"Daphne Byrne" - DC Hill House.
Piąty, i zarazem niestety ostatni komiks od DC Hill House, to kwintesencja klasycznego horroru spirytystycznego. „Omen w gorsecie” – tak określił tę historię Joe Hill, opiekun i pomysłodawca serii. I nie sposób się z nim nie zgodzić. Mroczny, niedoświetlony, XIX-wieczny Nowy Jork. Tytułowa Daphne traci ukochanego ojca, majętnego biznesmena i głowę rodziny, w wielce tajemniczych okolicznościach. Matka dziewczyny, nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości, popada w coraz większe długi i marazm spowodowany utratą ukochanego męża. Daphne to bardzo specyficzna młoda dama, nieco krnąbrna, ciekawa świata, nieprzystająca do klasycznego obrazu nastolatki tamtych czasów. Odtrącona, zagubiona i pragnąca bliskości dziewczyna zaczyna interesować się mroczną stroną życia, w czym nieświadomie pomaga jej matka, uczęszczająca niezwykle często to pewnego medium, aby móc kontaktować się z duchem męża.
Daphne od samego początku zdaje się być kimś więcej, niż tylko zwyczajną młodą dziewczyną. Zaczyna słyszeć i widzieć rzeczy niedostępne dla innych, a próbujące zaprzyjaźnić się z nią dziwne postaci i głosy, zdają się mieć w tym swój ukryty cel. Choć oczywiście są uprzejme i przemiłe, od razu da się wyczuć drugie dno i nutę fałszerstwa w ich głosach. Nie spodziewajmy się zresztą subtelności i pięknych przyjaźni – to w końcu horror! Daphne coraz częściej i intensywniej odwiedza pewien chłopiec, każący nazywać się jej bratem. Jego podszepty, dyskusje jakie prowadzi z dziewczyną, a także to co potrafi z niej wykrzesać, stają się zalążkiem finału tej opowieści. Zło przewija się tu praktycznie ciągle. Nie tylko diabelskie, duchowe, ale także, a może przede wszystkim – ludzkie. Bo to w równym stopniu co o świecie niematerialnym, jest historia o ludziach. O tym co nas podnieca, do czego dążymy, i czego jesteśmy w stanie się wyrzec, aby nasz cel osiągnąć. Nie bez powodu często słyszy się, że potworów w rozumieniu klasycznym, nie ma. Że ich miejsce z powodzeniem zastępują ludzie.
Wiele już było podobnych historii, i „Daphne Byrne” właściwie niczym nowym nie zaskakuje ani nie powala. Mnie osobiście mocno kojarzy się z „Dzieckiem Rosemary” Polańskiego i „6 zmysłem” Shyamalana. Ale można tu dostrzec dużo więcej analogii i częściowych powtórzeń. Nie zmienia to faktu, że jest to przyjemna, dość mroczna historia, w wielu momentach nawiązująca do klasyki horroru, może nawet oddająca jej delikatny ukłon.
Stopniowa zmiana jaka następuje w tytułowej bohaterce, czające się w niej, i wokół niej demony, przyjaźń z jednym z nich, odnalezienie się w przypisanej jej roli, a także klasycznie rozumiane „zło”, wykorzystujące i czerpiące pełnymi garściami ze słabości i cierpienia – to wszystko wyczerpuje definicję zarówno komiksowego, jak i literackiego horroru. Chociaż ja sam chętnie spowolniłbym przemianę, wydłużył tę historię i wprowadził nieco więcej cienia, mroku, duchoty, szaleństwa. Rozumiem założenia serii Hill House, ale ta opowieść tylko by na tym zyskała. Oceniam ją pozytywnie, ale umieszczam na miejscu 5 z 5. Tak wysoko zawieszona jest tu poprzeczka, że „dobra” historia, to niestety zbyt mało.
Z pewnością interesującym bonusem jest to, że nie mamy tutaj tradycyjnego pojedynku „dobra ze złem”. Momentami tak może się wydawać, ale to moim zdaniem zmyłka twórców – Laury Marks odpowiedzialnej za scenariusz, oraz Kelley Jones, która z dużym kunsztem i smakiem narysowała „Daphne Byrne”. Tutaj chodzi o coś zupełnie innego, a dobro nie jest ani przez moment bohaterem tej historii. Nawet postaci, które wydawałoby się mają odgrywać pozytywne role – z czasem pokazują swoje prawdziwe oblicza. To dość specyficzny zabieg, nie mamy bowiem ani na chwilę odczucia, że „będzie dobrze”. Ale musimy sobie przy tej okazji zadać pytanie – czy chcemy aby było dobrze? A może to co pisałem powyżej o ludzkiej naturze i rządzach, dotyczy także nas samych… ?
Krzysztof Kowalski - "Przeklęty rejs".
„Przeklęty rejs” – Krzysztof Kowalski.
Napisanie czterystu-stronicowej historii właściwie marynistycznej tak, aby nie znużyła i nie powodowała notorycznego ziewania, to moim zdaniem trudna sztuka. Autor „Przeklętego rejsu” zdecydowanie umie w takie powieści, a jak dodamy do tego z początku nieuchwytną, a później zupełnie już widoczną kosmiczną grozę – robi się naprawdę przyjemnie!
[…] „Wiodąc wzrokiem za ruchliwą masą skrytą za koszulą, uchwyciła ona również twarz Artura. Odskoczyła zrazu, gdyż widok ten wstrząsnął ją bardziej niźli się spodziewała. Twarz pasażera zdawała się należeć do dwóch bytów konkurujących ze sobą. Prawa połowa wykrzywiona była w grymasie bólu i strachu, jakże obcych dla tego stoickiego mężczyzny. Lewa zaś wykrzywiała swoją część warg w szyderczym uśmiechu, pośród zdającej się topnieć bielonej skóry. Oko w tej przeklętej części krążyło niespokojnie, niezależnie od przerażonego prawego odpowiednika, badając uważnie pomieszczenie. Zauważyło na sobie wzrok Tamary i rzuciło jej wyzwanie.” […]
Praktycznie cała akcja powieści Krzysztofa Kowalskiego dzieje się na okręcie SS Bocian, podczas rejsu z Polski do Irlandii. Jest rok 1928, a ludzie szukają życiowych alternatyw. Niektórzy starają się rozpocząć gdzieś indziej wszystko od nowa, inni wysłani zostają z rodzinną misją powiększania firmowych wpływów, nie brakuje także cwaniaków i spryciarzy, którzy spaleni na ojczystej ziemi, postanawiają spróbować sił na obczyźnie. Taka to właśnie mniej więcej ekipa wsiadła na pokład „Bociana”, i wyruszyła w blisko tygodniowy rejs. Jeśli dodamy do tej grupki Julię, która podróżuje z córką Amelką do swego męża, a także Tamarę – tajemniczą, uroczą i błyskotliwą wróżkę – przyznacie, taka podróż nie może być nudna.
Przy akompaniamencie terkotu silników i szumu nieustannie rozbijających się o burty fal, żadna z wymienionych powyżej osób nie spodziewa się, że rejs ten odmieni ich życia, a także diametralnie zmieni ich poglądy na otaczającą rzeczywistość. Z początku wyprawa przebiega zupełnie normalnie. Pasażerowie stopniowo poznają się ze sobą, a przy okazji poznajemy ich także my, czytelnicy. Małomówny i prostolinijny, ogromny ślusarz Artur, ksiądz, niski, pulchny i ciągle przestraszony Jakub Mokry oraz Stanisław, oto główni męscy bohaterowie powieści, podczas lektury której miałem nieodparte wrażenie, że zaczytuję się w kolejnych przygodach Herculesa Poirota, tudzież Sherlocka Holmesa. Przez pierwszą połowę książki trzymało się mnie takie przekonanie, ponieważ wraz z lekturą na jaw wychodziły kolejne tajemnice, i prawdziwe charaktery oraz cele poszczególnych pasażerów. I nie zawsze pierwsze wrażenie było tym właściwym. Nie brakowało tam także wielu małych śledztw, niezbędnych wobec wydarzeń jakie miały miejsce w trakcie podróży. Jednak z biegiem stron, na pierwszy plan coraz mocniej przebijały się nam: tajemnica, groza, coś mrocznego i nieuchwytnego, skrytego w cieniach relingów i gorącu okrętowej kotłowni. Z początku niezwykle subtelne, fenomenalnie stopniowane przez autora, pod koniec lektury wybuchły z pełna mocą, obnażając całą prawdę o rejsie, jego pasażerach a także członkach załogi, gdyż ich rola była niemniej istotna. A wszystko to opisane zostało pięknym, barwnym i archaicznym przedwojennym językiem, który doskonale budował klimat powieści, i oddawał realia tamtych czasów. Tutaj muszę oddać autorowi, że spisał się naprawdę znakomicie, a nie było to łatwe zadanie – chyba że ma 140 lat, i pamięta tamte czasy, w innym wypadku – wielki szacunek za ogrom pracy i kreatywność.
„Przeklęty rejs” to również doskonała lektura dla fanów prozy Lovecrafta. Nie ma tu co prawda całej rzeszy monstrów spoza czasu i przestrzeni, nie ma tajemniczych domostw i lokacji pełnych legend oraz namacalnej wręcz ciemności. Nadal jednak, podczas lektury daje się wyczuć tę delikatną sugestię i ukierunkowanie na dzieła Samotnika z Providence. Powolne dziczenie pasażerów, atmosfera nieustannie rosnącego napięcia w relacjach pomiędzy nimi a załogą, obnażanie ich tajemnic, często mrocznych i brutalnych. Bohaterowie wydają się być wręcz do cna dwulicowi, zmieniający fronty, spółkujący ze sobą, wymieniający doświadczenia i zlecający zadania. Wątek psychologicznych zmagań pomiędzy podróżującymi jest bardzo mocno rozwinięty i w wielu przypadkach jest katalizatorem późniejszych wydarzeń. „Przeklęty rejs” z całą pewnością jest powieścią grozy, ale nie ograniczałbym się tutaj jedynie do jednego gatunku, bowiem autor doskonale czuje się także w dramacie, powieści psychologicznej, detektywistycznej czy sporadycznie, nawet obyczajowej. To swoisty miszmasz gatunkowy, bardzo sumiennie i rzetelnie prowadzący nas do dość oczywistego, acz wyczekiwanego finału, którego nasycenie horrorem jest satysfakcjonujące i dopina bardzo ładnie klamry tejże historii, oraz poszczególne losy bohaterów. Zdecydowanie polecam wam lekturę „Rejsu”, bo choć z początku dość trudna w odbiorze, głównie przez zastosowany język i charakterystyczny styl, z czasem nabiera wiatru w żagle i mknie po wzburzonych falach Atlantyku do upragnionego przez wszystkich na pokładzie, lądu.
