarczy Wam na dwa wieczory lektury, i być może znajdą się nawet jej fani. Mnie nie porwała. Jest poprawna, ale powinniśmy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy poprawność jest wystarczająca dla uczczenia 20-lecia strony internetowej o „królu grozy”?

 


"Przypadłość" - Tomasz Sablik.

Śledzę od samego początku karierę Tomasza, byłem jednym z pierwszych recenzentów „Próby sił” wydanej jeszcze pod pseudonimem T.S. Tomson w Novae Res (tfu!). Już wtedy czułem, że z tego chłopaka coś będzie. Przeczytałem wszystko co Tomek napisał, i oprócz moim zdaniem, najsłabszego „Lęku”, widać było z książki na książkę duży progres nie tylko w kwestii literackiej, ale także pisarskiej wyobraźni, dojrzewania, poszerzania horyzontów i krystalizowania się jego specyficznego stylu. Kiedy dostałem do recenzji „Przypadłość”, odłożyłem inne pozycje na chwilę i z dużym zainteresowaniem i oczekiwaniami zabrałem się do lektury najmłodszego dziecka Sablika…

Zupełnie nie spodziewałem się tego, co zostało mi zaserwowane. Nie zwykłem czytać przed lekturą danej książki/komiksu żadnych recenzji, nie rozmawiam także z nikim o treści, bo chcę odebrać każdą powieść czy zbiór opowiadań po swojemu, bez żadnych skojarzeń czy mimowolnych narzuceń z czyjejś strony. Profesjonalizm z jakim autor podszedł do tematu, zgłębienie meandrów psychologii i psychiatrii, dzięki czemu mógł stworzyć tak wiarygodne i głębokie postaci, to z pewnością największe plusy tej powieści. Jestem mile zaskoczony powagą tej książki. Niespieszną akcją, poznawaniem poszczególnych bohaterów, mieszaniem się wątków i stopniowym odkrywaniem coraz mroczniejszych kart. Tomasz powoduje, że czytelnik dosłownie wsiąka w duszny, lepki, smutny i przerażający klimat problemów które zrodzone z ciężkiej przeszłości, wpływają na każdy aspekt życia Hanny Hoppe i jej syna, Adama.

Odtwórczyni głównej roli w tej książce jest ogromną fanką filmów, od zawsze pracuje w kinie i każdą wolną chwilę spędza na kolejnych seansach czy to na sali, czy w zaciszu domu, telewizora i kaset VHS. Jest to jej sposób na ucieczkę z realnego świata, na danie schorowanemu umysłowi choć chwili odpoczynku i wytchnienia. To właśnie w tej pracy poznaje Oliwię, która jest jej dokładnym przeciwieństwem - kobietą zaradną, twardą i nieustępliwą, która z czasem staje się jedyną opoką i ochroną przed otaczającym Hankę światem. Oliwia ma oczywiście swoje życie i problemy, chorą córkę Aurelię, która także zmaga się ze swoimi demonami oraz niezbyt rozgarniętego męża. Mimo tego poświęca swej przyjaciółce bardzo dużo czasu i uwagi, obserwując jej przedziwne zachowania i dochodząc do wniosku, że coś jest tu bardzo nie tak…

Akcja „Przypadłości” toczy się dwutorowo – z jednej strony stajemy się biernymi obserwatorami życia Hanny, duchów ją prześladujących, problemów których ma bez liku i z którymi stara się sobie radzić najlepiej jak umie. Z drugiej natomiast strony mamy jej najlepszą przyjaciółkę Oliwię, dbającą i wspierającą omotaną złem i rozregulowaną emocjonalnie Hankę. Autor umiejętnie prowadzi nas przez akcję powieści, stale pogarszający się stan głównej bohaterki, niepokojące zachowania jej syna, przerażające sny i wizje, aż po finał którego nie powstydziłby się choćby Jack Ketchum.

I to wszystko naprawdę gra, jest spójne, mroczne, wydaje się być oparte na faktach, a już na pewno na dogłębnej analizie ludzkiej psychiki i zachowań w stanach poważnych zaburzeń umysłowych. Jestem pod ogromnym wrażeniem „Przypadłości”, to zdecydowanie najlepsza z dotychczasowych książek Tomka Sablika, pełna wrażeń, namacalnego zła, ogromnych porcji smutku, rozpaczy i dylematów z którymi muszą sobie radzić wszyscy występujący tu ludzie.