Jestem świeżo po lekturze „Obserwatorów spoza czasu” Augusta Derletha, i po skonfrontowaniu go z Krzysztofem Kowalskim muszę przyznać, że nasz rodzimy autor ma smykałkę do pisania w stylu Lovecrafta, i wychodzi mu to wcale nie gorzej, niż wiernym fanom i przyjaciołom HPL-a. A to wbrew pozorom wcale nie jest taka łatwa sprawa – cienka jest bowiem granica pomiędzy lovecraftowską przedwieczną grozą, a pastiszem karmiącym nas kosmicznymi stworzeniami i prastarymi księgami czy manuskryptami, pełnymi zaklęć i przepowiedni. A po jej przekroczeniu, uważny czytelnik i fan prozy Cienia z Providence, skrzywi się nieco, po czym odłoży lekturę „na później”. Tutaj nie mamy do czynienia z taką sytuacją. Krzysztof snuje swą opowieść niespiesznie, tkając suspens i z każdym dniem dokładając swoim bohaterom kolejnych trosk i zmartwień. Nie tylko fizycznych, ale przede wszystkim tych natury psychicznej. Już samo zamknięcie w ogromnej metalowej puszce, pośród bezmiaru wód, może być przyczynkiem do powolnego popadania w paranoję. Dodajmy więc do tego nieco bluźnierczych znaków, nagłych zmian zachowania załogi, agresji i kończących się zapasów pożywienia oraz węgla. Postawcie się w sytuacji Artura, Stanisława, Tamary czy nawet samych marynarzy „Bociana”, którzy przecież z niejednego pieca chleb jedli, są twardymi i obytymi w niebezpieczeństwach mężczyznami. Jednak to z czym przyjdzie im się zmierzyć podczas tego rejsu, przerośnie wielu, a pozostałym zostawi w duszach i sercach rany, które nigdy już się nie zagoją…
August Derleth - "Obserwatorzy spoza czasu".
August Derleth – postać tyleż zasłużona, co kontrowersyjna. Jeden z dwóch założycieli wydawnictwa Arkham House, bez wątpienia największy kontynuator i propagator spuścizny po Lovecrafcie. Z pewnością nie był postacią krystaliczną i uczciwą, jednak trzeba mu oddać, że to co robił, robił z pasją i ogromnym zaangażowaniem, aż do swojej śmierci w roku 1971. Mimo, że nie spotkał się nigdy z Lovecraftem, przez wiele lat prowadzili oni bardzo ożywioną korespondencję, i uważali się wzajemnie za bliskich przyjaciół. Po śmierci Samotnika z Providence, Derleth próbował kontynuować myśli przewodnie i styl twórcy Mitologii Cthulhu, ale widać wyraźnie, że to nie jest niestety ten sam poziom. Augustowi zdecydowanie brakowało warsztatu i wyobraźni Cienia z Providence. Starał się, tego mu odmówić nie można, ale w moim mniemaniu to była bardziej zabawa, niż coś faktycznie poważnego. Chociaż ja „Obserwatorów spoza czasu” bardzo lubię, bo to coś „nowego”, powiew świeżości po wznawianych często, ale jednak ciągle tych samych, opowiadaniach Lovecrafta.
Większość tekstów z tego zbioru, to rozwinięte notatki lub wręcz jedynie hasła z „Notatnika z pomysłami”, który prowadził Lovecraft od ok. 1920 roku. August, jako chyba największy fan twórczości HPL-a, starał się na ich podstawie stworzyć krótsze lub dłuższe teksty, których autorstwo przypisywał przez pewien czas samemu Howardowi (sic!). Na pierwszy rzut oka jednak widać, że to nie jest ten styl, a jedynie momentami całkiem udana, kalka.
W „Obserwatorach” znajdziemy 16 opowiadań, w zdecydowanej większości krótkich, jedynym bowiem naprawdę długim tekstem jest „Czyhający w progu”, który został przez Augusta rozwinięty jedynie na podstawie kilku notatek Lovecrafta. Derleth poszedł jednak moim zdaniem zdecydowanie w stronę literackiej przygody i akcji. Brakuje mi tu mroku, ciężkiego języka Lovecrafta, tego specyficznego wrażenia, że gdzieś tam, poza cienką granicą naszej rzeczywistości, czai się niewypowiedziane, prastare zło, czyhające tylko na chwilę, kiedy będzie mogło powrócić i siać chaos wśród ludzi. Derleth, mimo iż bardzo często w tekstach przywołuje znane nam doskonale lokacje – Innsmouth, Arkham, Boston czy Dunwich, opowiada nam historie wręcz przygodowe, z nutką grozy oczywiście. Dobrym przykładem jest chociażby „Spadkobierca”. Opowiada on o domu pewnego niedawno zmarłego lekarza, który za cel życia obrał sobie maksymalne jego wydłużenie. Nowy najemca tajemniczego domostwa natyka się na całe mnóstwo przedziwnych manuskryptów i bluźnierczych ksiąg, które traktują o dziwnych rytuałach i praktykach. Zagłębiając się stopniowo w historię i genealogię rodu Charriere, do których należał dom, dochodzi do pewnych przerażających wniosków, potwierdzonych bardzo szybko dziwnymi włamaniami do rezydencji, którym towarzyszy zwierzęcy odór… Z kolei w „Dniu Wentwortha” główny bohater, komiwojażer, zostaje zaskoczony w okolicach Dunwich potężną ulewą. Chroni się więc w zaniedbanym i rozpadającym się gospodarstwie pewnego starszego człowieka, który opowiada mu mroczną historię ze swojego życia, a jej finał wypada dokładnie tego dnia, kiedy młody człowiek pojawia się u niego. Tu także mamy do czynienia z przygodą, okraszoną nieco grozą, ale taką mocno klasyczną. Tajemnica, rzekomo przypadkowa śmierć i wypełnienie się pewnej obietnicy – a wszystko to w akompaniamencie upiornego śpiewu lelków i rozbijających się o dach kropel wody.
Derleth w swoich opowiadaniach wyraźnie podzielił ludzkość na dwie kategorie – ludzi zaznajomionych z mrocznymi legendami, księgami i całą Mitologią Wielkich Przedwiecznych, postaci zaangażowanych w przywrócenie na Ziemię czystego Chaosu w postaci Cthulhu, Yog-Sothotha, Nyarlathotepa i całej plejady innych potworów spoza czasu i gwiazd, oraz pozornie zwykłych ludzi, zajętych swoim życiem i sprawunkami, którzy w wyniku splotu pewnych okoliczności zostają zaznajomieni z tym szaleństwem, i starają się jakoś z nim walczyć. Doskonałym przykładem takiego podziału jest „Czyhający w progu” czy bardzo dobre, stylem przypominające mi twórczość HG Wellsa – „Ciemne Bractwo”. Dla fanów suspensu i Edgara Allana Poego przeczytanie go, będzie prawdziwą przyjemnością.
Wspólnym mianownikiem opowiadań z tego zbioru są zdecydowanie domy. Czasem są katalizatorami pewnych mrocznych wydarzeń, czasem jedynie „przechowują” bohaterów, którzy traktują je jako bazę wypadową do swych śledztw i tropienia tajemniczych plugawych kultów. Idealnym przykładem jest opowiadanie „Cień na poddaszu”, które opisuje budynek jako wręcz bohatera historii. Wydaje się on być żywym bytem, który wpływa na mieszkańców, i kształtuje otaczającą ich rzeczywistość. W pewnym sensie podobną sytuację mamy w „Czyhającym w progu” – tam z kolei dom jest „bazą wypadową dla bohaterów, walczących z plugastwami napływającymi zza cienkiej kotary rzeczywistości. Jest w nim bowiem jedno miejsce, które pozwala dostrzec więcej, niż widzą oni normalnie. I tak mógłbym za przykład podać właściwie każdy z tekstów. W „Wiedźmim jarze” w opisywanym domostwie zagnieździło się zło, które miało ogromny wpływ na jego mieszkańców. Z kolei we wspomnianym już wyżej „Dniu Wentwortha”, dom był niemym obserwatorem mrocznych wydarzeń, których bohaterami był jego właściciel oraz przypadkowy gość, zaskoczony ogromną wichurą i chroniący się w niszczejących murach starego, wiejskiego domostwa. Jak widzicie, ich role są różne, jednak domy zawsze istotnymi elementami tekstu są, i to z czasem nieco nuży. Widać w stylu Derletha, że po pierwsze brakowało mu wyobraźni i warsztatu, po drugie, że chyba nie czuł się mimo wszystko w tego typu grozie zbyt pewnie. Szukał sobie jakiegoś wspólnego mianownika, pewnika, od którego mógł wystartować, i na którym mógł opierać poszczególne scenariusze swoich tekstów. Piszę celowo „swoich”, bo angażowanie w ten zbiór nazwiska Lovecrafta, to jedynie chwyt marketingowy. Mimo, iż sam August przez jakiś czas przekonywał, że opowiadania zawarte w „Obserwatorach spoza czasu”, to teksty Samotnika z Providence, jednak finalnie okazało się, że autorem wszystkich bez wyjątku jest Derleth. Drugim argumentem, który moim zdaniem dopełnia postawione wyżej przeze mnie tezy, jest fakt, że August w praktycznie każdym tekście, nieco na siłę moim zdaniem, wpycha i wymienia jednym tchem całą plejadę bogów z Mitologii Cthulhu. Bardzo często czytelnik nadziewa się na zdanie w którym występują: „Yog-Sothoth, Nyarlathotep, Wielki Cthulhu, Shub-Niggurath” etc etc. Tak jakby chciał jeszcze mocniej podkreślić i przypomnieć osobie czytającej, że NA PEWNO jest to opowiadanie silnie związane z HPL-em. Podobnie rzecz się ma z tajemnymi księgami pokroju „Necronomiconu”, „De Vermis Mysteriis” czy „Cultes des Goules” – przywoływanymi w poszczególnych opowiadaniach bardzo często. Słabe są to zabiegi, odzierają często tekst z oryginalności, nutki tajemnicy, i wprowadzają lekki niesmak. A dla trochę mniejszych lovecraftowych świrów niż ja, mogą nawet spowodować zarzucenie czytania, i nie powrócenie do tych tekstów już nigdy, odbierając je jako wtórne i powtarzalne.
Są jednak także opowiadania całkiem udane. Do jednego z moich ulubionych należy z pewnością „Cień z przestworzy”, który spokojnie można nazwać oniryczno-wizjonerskim. Derleth opowiada w nim historię pewnego lekarza, którego pacjenta co jakiś czas dotykają przedziwne ataki, po których fizycznie długo dochodzi do siebie, ale jego psychika i umysł wyostrzają się i w pewien sposób stają bardziej chłonne i otwarte na wiedzę oraz doznania. Panowie spędzają mnóstwo czasu na rozmowach, podczas których pacjent – Amos Piper, snuje mroczne i bardzo sugestywne relacje ze swoich snów. Myślę, że sam Stanisław Lem nie powstydziłby się tego opowiadania. Gdyby je dobrze poprowadzić i rozwinąć, mogłoby powstać z niego coś naprawdę wyjątkowego i wartościowego.
Derleth zabawił się także nieco z czytelnikami, publikując w „Obserwatorach” tekst przekorny, oddający swego rodzaju hołd jego przyjacielowi i „współautorowi” Lovecraftowi. Bohaterem „Lampy Alhazreda” jest osobnik do złudzenia przypominający pod wieloma względami Samotnika z Providence. Poczynając od fizys, poprzez miejsce przebywania, ulubione lokacje, kwestie zdrowotne, aż po kombinację przeróżnych szalonych przeżyć, których wprawdzie HPL nie przeżywał, bo był wycofanym domatorem, ale pisał o nich dość sporo. Ciekawy pomysł, i lekki powiew świeżości.
Mimo, iż August Derleth dwoił się i troił, aby po śmierci Lovecrafta, usystematyzować Mitologię, a także rozwinąć ją na podstawie notatek i wiedzy wyniesionej z bliskiej znajomości z HPL-em, to w jego tekstach brakuje tego błysku geniuszu i wizjonerstwa, które bez wątpienia były domeną Lovecrafta. Teksty te są w porządku, mają w sobie dużo lovecraftowskiej magii, fajnie jest poczytać o losach wielu stworzonych przez Samotnika rodzinach – Whiteleyów, Bishopów czy Marshów. Wrócić na chwilę do Arkham, Innsmouth czy w okolice Dunwich, gdzie skupia się najwięcej akcji całego zbioru. Jednak cały czas mam wrażenie, że to nie jest już to samo. Nie ma tej charakterystycznej dla Howarda literackiej ciężkości. Pamiętam, że jak ponad dwadzieścia lat temu poznawałem się z twórczością Cienia z Providence, lektura „Zewu Cthulhu” to była mordęga. Absorbująca całkowicie wyobraźnię, męcząca, ciężka i tryskająca beznadzieją losów bohaterów na każdym kroku. Dlatego Lovecrafta albo się ubóstwia, albo nienawidzi – nie da się stanąć pośrodku. Oczywiście, że zmieniły się czasy, ja także się zmieniłem, ale nadal pamiętam te uczucia towarzyszące poznawaniu tamtych historii. Biorąc do ręki nowe wydanie „Obserwatorów spoza czasu”, miałem po prostu cichą nadzieję na powrót do przeszłości. Jestem zadowolony z lektury, jako fanboy HPL-a cieszę się, że Zysk zdecydował się na to wznowienie, i zrobił to z klasą i jakością. Jeśli chcecie zapoznać się z Mitologią Cthulhu, liznąć specyficznego klimatu starych tekstów Lovecrafta, ubranych w nieco lżejszą, bardziej przygodową formę, „Obserwatorzy” powinni Wam się spodobać. A jeśli tak się stanie, to oczywiście sięgajcie po coraz więcej, pamiętając jednak o naczelnej zasadzie, aby zbyt długo nie patrzeć w Otchłań, bo i ona może zerknąć na Was…
"Hellblazer - wzlot i upadek.
Hellblazer – wzlot i upadek.
Po siedmiu tomiszczach w których zawarte są przygody Johna Constantine’a, autorstwa Delano, Ellisa, Ennisa i Azzarello, Egmont obdarował nas zdecydowanie cieńszym, ale równie ładnie i solidnie wydanym runem Toma Taylora. „Wzlot i upadek” ma bowiem zaledwie nieco ponad 150 stron, ale moim zdaniem wnosi całkiem sporo do historii tytułowego Hellblazera, aroganckiego, butnego, pewnego siebie, i swoich nadnaturalnych zdolności, nikogo nie bojącego się detektywa od spraw niemożliwych. Bardzo przyjemna kreska Daricka Robertsona idealnie pasuje do tej krótkiej, ale bardzo treściwej opowieści. Zaczyna się jak u Hitchcocka – trzęsieniem ziemi? No nie, ale wyobraźcie sobie, że z nieba spadają dziwne postaci ze skrzydłami, które potem ktoś brutalnie odcina i kradnie…
John oczywiście wplątuje się po uszy w akcję i stara się rozpracować sprawcę całego zamieszania. Ta sprawa dotyczy bowiem Constantine’a jak chyba żadna poprzednia. Właściwie jest z nią nierozerwalnie połączony, a morderca doskonale o tym wie, i nie waha się używać tego faktu przeciwko naszemu bohaterowi.
Jak to zwykle bywa w przypadku Hellblazera – tak i tym razem akcja gna na łeb, na szyję, scenarzysta nie bierze jeńców, pojawia się cała plejada złoczyńców, z demonami i Szatanem na czele, ale za największy plus „Wzlotu i upadku” uznaję to, że twórcy dołożyli kolejny, bardzo ważny moim zdaniem element do nadal niepełnej układanki życia i przygód Johna. Wracamy tu bowiem do lat młodości naszego niestrudzonego i arcy-inteligentnego maga, gdzie dowiadujemy się o kilku wydarzeniach, które miały bezpośredni wpływ na dalsze losy i decyzje podejmowane przez Constantine’a. Taylor pokazuje nam relacje Johna z ojcem, a także wyjaśnia dlaczego są takie, a nie inne. Poza tym jesteśmy świadkami pewnej zgubnej w swych konsekwencjach decyzji, która wpłynęła nie tylko na młodego Johna, ale także jego przyjaciół. I to właśnie owi przyjaciele, co prawda nie wszyscy będący już w obozie Constantine’a, są równie ważnymi bohaterami tej opowieści.
Mimo, że historia wnosi wiele do całego uniwersum, to wydaje mi się jednocześnie lekkim pastiszem przygód Hellblazera. Jest nie do końca… poważna. Zwłaszcza widać to w relacjach jakie łączą głównego bohatera z Gwiazdą Zaranną, ale i bez tego jest to opowieść raczej luźna fabularnie. Runy innych autorów są w moim mniemaniu dużo bardziej skomplikowane, i stawiają jednak na mroczną i cięższą atmosferę. Tutaj momentami się wręcz uśmiechałem, bo niektóre sytuacje, aż nie przystają do tej konkretnej postaci. Oczywiście niezmiennie wyluzowany i pyskaty Constantine, tym razem zmierzyć musi się z własnym poważnym błędem młodości i konsekwencjami jakie z niego wyniknęły. Jeśli dodamy do tego fakt, że jeden z jego najbliższych przyjaciół z dzieciństwa, jest od dwudziestu lat swego rodzaju więźniem, i to tylko i wyłącznie przez lekkomyślność Johna – robi się niezręcznie…
Kiedy więc z nieba zaczynają spadać kolejni nieszczęśnicy, John, razem z detektyw Aishą Bukhari, która zajmuje się tą sprawą, i która jest przyjaciółką Constantine’a z dzieciństwa, rzucają się w wir akcji i próbują ustalić co właściwie się dzieje i kto jest za całe zamieszanie odpowiedzialny. Nie wiem tylko, czy zdają sobie sprawę w jakie bagno się pakują i czy na pewno chcą poznać wszystkie odpowiedzi. Wartka akcja, Szatan, który prosi i pomoc, duchy, demony i magia – jeśli lubicie takie klimaty, zdecydowanie spodoba Wam się najnowszy na naszym rynku komiks z uniwersum Hellblazera. Polecałbym ten tytuł zwłaszcza czytelnikom, którzy nie znają jeszcze tej postaci, a boją się zabierać za kilkusetstronowe cegły. Tutaj, choć w lżejszej formie, mamy tak naprawdę kwintesencję postaci Constantine’a, a także dobrą próbkę tego z czym musi mierzyć się na co dzień. Mimo niewielkiej ilości stron, upchnięto tu całkiem sporo istotnych wątków, ciekawie przedstawiono dzieciństwo i młodość głównego bohatera, które to w dużym stopniu umocniły jego naturalne cechy charakteru. Hardość, nieustępliwość, nieprzeciętna wiedza, inteligencja i specyficzne poczucie humoru - mieszanka wybuchowa na którą nadziały się już hordy potworów, demonów i kilka razy sam Diabeł. To wszystko i dużo więcej znajdziecie we „Wzlocie i upadku”. Fajny przerywnik i ciekawa opowiastka na jeden wieczór.