Genialnie opisana jest relacja pomiędzy Hanką a Adamem. Daleka od rodzinnej sielanki, a nawet zwykłej normalności. Tomek od pierwszej chwili daje nam do zrozumienia, że koszmary Hanki dotyczą także jej życia z synem i ich dziwnej zażyłości. Świetne dialogi, nakreślenie historii i umiejętne rozwijanie tego wątku w dużej mierze świadczy o jakości autora, i ogromie pracy jaką włożył w przygotowanie dla czytelników tak dobrze napisanej powieści.

Niezwykle ważnym wątkiem „Przypadłości” jest wewnętrzna walka Hanny. Jej sytuacja z początku wywołuje w czytelniku raczej litość i sarkastyczny uśmiech, jednak z biegiem czasu i poznawaniu szczegółów jej życia dowiadujemy się co tak naprawdę może siedzieć w jej głowie, czemu zachowania często diametralnie odbiegają od przyjętych norm, dlaczego ucieka tam gdzie ucieka, i co z tym wszystkim ma wspólnego stary zegar i pewien dystyngowany mężczyzna, który go Hoppe sprezentował?

„Przypadłość” z całą pewnością jest dramatem. Ilość mrocznych myśli i problemów kłębiących się w głowach wykreowanych przez autora postaci wystarczyłaby na obdarowanie co najmniej kilku krótkich opowiadań. Jednak grozy również tutaj nie brakuje. Poczynając od mocnych i krwawych scen zabójstw i morderstw, przez staczanie się w odmęty szaleństwa Hanki i jej syna, ich wspólnej przeszłości, która właściwie uformowała ich i ukierunkowała przyszłość, aż po analizę zachowań i przeżyć Hoppe. Horror psychologiczny – takie określenie pasuje mi do „Przypadłości” najbardziej. Nie przerażają tu jednak potwory, zombie czy demony wyskakujące z zaklętych luster. Przerażają ludzie. Ich czyny i myśli. Wypaczone, skrzywione i chcące krzywdzić bez ustanku. Przerażają wspomnienia, a także brak punktu zaczepienia czy czegokolwiek pozytywnego w życiu skazanym na nieustanny żal, ból i powolne odczłowieczanie.

Podczas czytania „Przypadłości” wielokrotnie miałem wrażenie porównywalne z zaplątaniem się w sieci na otwartym morzu. Momentami to dosłownie walka o oddech, bo karuzela emocjonalna jaką serwuje nam autor potrafi przygnieść i zmusić do wielogodzinnych rozmyślań nad losami bohaterów, a także potężne zżycie się z nimi. Po lekturze przyłapałem się nawet na swego rodzaju próbach wytłumaczenia tego co zrobili i do czego się przyczynili poszczególni bohaterowie, w taki czy inny sposób.

„Przypadłość” to dopracowana, dogłębnie przemyślana, ciężka i trudna powieść o potwornościach jakie człowiek potrafi zgotować drugiemu człowiekowi. O tym, że nasze chwilowe zachcianki mogą niszczyć i rujnować, wpływać na kompletnie nieznane nam osoby i ich przyszłość. To powieść o chorych umysłach i tym co może się w nich zrodzić oraz o… dobru, które wbrew wpajanym nam od dziecka prawdom literacko/filmowym – nie zawsze wygrywa.

Tutaj nigdy nie miało na to nawet cienia szansy.

Jedyna krytyczna uwaga jaka nasuwa mi się po lekturze, odnosi się do kwestii obecności broni w powieści. Siedzę trochę w temacie i niektóre rzeczy gryzą mi się z polskim prawem i „obyczajami” jakie panują wśród kolekcjonerów czy posiadaczy jednostek broni palnej w Polsce. Ale to detal, który tłumaczę sobie chęcią wprowadzenia „amerykańskości” do tej historii. Bo jak wiemy, Tomek Sablik wielkim fanem Stephena Kinga jest!