"Widmo nad Arkham" - Beniamin Muszyński - gra paragrafowa.
„Widmo nad Arkham” – gra paragrafowa.
Jestem pod wielkim i niesłabnącym wrażeniem ogromu pracy, jaką włożył autor w stworzenie „Widma nad Arkham”. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się aż tak rozbudowanego i dopracowanego świata. Oczywiście liczby od samego początku robiły wrażenie – 1.000 paragrafów, 100 możliwych zakończeń przygód, sumarycznie 350 stron niesamowitej zabawy w świecie rodem z mitologii Samotnika z Providence. Jednak kiedy zacząłem czytać, zanurzyłem się w historię, dosłownie nie mogłem się oderwać. To fantastyczna przygoda, bo nie dość, że odkrywamy smaczki które autor przemycił w tekście, nawiązując do największych dzieł Lovecrafta, to jeszcze możemy poczuć się jak mroczny Indiana Jones, rozwiązując zagadki i podejmując często bardzo trudne decyzje, które mają zasadniczy wpływ na naszą przyszłość i na to jak długo ona potrwa. Choć nie musicie się martwić częstymi zgonami czy generalnie zakończeniami, nie ma ich bowiem tyle, ile chociażby w poprzednich wydawnictwach od Black Monka, z serii „Choose Cthulhu”. Obie paragrafówki mam za sobą i mogę powiedzieć, że w przypadku „Widma” pojedyncza gra jest dużo płynniejsza, i zdecydowanie dłuższa. I mnie osobiście to bardziej odpowiada. Można wczuć się lepiej w klimat, poczuć się prawdziwym bohaterem i nie mieć przez cały czas z tyłu głowy, że po co drugiej decyzji, i przeskoczeniu do kolejnego paragrafu, okaże się, że jest on tym ostatnim. Tutaj autor postawił na snucie swojej historii, na którą w każdym jej momencie mamy oczywiście wpływ, a nasze decyzje powodują po prostu podążenie w jedno z jej rozgałęzień.
Wyobrażam sobie tak obszerną grę paragrafową jak „Widmo”, jako przeogromne drzewo, z mnóstwem gałęzi i rozłożystą koroną. A czytelnik jest mrówką, która się po nim wspina, wybierając sobie konkretne drogi i idąc nimi, aż się nie skończą. Mnogość zastosowanych rozwiązań fabularnych dosłownie powala, bo Beniamin porusza się po wykreowanym przez siebie świecie z wielkim luzem, a jednocześnie czerpie z prozy twórcy Mitologii Cthulhu to, co najlepsze – klimat i czające się gdzieś poza zasięgiem zmysłów zło. Muszę jednak dodać, że nie do końca da się porównać opowiadania Lovecrafta do omawianej gry, ponieważ Howard skupiał się właśnie na mroku, beznadziei, trudach życia swoich bohaterów, ich niepewnej przyszłości, w wielu przypadkach skazanej z góry na zniszczenie przez czyhające zaraz za cienką kotarą rzeczywistości szaleństwo, chaos i śmierć. Muszyński poszedł bardziej w przygodę, bardzo klimatyczną i również przesyconą niepewnością i strachem, ale jednak przygodę. Dzieje się naprawdę wiele, bohaterowie sporo przemieszczają się po znanych nam z dzieł HPL-a lokacjach, i generalnie całych Stanach, a nawet sporadycznie poza nimi. W zależności od podjętych przez Was decyzji, oprócz rzecz jasna Arkham, w którym za każdym razem zawiązuje się kolejna rozgrywka, i w którym rozgrywa się prolog do późniejszych wydarzeń, mogą odwiedzić Innsmouth czy Dunwich. A w tle cały czas przewija się tajemniczy Ezoteryczny Zakon Dagona, który nie raz i nie dwa bardzo mocno namiesza – czy zdecydujesz się być jego kultystą, czy też nie…
Jeśli macie zamiar na poważnie zabrać się za lekturę „Widma nad Arkham”, to przygotujcie sobie zeszyt i ołówek, bo podczas gry będziecie mieli sporo do notowania. Dostajemy całe mrowie przeróżnych podpowiedzi, subtelnych sugestii i oczywistych informacji, dzięki którym możemy należycie kontynuować nasza przygodę. Ja jestem po około ośmiu godzinach gry, i zdecydowanie polecam Wam takie rozwiązanie, bo zwyczajnie się pogubicie, lub zapomnicie, że daną informację jednak posiadacie, co spowoduje odesłanie Was do innego paragrafu, niż powinniście faktycznie pójść, zaburzając tym samym ciągłość opowieści i zmieniając jej finał. Poza tym warto zapisywać sobie „przełomowe” paragrafy, które mogą się przydać w przypadku śmierci lub chęci cofnięcia się do ważnego momentu, w którym można podjąć kilka ważnych decyzji.
Jak wszyscy recenzenci, również i ja czytałem oba tomy „Widma” w PDF-ie, a i tak wczułem się w zasadzie od razu w klimat. Zazdroszczę jednak tym, którzy zaczną swoją przygodę czytając fizyczną, papierową wersję gry. Grafiki, forma dziennika, lekko naddarte, nieco niechlujne, pobrudzone poszczególne strony – to wszystko składa się na niesamowicie klimatyczny całokształt gry. Od strony wizualnej absolutnie nie ma się do czego przyczepić, moim zdaniem kierunek jaki obrali twórcy, jest idealny i odpowiada doskonale zawartości (zerknijcie na załączone zdjęcia, starałem się oddać na nich to, o czym tu piszę). Jak wspominałem, mam za sobą obie dotychczas wydane przez wydawnictwo gry paragrafowe osadzone w świecie stworzonym przez Lovecrafta: „Zew Cthulhu” (recenzja - http://fanigrozy.pl/2021/05/27/zew-cthulhu-gra-paragrafowa/) oraz „W górach szaleństwa” (http://fanigrozy.pl/2021/08/20/w-gorach-szalenstwa-gra-paragrafowa/), i już tam oprawa graficzna robiła robotę. Z tym, że były one jedynie w odcieniach sepii, czerni i bieli. Tutaj dostajemy pełną paletę barw, która podkreśla zwłaszcza fantastyczne grafiki, których w obu tomach jest całe mnóstwo.
Wiem, że niektórych może zrazić cena, bo 200 zł za 350 stron gry, to całkiem sporo. Zaufajcie mi jednak i zamówcie „Widmo nad Arkham”. Jeśli jesteście fanami Lovecrafta, to tej części czytelników zapewne nie muszę nawet specjalnie namawiać, ale jeśli to dla Was coś nowego, chcielibyście poczuć specyficzną atmosferę jaką potrafił stworzyć jedynie HPL, to nie ma lepszego sposobu by wejść w jego świat. Tym bardziej, że wiele osób odbija się od prozy Cienia z Providence, ze względu na złożoność języka i trudność w przyswajaniu sobie treści opowiadań. Beniaminowi udało się przełożyć całokształt wykreowanego przez Lovecrafta świata, zachowując jego mroczny i ciężki klimat, na prostszy język, oraz wprowadzić nieco luźniejszą atmosferę całości. Grę przechodzi się z zapartym tchem, wertując, czy raczej scrollując póki co, poszczególne strony w trybie nadświetlnym. Rozgrywka ma doskonałe tempo, dzięki czemu nie nudzi się, i ani na chwilę nie mamy potrzeby oderwania się od niej – no chyba, że ze strachu! 😉. Niewątpliwym atutem „Widma” jest jego regrywalność. To nie jest tak, że przejdziecie grę i tyle. Wielokrotnie można do niej wracać, za każdym razem odkrywając coś nowego, poznając nowych bohaterów pobocznych oraz nowe ścieżki, którymi możemy podążyć. Możliwych zakończeń jest ponad 100! Takie rozwiązanie zapewnia minimum kilkadziesiąt godzin doskonałej zabawy w świecie Mitologii Cthulhu. Historie opisywane przez Beniamina są tak interesujące i ciekawie prowadzone, że nawet po nieudanych decyzjach, ma się chęć poznania innych zakończeń, cofnięcia się nieco w paragrafach, i udania w innym fabularnym kierunku. To kolejny niewątpliwy atut gry, świadczący o zaangażowaniu i profesjonalizmie autora. Podczas lektury, czy też gry, niejako tworzymy głównego bohatera Eli Cartera – bibliotekarza z Arkham, na którego rzecz jasna mamy największy wpływ, ale również kreujemy jego pomocników, wspólników i wszelkie postaci poboczne. To, czy zechcemy być awanturnikiem i poszukiwaczem przygód czy raczej skromnym, wycofanym naukowcem decyduje gdzie, i jak, skończymy. Oczywiście, to nie jest tak, że mamy kartę bohatera, rzucamy kośćmi i zdobywamy w rozgrywce coraz to nowe umiejętności czy przedmioty – to nie RPG, a gra paragrafowa, więc wszystko mamy „ustalone” z góry przez autora. Niemniej poprzez nasze decyzje, bohater podąża w wyznaczonym przez nas kierunku, budujemy akcję i odtwarzamy zapisaną już historię mając do dyspozycji przeważnie dwie drogi – spokojną, naukową i roztropną, lub szaloną i pełnokrwiście przygodową. Z moich doświadczeń w grach paragrafowych, ale i fabularnych wynika, że najczęściej staramy się „dopasować” postać którą gramy jak najbardziej do siebie, z tym, że niewątpliwym plusem jest fakt, że podejmowanie szalonych decyzji w trakcie rozgrywki, nie powoduje często zgubnych konsekwencji w rzeczywistości.
To jak – dacie się namówić na rozgrywkę? Chcecie być nieustraszonym bibliotekarzem, który wraz z przyjaciółmi tropi rozpleniające się po Ziemi zło? Czy może wolelibyście nieco romantyczną historię mężczyzny walczącego o swoją rodzinę i poszukującego zaginionej córki? Jedną z opcji jest także przejście na drugą stronę barykady, i dołączenie do Zakonu Dagona, gdzie może czekać Was zawrotna kariera… Jak widzicie wachlarz opcji jest szeroki, ja sam nie rozgryzłem jeszcze wszystkich możliwości „Widma nad Arkham”, bo część zostawiam sobie na czas, kiedy w moje ręce wpadnie wersja papierowa gry. Ależ to będzie wyśmienita literacko-przygodowa uczta, do której zachęcam także i Was, szczerze i gorąco.
DC Hill House - "Pośród lasu".
Shudder-to-Think – malutka, typowo górnicza mieścina. Zamieszkana przez twardych, zmęczonych życiem ludzi. To tu żyją dwie nierozłączne od lat nastolatki – Octavia i El, które pewnego wieczora wybierają się do kina. Tyle, że nie dane jest im obejrzeć filmu, bowiem świadomość wraca im dopiero na napisach końcowych… Kompletnie nie pamiętają co się z nimi działo i czemu właściwie zasnęły, czy też straciły przytomność. Zaczynają drążyć temat legend i tajemnic swojego miasta, które jak się okazuje ma ich bez liku. Dawno temu ktoś podpalił wszystkie sztolnie, a pożaru nie udało się nigdy do końca ugasić. Pod wpływem gorąca i ciśnienia, w niektórych miejscach w otaczających mieścinę gęstych lasach popękała ziemia, a ze szczelin wydobywają się gazy i dym. Nikt nie zapuszcza się w te okolice również z powodu dziwnych stworzeń jakie są tam widywane – mężczyźni bez skóry, kobieta-jeleń czy króliki o ludzkich oczach. Na przestrzeni lat zaginęło tam wiele kobiet, panuje także ogólne przekonanie że z miastem i jego otoczeniem jest coś mocno nie tak. Dziewczyny rozpoczynają więc prywatne śledztwo, które prowadzi je do dość zaskakujących wniosków, a także pewnej przedziwnie wyglądającej czarownicy…
Oceniam ten tytuł minimalnie niżej niż pozostałe trzy, które ukazały się w Polsce pod szyldem Hill House, ale to nadal jest bardzo dobry komiks. Stopniowe budowanie napięcia i niespieszne snucie całej historii Shudder oraz głównych bohaterek jest wciągające, i pozwala poczuć duszny i nieco klaustrofobiczny klimat tego miejsca. Zarówno Octavia jak i jej przyjaciółka mają swoje problemy i rozterki młodości, z którymi nie zawsze potrafią sobie poradzić. Są raczej outsiderkami, bez specjalnych ambicji i warunków na dobre życia. Mimo tego nie jest im obojętne to, co dzieje się wokół nich, czują że powinny zająć się rozwikłaniem zagadek które osaczają ich rodzinną miejscowość. Podczas imprezy w dawno opuszczonym ośrodku na wzgórzu, pod wdzięczną nazwą „Raj na ziemi” Octavia znajduje tajemnicze fosforyzujące grzyby, które odegrają w rozwiązaniu tajemnic niebagatelną rolę. Nawiązuje również płomienny romans ze swoją koleżanką z klasy Jessicą, i kiedy ta wyjawia jej głęboko skrywaną tajemnicę swojej rodziny i zostaje wplątana w bezwzględną grę pomiędzy dobrem a złem, Octavia bez chwili namysłu rusza jej z pomocą, a El nie odstępuje przyjaciółki na krok…
Kilka pomysłów bardzo mi się podobało, zwłaszcza pewne „schorzenie”, które dotyka niektóre kobiety mieszkające w miasteczku – genialny pomysł, mocno surrealistyczny i weirdowy, dodający całej historii smaku i kolorytu. Świetną pracę wykonała zarówno scenarzystka tego tomu – Carmen Machado, jak i młoda grecka rysowniczka Dani. Panie perfekcyjnie się dobrały i stworzyły naprawdę solidny komiks grozy, gdzie tajemnice dosłownie wylewają się z poszczególnych grafik, a klimat rodem z horroru odczuwalny jest od pierwszej do ostatniej strony. Oczywiście podczas lektury nasuwają się pewne zbieżności z innymi znanymi dziełami popkultury jak: „Silent Hill” czy „Stranger Things”, ale panie jedynie delikatnie zbliżyły się do tych tytułów, absolutnie nie miałem wrażenia, że ich opowieść to słaby plagiat czy opieranie historii na ogranych motywach, które sprawdziły się wcześniej. Skłaniałbym się nawet ku tezie, że w przypadku zbieżności z „Silent Hill”, bardziej chodziło autorce o autentyczne górnicze miasteczko Centralię, położoną w Pensylwanii, w którym to stanie dzieje się akcja komiksu, i w którym Machado dorastała.
Bardzo podoba mi się kreska Dani, która w połączeniu z doskonale dobranymi kolorami tworzy połowę magii tego komiksu. Wydawałoby się, że tajemniczy i mroczny klimat powinny tworzyć jedynie ciemne barwy i odcienie brudnej szarości, ale nic bardziej mylnego. Tamra Bonvillain używa całej palety kolorów, również bliskich pastelowym, a groza mimo to i tak czai się w każdym kadrze. Mam nadzieję, że to nie ostatnia współpraca autorek „Pośród lasu”, bo zdecydowanie rozumieją się i zachodzi między nimi ten rodzaj chemii, o który nam, czytelnikom powieści graficznych chodzi.
Mimo, że „Pośród lasu”, to komiks zdecydowanie przynależący do grozy, to autorka z dużą delikatnością i subtelnością wplotła w treść również kilka trudnych problemów społecznych, dotykających zwłaszcza małych miasteczek na uboczu i ich mieszkańców. Jak sobie radzić kiedy jest się innym? Jak znajdować w sobie siłę do wstania z łóżka, kiedy każdy dzień wygląda tak samo, a przyszłość zapowiada się szaro i przeciętnie? Myślę, że odpowiadanie sobie notorycznie na te pytania, pokonywanie swoich słabości i nie zdradzanie samych siebie i swych wartości, mogły finalnie wzmocnić obie główne bohaterki w walce ze złem. Były od małego nieświadomie hartowane, i być może przygotowywane do ról jakie mają odegrać w przyszłości. Może to zbyt daleko idące wnioski jak na 170-stronicowy horror, ale jakoś tak mi się to wszystko w głowie poukładało. Mamy więc czystą grozę, można powiedzieć klasyczną – potwory bez skóry, pół zwierzę-pół człowieka, czarownicę i tajemnicze i mocno makabryczne „zapadliska”. Ale mamy też grozę dnia codziennego, życia, do walki z którą potrzeba często więcej siły i samozaparcia, niż do wbicia wampirowi kołka w serce, czy strzelenie do pełznącego zombiaka. Ciekawie i pouczająco. Podobało mi się.
"Wampir: Maskarada - Kły zimy".
Camarilla, Brujah, Nosferatu, Malkavian, Tremere, Ventrue – słowa mojej erpegowej młodości, których nie słyszałem tak długo, ponownie zagościły w wyobraźni i przywołały wspomnienia. Wspomnienia nieodżałowanych lat 90-tych, kiedy młodzi i naiwni zachłystywaliśmy się nowościami ze Świata Mroku. Oprócz tego poznawaliśmy wampirze filmowe uniwersa pokroju Underworld czy Blade’a, a na dłuuugo przed szałem na „Grę o tron”, ja osobiście z lubością dwukrotnie czytałem niezwykle klimatyczne i udane spojrzenie na wampiry, które dostaliśmy od George’a R.R. Martina, w świetnej powieści „Ostatni rejs Fevre Dream”. Bonusowo oczywiście klasyki od Coppoli i Neila Jordana, które plastycznie i wiernie oddawały literackie pierwowzory Brama Stokera i Anne Rice. „Miasteczko Salem” Kinga… Tak, z całą pewnością mogę powiedzieć, że lata mojej młodości zdominowane były przez wampiry. Teraz już troszkę inaczej na to patrzę, niemniej kiedy zobaczyłem, że Wydawnictwo Lost in Time we współpracy z Vault’em zabiera się za „Wampira Maskaradę” serce zabiło mocniej, a krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. Niecierpliwie czekałem na ten komiks, jestem po lekturze i napiszę Wam o nim kilka słów.
„Kły zimy – księga pierwsza” wprowadza nas niejako do świata Maskarady. Nawet czytelnicy zupełnie nieświadomi jej istnienia, debiutujący w uniwersum, bez trudu zorientują się o co chodzi i mam przekonanie graniczące z pewnością, że wsiąkną w nie bez pamięci, tak jak wsiąkłem ja.
Główną bohaterkę tej historii jest Cecily Bain, żołnierz klanu Brujah. Wampirzyca stworzona do brudnej roboty i ciężkich zadań. Jest potężna, szybka i bezwzględna, czym zaskarbiła sobie szacunek i respekt w świecie opanowanym przez krwiopijców. Ale jak to zwykle bywa, za szacunkiem idzie także niechęć i wrogość tych, którzy są słabsi, lub którym nie udało się zrobić tak zawrotnej kariery. A jeśli już jesteśmy przy karierze – jest gdzie ją robić, ponieważ zaraz tam gdzie kończy się światło Słońca, zaczyna się prawdziwe nieżycie. Istnieje sojusz dwóch miast – Minneapolis oraz St. Paul, a na samym szczycie tegoż sojuszu stoi Książę Samantha Merrain, władczyni i pociągająca za wszelkie sznurki potężna i prastara wampirzyca. Ale jak wiadomo wszem i wobec, tam gdzie jest władza i możliwości, jest także korupcja, spiski i wbijanie noży w plecy (czy też kołków w serca). Nie inaczej stworzony jest świat Maskarady, który w tym aspekcie zupełnie nie odbiega od ludzkiego. Co do ludzi - scenarzyści komiksu - Tim Selley oraz Tini & Blake Howardowie potraktowali rasę ludzką marginalnie, sprowadzając ich dosłownie do pokarmu, i nie skupiając na nich zupełnie uwagi w żadnej z opowiadanych historii. I mnie się to podoba.
W tomie tym, oprócz tytułowych „Kłów zimy”, dostajemy także pięć rozdziałów „Historii Anarchistów”, w których kontynuowana jest historia z „Kłów”, i w których poznajemy historie postaci drugoplanowych – momentami niemniej jednak ważnych niż Cecily i jej „dziecko”. „Kły zimy” skupiają się bowiem właśnie na Cecily oraz przemienionej przez nią młodej dziewczynie, Ali. Od chwili „ponownego narodzenia”, kobiety będą nierozłączne, a Cecily powoli będzie wprowadzała swą córkę w arkana nocnego życia obu miast. Przy okazji odkryje w niej także pewną głębię, i czające się tam tajemnice oraz możliwości…
Liczne wampirze konfrontacje i sceny walk poszczególnych klanów, to z całą pewnością ozdoba komiksu. Narysowane i opowiedziane z należytą dynamiką i, podobnie jak cały zarys historii powodują, że z niecierpliwością czekamy na kolejne strony i rozwinięcia wszystkich wątków. Jest brutalnie i bezkompromisowo, chociaż krwi, jak na komiks o wampirach, nie jest przesadnie dużo. Autorzy skupiają się raczej na polityce, wewnętrznych sporach, konszachtach i planowaniu obalenia władzy. Bardzo podoba mi się ten kierunek i chętnie przeczytam kontynuację. Sceny walk, przeplatane stopniowym ujawnianiem czytelnikowi kolejnych smaczków związanych z wampirzą hierarchią i knowaniami jakie odbywają się nieustannie na wszystkich szczeblach nocnego życia, to wszystko tworzy niesamowity klimat i wciąga od pierwszych stron. Ciekawa jest także sama główna bohaterka, mimo swojej bezwzględności i całego pakietu zasad, z kompletną suwerennością na czele, ma także pewne uczucia, potrafi dbać i troszczyć się o bliskich. Oczywiście jeśli akurat nie rozrywa czyjegoś gardła. Pierwsza część „Kłów zimy” to mam wrażenie dopiero preludium do akcji właściwej. Poznajemy bohaterów, autorzy uchylają rąbka tajemnicy, robią fajne twisty, zaciekawiają, ale czuję że to nadal dopiero wstęp, a kolejne tomy obnażą nam jeszcze więcej Świata Mroku i jego mieszkańców.
Lost in Time wykonało ponadto genialną pracę przy samym wydaniu komiksu. Twarda, lakierowana okładka dostępna była w dwóch wersjach – limitowanej oraz tradycyjnej, i to właśnie tę drugą otrzymałem do recenzji i uwieczniłem na poniższych zdjęciach. Oprócz perfekcyjnie dobranych kolorów, kredowego papieru oraz odpowiedniej grubości tego tomu, na jego końcu czeka na czytelnika cała masa niespodzianek, w postaci dodatków opisujących poszczególne klany, oba miasta oraz przybliżające nieco najważniejsze postaci przeczytanych historii. Fajnie, że coś takiego zostało dodane, a wydawca nie ograniczył się jedynie do wrzucenia kilku niewykorzystanych grafik czy alternatywnych okładek. Same historie zawarte w „Kłach zimy” mają doskonałe tempo i budują mroczny i ciężki klimat, ale kiedy już, ze smutkiem, skończymy lekturę, czekają na nas jeszcze właśnie te dodatki, które pozwalają podtrzymać oczarowanie tym tytułem i pokręcić się jeszcze chwilę wśród ciemnych, brudnych, brutalnych i niebezpiecznych zaułków Minneapolis i St. Paul, gdzie każdy świst wiatru i zasłyszany trzask, może być ostatnim w waszym życiu. W waszym ludzkim życiu, rzecz jasna…
"Lęk" - Tomasz Sablik.
Czytam Tomka od samego początku jego przygody z wydawaniem książek. Wiążę z ich lekturą duże oczekiwania, bo z tytułu na tytuł doskonale widać, że Tomek pracuje nad warsztatem i dopieszczaniem swoich powieści coraz mocniej. „Próba sił”, którą wydał w nieszczęsnym Novae Res, mimo astronomicznej liczby błędów wszelakich, została przeze mnie wysoko oceniona, bo miała to „coś”, czego nawet brak korekty i redakcji nie potrafił zniszczyć. Jeśli przymknęło się oko na kwestię edytorską, doskonale wyczuwało się klimat tej powieści, strach odczuwany przez bohaterów i mnie osobiście łatwo było się z nimi utożsamić i polubić ich. „Winda” wydana w Vesperze, to od strony dopracowania zarówno kwestii wizualnej jak i poprawności językowej, zupełnie inna bajka. I tu też wyraźnie wyczuwałem przyczajoną grozę, a zakręty opowieści zaserwowanej przez autora, rzucały mną na prawo i lewo podczas lektury.
Dlatego też, niedługo po premierze „Lęku” z dużym podekscytowaniem i oczekiwaniami zasiadłem do poznawania nowej powieści. No, bo przecież skoro autor stale rozwija warsztat i jest pod opieką profesjonalistów, a wszyscy wokół w swych opiniach „ochają” i „achają”, to zapoznanie się z „Lękiem” powinno być czystą literacką przyjemnością. No właśnie, powinno być…
Tomek opowiada nam historię, której tłem jest bliżej nieokreślona przyszłość, świat osadzony w po-pandemicznych realiach. Tajemniczy wirus dosłownie zdziesiątkował ludzkość, zabijając prawie całą ludzką populację. Nieliczni którzy przetrwali, poranieni fizycznie i psychicznie przez straty najbliższych, rodziców, dzieci, starają się jakoś dalej żyć i funkcjonować w nowych realiach i tych dziwnych czasach. Głównymi bohaterami powieści są Julia i Jakub, mieszkający w maleńkim domku na skraju lasu i ogromnej pustyni. Otoczeni ciszą, śpiewem ptaków i… nudą, żyją bardzo powolnym i spokojnym rytmem. Niedaleko nich mieszkają także Marta i Daniel, ich jedyni sąsiedzi i znajomi. Nie spotykają się jednak zbyt często, nie są też specjalnie zżyci. Ot, lubią się, zapewne dlatego, że z czystej kalkulacji, muszą i powinni. Oczywiście w miarę możliwości pomagają sobie i wspierają się wzajemnie, ale nie ma wspólnych kolacji i rozmów do białego rana przy świecach i winie.
Spokój Julii i Jakuba zostaje zaburzony, kiedy po kilku latach samotnego życia, u ich progu, w pewną burzową noc, staje młoda, śliczna dziewczyna, prosząc aby wpuścili ją i pomogli. Od tego momentu ich niespieszne i szare życie, zacznie nabierać rumieńców oraz momentami zawrotnej prędkości. Dziewczyna, Żywia, przynosi ze sobą bowiem niesamowitą historię swojego życia, ale także chaos, śmierć, i pradawne słowiańskie rytuały…
Cała powieść ma niespieszne tempo, przerywane jedynie krótkimi momentami akcji, których jednak jest niewiele, i nie robią specjalnego wrażenia na czytelniku. A potencjał wynikający z możliwości wykorzystania demonologii słowiańskiej w literaturze jest ogromny. Owszem, opisy działań Żywii są bardzo plastyczne i ciekawe, ale mnie cały czas brakowało jakiegoś „pazura” w tym wszystkim. Działania które podejmują główni bohaterowie, postawieni w trudnych dla nich sytuacjach, podsycone jeszcze stagnacją, bo przecież od lat nie mieli większych zmartwień. Jako że ludzi została jedynie garstka, w niedalekim mieście mogli robić i zdobyć dosłownie wszystko o czym zamarzyli, nie przejmując się żadnymi konsekwencjami. Takie życie rozleniwia, zatraca się czujność, ludzie szukają nowych doznań, rozrywek, czegokolwiek co odróżni jeden dzień od drugiego. I to właśnie zostaje bezwzględnie wykorzystane przez Żywię, która ma wobec naszych bohaterów swoje ściśle określone plany. Oczywiście „Lęk” nie jest powieścią złą – napisany jest dobrze, dialogi, rozmowy pomiędzy bohaterami, są naturalne i realistyczne. Od strony merytorycznej także nie mam się do czego przyczepić. To co mi się bardzo podobało, to momenty pełne oniryzmu. Kiedy bohaterowie rozmawiali wśród oparów gorącej wody, a powietrze przesycone było zapachem ziół, które dziewczyna przynosiła z lasu. Wiele jest scen rodem ze snu, klimatycznych, sensualnych, a także czysto seksualnych, bo to, w różnych aspektach, także dość istotna część powieści. Tomek bardzo dobrze oddał klimat otaczającej bohaterów samotności, z którą każdy na swój sposób starał się sobie poradzić. Trzeba autorowi oddać, że poprowadzenie akcji w takiej a nie innej sytuacji, i miejscu tak, żeby nie zanudzić czytelnika, to duże wyzwanie. Ja przebrnąłem przez lekturę dość sprawnie, aczkolwiek tak jak pisałem wyżej, brakowało mi nieco więcej akcji, szybkości, rozbudzenia podczas czytania. Być może zamierzeniem autora było właśnie taki klimat podtrzymać przez całą powieść. Może to miało pomóc nam, czytelnikom, wczuć się w sytuację piątki bohaterów i wejść w ich skórę? Kto wie.
Ale żeby być zupełnie szczerym, a zawsze staram się taki być – ta powieść mogła nigdy nie powstać, i nic wielkiego by się nie stało. Niestety jest bardzo nijaka - ot historia, dość ciekawa, ale kompletnie przewidywalna, prowadząca dosłownie jak po sznurku do samego finału. Autor poprzez swój styl pisania daje nam wielokrotnie podpowiedzi jak mamy traktować poszczególne postaci tej historii, co nie jest dobrym posunięciem, jeśli nie pójdzie w parze ze zmyłkami, które należy zastosować w pewnym momencie, aby czytelnika zakręcić i pobudzić do myślenia i analizowania. Miałem nadzieję, że w finale nastąpi jakiś konkretny twist, że dostaniemy obuchem w łeb jak w końcowych minutach filmowej „Osady” Shyamalana. Że sceny rozwiązania tej historii zniszczą nam psychikę, i z rozdziawionymi buziami oraz drżącymi rękami zamykać będziemy „Lęk”.
No nie. Mało tego, sam finał jest dla mnie nieco nielogiczny i taki trochę na siłę. Rozumiem wszystko co się tam wydarzyło i dlaczego tak się stało, jednak niektóre działania bohaterów są mało sensowne i ciężko je wytłumaczyć. Niesamowicie przykro jest mi pisać te słowa, bo naprawdę spodziewałem się petardy, a otrzymałem małego kapiszona. I to bez zapałek. Wielka szkoda, ale mam nadzieję, że to tylko moja skrzywiona psychika tak odebrała „Lęk”, a nie, że mylą się wszyscy ci, którzy pieją z zachwytu po lekturze. Lub, że są nieszczerzy w swych opiniach. Bo wydaje mi się, że to jeszcze gorzej, niż przeczytać niepochlebną, ale jednak szczerą, recenzję czytelnika.
"Żywiołaki" - Michael McDowell
Jednym z moich największych marzeń, jest zwiedzenie USA. Na pierwszy ogień z pewnością poszłoby Providence, z wiadomych powodów, ale zaraz potem udałbym się nad Zatokę Meksykańską, im dalej i głębiej, tym lepiej. Alabama, Luizjana, Missisipi, bagna, ogromne plantacje, Nowy Orlean z jego muzyką… dzięki „Żywiołakom”, możemy na kilka wieczorów przenieść się właśnie w te rejony; na parne, duszne, mokre od potu, spokojne do bólu, tajemnicze Południe Stanów Zjednoczonych.
Beldame. Trzy wiktoriańskie domy, wybudowane ponad sto lat temu praktycznie na plaży, na samym brzegu zatoki. To tam, od wielu lat swoje wakacje spędzają dwie majętne rodziny – Savage’ów oraz McCrayów. Każda zajmuje swój dom, choć większość czasu spędzają ze sobą, prowadząc ożywione rozmowy, grając w gry lub po prostu korzystając z lata. Ale jak wspomniałem, na plaży postawione zostały trzy domy. I to właśnie ten trzeci, niezamieszkały od dziesięcioleci, majestatycznie magiczny, przyciągający wzrok i pobudzający wyobraźnię, pochłaniany stopniowo przez piasek i wydmy, jest jednym z głównych bohaterów powieści.
Kiedy fan grozy słyszy sformułowanie „nawiedzony dom”, przewraca oczami i znużony kontempluje sufit, z grzeczności jedynie nie zasypiając. Jednak „Żywiołaki” zdecydowanie bronią się w tym aspekcie i według mnie, to prawie doskonały przykład horroru bazującego na tym ogranym i przegadanym wszerz i wzdłuż, motywie. Absolutnie nie jest to klasyczna opowieść o duchach. Mnie podczas lektury bardzo często myśli uciekały w stronę „Pikniku pod Wiszącą Skałą” Joan Lindsay, który mógłbym włożyć do tego samego worka co „Żywiołaki”. Jeśli spojrzymy na obie powieści pod kątem klimatu stworzonego przez autora. A naprawdę ten klimat czuć. Często podkreślany w powieści McDowella jest upał, nieznośny gorąc, temperatury sięgające 40 stopni Celsjusza, to w tej powieści norma. Bohaterowie spędzający leniwe wakacje nad wodą, nie mający absolutnie nic do roboty, oprócz relaksu i wynajdowania nowych sposobów na schłodzenie się. Ociekają potem, lepią się, najchętniej chodziliby nadzy, a jeszcze lepiej jakby nie musieli się w ogóle ruszać. Dosłownie czuć na karku gorące, rwane oddechy, szum wentylatorów, a gdzieś w tle nigdy nie cichnące, szuranie. Jakby przesypującego się non stop piasku…
Trzynastoletnia India McCray, która jest jedyną nastolatką w Beldame, praktycznie od razu interesuje się ogromnym gmachem trzeciego domu. Domu, który powoli znika, zagarniany przez nawiewany nieustannie piach. Jej wyobraźnia szaleje kiedy ciągnie za języki swoich wakacyjnych towarzyszy i dowiaduje się o tym miejscu coraz więcej. Dom przyciąga ją, kusi tajemnicą, nocami wydaje jej się, że ktoś po nim spaceruje, na piętrach widać dziwne cienie, a kiedy dziewczyna zdobywa się na odwagę i podchodzi bliżej, wydaje jej się, że ktoś czai się w ciemności, przygląda się i zaprasza do środka…
Groza czai się gdzieś w tle od samego początku powieści. Jest nieoczywista, ukryta, ale cały czas obecna. Stopniowo zaczyna przebijać się na pierwszy plan, wraz z poznawaniem historii przez czytelnika, a ostatnie sto stron, to już czysty horror, z wieloma bardzo sugestywnymi i plastycznymi opisami. Tytułowe „Żywiołaki”, które kuszą, zaczepiają, oszukują i starają się wabić bohaterów aby ci weszli do trzeciego domu, to wspaniały przykład kunsztu i zabawy autora z czytelnikiem. Nic nie jest tu oczywiste, bohaterowie powieści sami do końca nie wiedzą czy to co właśnie przeżyli, to prawda, sen czy koszmar wywołany nieznośnym upałem i sugestiami wyobraźni karmionej historiami o tajemniczym domu.
Jestem nieco zawiedziony samym finałem, zabrakło mi tam mocniejszej sceny rozwiązania, chociaż cała powieść utrzymana jest w mocno onirycznym klimacie, powolne tempo akcji zdecydowanie lepiej tam pasuje (również w kontekście notorycznego upału), to i tak pod koniec zdecydowanie się zwiększa, a momentami pędzi na łeb na szyję. Fani mocniejszych, brutalniejszych scen również znajdą tu coś dla siebie, choć nie ma tego dużo. To lektura zdecydowanie dla fanów grozy subtelnej, zawoalowanej, historii opowiadanych wieczorami na ganku z tyłu domu lub snutych szeptem przez starsze osoby, odpoczywające w cieniu drzewa. Ogromną rolę w powieści odgrywają dialogi, właściwie cały czas ktoś z kimś rozmawia, wymienia poglądy lub żartuje. Dostajemy tu bardzo dobrze skonstruowane technicznie dyskusje pomiędzy obiema rodzinami, które różnią się dość mocno w poglądach i życiowych priorytetach. Podczas kiedy McCrayowie – India i jej ojciec Luker, to dość wyluzowani i idący z duchem postępu nowojorczycy, tak rodzina Savage’ów, to zatwardziali Południowcy, mający specyficzne i staromodne podejście do wielu spraw. Wydaje mi się, że aż tak bardzo zajęli się kultywowaniem rodzinnych tradycji, że stało się to ich przekleństwem, i wpędziło ich na równię pochyłą. Niemniej jednak, dialogi są zdecydowaną ozdobą książki i jednym z budowniczych klimatu. Świetną pracę wykonał tłumacz – Tomek Chyrzyński. W moim odczuciu fenomenalnie udało mu się przełożyć na nasz język styl autora, i to co oraz jak, chciał czytelnikowi zaserwować. Uchwycił ducha tamtych czasów, charakterystyczne podejście Południowców do życia, oraz doskonale zbalansował grozę z obyczajem. Duże oklaski ode mnie. Jeśli lubicie historie których akcja umiejscowiona jest w USA, nie gardzicie nieoczywistą i nienachalną grozą, „Żywiołaki” powinny się wam spodobać. Dla mnie to była ogromna przyjemność i chętnie poznałbym inne dzieła McDowella, zwłaszcza te, które pokazują jeszcze więcej tego barwnego i oryginalnego amerykańskiego Południa. A trochę tego było… Vesperze, byłbyś tak łaskaw? 😉
"Dreszcze" - Mariusz Wojteczek.
Opowiadania zawarte w „Dreszczach” określiłbym mianem grozy miejskiej. Mariusz zabiera nas w przeróżne miejsca, opisując je tak plastycznie i z taka precyzją, jakby w każdym z nich spędził kilkanaście lat życia, wsiąkł w specyfikę danego miasta czy dzielnicy, i dopiero wtedy zaczął o nich pisać, aby rzetelnie i sumiennie oddać ich klimat oraz poziom szarości i codziennej beznadziei. Podobnie rzecz ma się z bohaterami poszczególnych opowiadań. Z pozoru prości, nieskomplikowani, biedni ludzie. Za tą powierzchownością kryją się jednak dramaty. Pewne decyzje, które podjęli w przeszłości lub podejmują na bieżąco, wpływają na ich przyszłość, która jawi się przeważnie jako krótka, a przy okazji bezbrzeżnie smutna. Opisując jakąś sytuację, wydarzenie, autor potrafi w niesamowity sposób przekazać jego głębię. Jakby podmieniał wszystkie proste słowa, na ich trudniejsze zamienniki. Nie powoduje to zmiany odbioru tekstu u czytelnika, ale wynosi tekst na wyższy, poważniejszy poziom.
Nigdy nie byłem fanem zbiorów opowiadań, bo zawsze uważałem, że to takie rozdrabnianie się, liźnięcie tematu, przystawka, nierozwinięty pomysł. Od jakiegoś czasu, głównie dzięki polskim autorom, zdecydowanie zmieniłem zdanie. A „Dreszcze” chyba finalnie postawiły stempel na moim nowym stanowisku. Mariusz Wojteczek, Anka Wybraniec, Wojtek Gunia czy Dawid Kain – jeśli jeszcze nie mieliście okazji poznać ich dzieł, zdecydowanie nadróbcie te zaległości. Celowo nie przybliżam Wam tutaj treści poszczególnych tekstów, ponieważ są to opowiadania krótkie, i napisanie o nich więcej niż dwóch, trzech zdań nie ma sensu, bo zaczniemy zdradzać ważne wątki fabularne. Ja też nie czytałem niczego o „Dreszczach” przed lekturą, i czułem ten dreszczyk (😉) ekscytacji przed poznawaniem kolejnych historii.
Autor zabiera nas w podróż po zakamarkach miast, miasteczek, i dusz. Specyficzna aura otaczająca poszczególne opowiadania pomaga nam uwierzyć, a przynajmniej zacząć podejrzewać, że w tych tekstach drzemie nieco więcej, niż jedynie ziarno prawdy. Mariusz roztacza wokół czytelnika pajęczynę tajemnicy, dodaje szczyptę niesamowitości, fantastyki, ale robi to bardzo subtelnie, nienachalnie. Tak dobrze, że zanim się zorientujemy, już wierzymy w wampiry, czarownice i dusze dawno zmarłych, odzianych w swe wyniszczone, zmaltretowane cielesne powłoki, które powinny już dawno rozłożyć się gdzieś, metr pod ziemią. A jednak są tu, a dla nas nie jest to jakoś specjalnie dziwne. „Dreszcze” można podzielić na dwie części. Dwie bardzo różne od siebie części, przedzielone „Liczbą początku i końca”, która nieco rozluźnia klimat, i daje czytelnikowi odetchnąć od cięższych doznań. Mimo, że mamy w niej do czynienia tradycyjnie ze śmiercią, to jednak to krótkie opowiadanie, w jakiś dziwny sposób było podnoszące na duchu, krzepiące. Cała reszta niestety przygniatała mnie do gleby, wymuszając aby trybiki w głowie jeszcze długo po lekturze pracowały, analizowały i stawiały mnie w sytuacjach, w których autor postawił swoich bohaterów. A były to bez wyjątku sytuacje trudne, często wymagające podjęcia niesamowicie trudnych decyzji. W kilku opowiadaniach, Mariusz konfrontował niejako postaci ze sobą. Najczęściej nie bezpośrednio, tak jak miało to miejsce w tytułowych „Dreszczach” czy „Drodze”, ale zdarzyło mu się także postawić przed sobą bohaterów niewinnych, dotkniętych przez sytuacje z przeszłości, którzy mieli okazję stanąć oko w oko z twórcami swego bólu i tęsknoty nim spowodowanej („Ludzie jak psy”).
Dużą wagę przykłada także autor do kwestii religii. Ten temat przewija się w kilku opowiadaniach, na różnych płaszczyznach i spełnia przeróżne role. Przykładem może być „Golem”, który wydaje mi się swego rodzaju hołdem dla Mary Shelley, ale przełożonym w realia religijne. Religia ma także fundamentalne znaczenie w tekście pod tytułem „Stróż” – to moim zdaniem jedno z lepszych opowiadań tego zbioru, a podejście autora do tematu zarówno od strony dobra, jak i „zła” jest świetnie przedstawione.
Prawie każdy tekst w zbiorze, orbituje wokół śmierci, jej następstw i rozpatrywania momentu końca na przeróżnych płaszczyznach. Czasem zgon dotyczy kogoś z tła, czasem głównego bohatera, ale zawsze łączy się on z dogłębną analizą sytuacji, ze spojrzeniem z wielu stron i perspektyw. Najczęściej motyw śmierci jest katalizatorem, którego używa Wojteczek do rozwinięcia akcji w danym opowiadaniu, ale zdarza się też, jak to miało miejsce w przypadku „Poematu martwego chłopca”, że sam fakt śmierci jest osią fabuły, wokół niej rozgrywają się wszystkie późniejsze, jak i wcześniejsze wydarzenia. Podoba mi się, że Mariusz pozostawia zawsze furtkę na nasze własne przemyślenia. Potrafi ukazać kwestię końca z tylu różnych kierunków, dając wiele możliwości interpretacji, i ewentualnego postawienia się po którejś ze stron, wejścia w rolę któregoś z bohaterów.
W zbiorku pojawiają się także smaczki dla fanów demonologii słowiańskiej, osadzone jednak nie w czasach dawnych, a teraźniejszych. Bardzo podoba mi się historia opisana w tekście „Gdybym tylko mogła latać” z dwóch powodów – genialnie odwzorowane słownictwo i styl życia prostych ludzi ze wsi, ich akceptacja faktu, że w głębi lasów żyją dziwaczne stwory, które lepiej omijać szerokim łukiem, ale które są przez wiejską społeczność akceptowane. Mariusz zgrabnie i delikatnie przedstawił problemy pewnej młodej dziewczyny i jej stosunek do owych stworów, które także swoje problemy mają... A wszystko to w dobie telewizji i PGR-ów. Bardzo dobra rzecz, jednocześnie subtelna i dająca do myślenia. Kolejny tekst także utrzymany jest w klimacie demonologii słowiańskiej. „Schronisko” bardzo różni się jednak od „Gdybym tylko mogła latać” – to zdecydowanie najprostsze i chyba najsłabsze opowiadanie całego zbioru. Pewna skłócona para wybiera się na „oczyszczający” ich związek wypad w góry. Po długiej wędrówce, w środku nocy i z pomocą tajemniczego górala, docierają do tytułowego schroniska. Odpoczynek przy kominku i alkoholu zamienia się jednak w oniryczną podróż w dawne czasy, pełną prastarych wierzeń i obrzędów. Finalnie okazuje się jednak, że nie każdy bohater opowiadania doczeka kolejnego świtu… Żebyśmy się tylko dobrze zrozumieli – piszę, że jest to chyba najsłabsze opowiadanie, bo jest bardzo proste, i od samego początku tak naprawdę wiemy jak się skończy. Jednak Mariusz zawiesił w „Dreszczach” poprzeczkę tak wysoko, że nawet „Schronisko” odbieram jako tekst bardzo dobry, przemyślany i świetnie napisany. Jednak moja ocena powodowana jest zerkaniem przez pryzmat poprzednich tekstów, ich głębi i czasu którego potrzebujemy, aby je należycie przeanalizować i zastanowić się nad wszystkimi problemami, które autor zrzucił nam na głowy.
Fani grozy wojennej znajdą coś dla siebie w opowiadaniu „Piątka z St Ives”. Francuski front II Wojny Światowej i mały oddział amerykanów, którzy podróżują w poszukiwaniu swoich towarzyszy. Bardzo zgrabnie opisane realia wojny i śmierci, a także twist rodem z Archiwum X, oraz jego potężne następstwa dla żołnierzy.
Mam wrażenie, że autor mniej więcej od połowy zbioru stwierdził, że jest zbyt ciężko, i dodał nieco lżejszych tekstów. Oczywiście wszystkie trzymają wysoki poziom literacki i straszą na przeróżne sposoby, śmierć również nadal jest stałą i łączy opowiadania z „pierwszą” częścią zbioru. Jednak tematy poruszane tu przez Mariusza, nie powodują już projekcji wszelkich odcieni smutku, czerni i depresji w naszej wyobraźni.
Doskonałym zwieńczeniem „Dreszczy” jest opowiadanie „Ballada Jeremiaha Westa”, które przenosi nas na południe USA, do czasów bitwy pod Gettysburgiem. Autor serwuje nam mocno alternatywny jej przebieg i dodaje kilka smaczków dla fanów zombie… miałem przyjemność czytać to opowiadanie wcześniej, ale z wielką chęcią je sobie przypomniałem, bo Mariusz obraca się w realiach tamtych czasów, jakby dosłownie z nich pochodził. I ta uwaga, w zasadzie tyczy się wszystkich tekstów zawartych w zbiorku. Autor wykonał bardzo rzetelną i dokładną pracę nad researchem do poszczególnych tekstów. Nie widać w żadnym z nich amatorki i pośpiechu, a wręcz przeciwnie, ciężko jest wyłapać jakieś błędy, fakty które nie przystają do danego miejsca czy czasu, o których autor aktualnie opowiada.
Reasumując ten mój przydługi wywód – Mariusz Wojteczek bawi się z czytelnikiem, ale również wymaga. Wymaga skupienia, należytego zagłębienia się w historie, wręcz niekiedy zmusza nas poprzez słowa, abyśmy na chwilę stali się postaciami z jego wyobraźni, które przelał na papier i które właśnie poznajemy. Ich losy, ich błędy, a przede wszystkich uczucia. A wśród uczuć zdecydowanie dominuje smutek, jego przeróżne formy i rodzaje. Ale to właśnie smutek, który wyziera ze stron „Dreszczy” mnie osobiście najbardziej powala i przytłacza. Mariusz nie boi się trudnych tematów, czasem mam wręcz wrażenie, że wyszukuje te najcięższe, wymagające skupienia, wiedzy, analizy, empatii. To robi wrażenie na czytelniku. Ja przez cały czas lektury czułem się tak, jakbym powoli spacerował nocą po zamkniętej, opustoszałej galerii sztuki, pod którą ktoś, zapewne jakiś zazdrośnik, podłożył ogień. Wszędzie słał się dym, jedynym dostępnym dla oka kolorem była szarość. Było duszno, brakowało światła i powietrza, a z głośników ktoś szeptał swoje grzechy. Jeśli również macie chęć posmakować podobnych wrażeń, zdecydowanie polecam Wam „Dreszcze”.