"Widmo nad Arkham" - Beniamin Muszyński - gra paragrafowa.
„Widmo nad Arkham” – gra paragrafowa.
Jestem pod wielkim i niesłabnącym wrażeniem ogromu pracy, jaką włożył autor w stworzenie „Widma nad Arkham”. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się aż tak rozbudowanego i dopracowanego świata. Oczywiście liczby od samego początku robiły wrażenie – 1.000 paragrafów, 100 możliwych zakończeń przygód, sumarycznie 350 stron niesamowitej zabawy w świecie rodem z mitologii Samotnika z Providence. Jednak kiedy zacząłem czytać, zanurzyłem się w historię, dosłownie nie mogłem się oderwać. To fantastyczna przygoda, bo nie dość, że odkrywamy smaczki które autor przemycił w tekście, nawiązując do największych dzieł Lovecrafta, to jeszcze możemy poczuć się jak mroczny Indiana Jones, rozwiązując zagadki i podejmując często bardzo trudne decyzje, które mają zasadniczy wpływ na naszą przyszłość i na to jak długo ona potrwa. Choć nie musicie się martwić częstymi zgonami czy generalnie zakończeniami, nie ma ich bowiem tyle, ile chociażby w poprzednich wydawnictwach od Black Monka, z serii „Choose Cthulhu”. Obie paragrafówki mam za sobą i mogę powiedzieć, że w przypadku „Widma” pojedyncza gra jest dużo płynniejsza, i zdecydowanie dłuższa. I mnie osobiście to bardziej odpowiada. Można wczuć się lepiej w klimat, poczuć się prawdziwym bohaterem i nie mieć przez cały czas z tyłu głowy, że po co drugiej decyzji, i przeskoczeniu do kolejnego paragrafu, okaże się, że jest on tym ostatnim. Tutaj autor postawił na snucie swojej historii, na którą w każdym jej momencie mamy oczywiście wpływ, a nasze decyzje powodują po prostu podążenie w jedno z jej rozgałęzień.
Wyobrażam sobie tak obszerną grę paragrafową jak „Widmo”, jako przeogromne drzewo, z mnóstwem gałęzi i rozłożystą koroną. A czytelnik jest mrówką, która się po nim wspina, wybierając sobie konkretne drogi i idąc nimi, aż się nie skończą. Mnogość zastosowanych rozwiązań fabularnych dosłownie powala, bo Beniamin porusza się po wykreowanym przez siebie świecie z wielkim luzem, a jednocześnie czerpie z prozy twórcy Mitologii Cthulhu to, co najlepsze – klimat i czające się gdzieś poza zasięgiem zmysłów zło. Muszę jednak dodać, że nie do końca da się porównać opowiadania Lovecrafta do omawianej gry, ponieważ Howard skupiał się właśnie na mroku, beznadziei, trudach życia swoich bohaterów, ich niepewnej przyszłości, w wielu przypadkach skazanej z góry na zniszczenie przez czyhające zaraz za cienką kotarą rzeczywistości szaleństwo, chaos i śmierć. Muszyński poszedł bardziej w przygodę, bardzo klimatyczną i również przesyconą niepewnością i strachem, ale jednak przygodę. Dzieje się naprawdę wiele, bohaterowie sporo przemieszczają się po znanych nam z dzieł HPL-a lokacjach, i generalnie całych Stanach, a nawet sporadycznie poza nimi. W zależności od podjętych przez Was decyzji, oprócz rzecz jasna Arkham, w którym za każdym razem zawiązuje się kolejna rozgrywka, i w którym rozgrywa się prolog do późniejszych wydarzeń, mogą odwiedzić Innsmouth czy Dunwich. A w tle cały czas przewija się tajemniczy Ezoteryczny Zakon Dagona, który nie raz i nie dwa bardzo mocno namiesza – czy zdecydujesz się być jego kultystą, czy też nie…
Jeśli macie zamiar na poważnie zabrać się za lekturę „Widma nad Arkham”, to przygotujcie sobie zeszyt i ołówek, bo podczas gry będziecie mieli sporo do notowania. Dostajemy całe mrowie przeróżnych podpowiedzi, subtelnych sugestii i oczywistych informacji, dzięki którym możemy należycie kontynuować nasza przygodę. Ja jestem po około ośmiu godzinach gry, i zdecydowanie polecam Wam takie rozwiązanie, bo zwyczajnie się pogubicie, lub zapomnicie, że daną informację jednak posiadacie, co spowoduje odesłanie Was do innego paragrafu, niż powinniście faktycznie pójść, zaburzając tym samym ciągłość opowieści i zmieniając jej finał. Poza tym warto zapisywać sobie „przełomowe” paragrafy, które mogą się przydać w przypadku śmierci lub chęci cofnięcia się do ważnego momentu, w którym można podjąć kilka ważnych decyzji.
Jak wszyscy recenzenci, również i ja czytałem oba tomy „Widma” w PDF-ie, a i tak wczułem się w zasadzie od razu w klimat. Zazdroszczę jednak tym, którzy zaczną swoją przygodę czytając fizyczną, papierową wersję gry. Grafiki, forma dziennika, lekko naddarte, nieco niechlujne, pobrudzone poszczególne strony – to wszystko składa się na niesamowicie klimatyczny całokształt gry. Od strony wizualnej absolutnie nie ma się do czego przyczepić, moim zdaniem kierunek jaki obrali twórcy, jest idealny i odpowiada doskonale zawartości (zerknijcie na załączone zdjęcia, starałem się oddać na nich to, o czym tu piszę). Jak wspominałem, mam za sobą obie dotychczas wydane przez wydawnictwo gry paragrafowe osadzone w świecie stworzonym przez Lovecrafta: „Zew Cthulhu” (recenzja - http://fanigrozy.pl/2021/05/27/zew-cthulhu-gra-paragrafowa/) oraz „W górach szaleństwa” (http://fanigrozy.pl/2021/08/20/w-gorach-szalenstwa-gra-paragrafowa/), i już tam oprawa graficzna robiła robotę. Z tym, że były one jedynie w odcieniach sepii, czerni i bieli. Tutaj dostajemy pełną paletę barw, która podkreśla zwłaszcza fantastyczne grafiki, których w obu tomach jest całe mnóstwo.
Wiem, że niektórych może zrazić cena, bo 200 zł za 350 stron gry, to całkiem sporo. Zaufajcie mi jednak i zamówcie „Widmo nad Arkham”. Jeśli jesteście fanami Lovecrafta, to tej części czytelników zapewne nie muszę nawet specjalnie namawiać, ale jeśli to dla Was coś nowego, chcielibyście poczuć specyficzną atmosferę jaką potrafił stworzyć jedynie HPL, to nie ma lepszego sposobu by wejść w jego świat. Tym bardziej, że wiele osób odbija się od prozy Cienia z Providence, ze względu na złożoność języka i trudność w przyswajaniu sobie treści opowiadań. Beniaminowi udało się przełożyć całokształt wykreowanego przez Lovecrafta świata, zachowując jego mroczny i ciężki klimat, na prostszy język, oraz wprowadzić nieco luźniejszą atmosferę całości. Grę przechodzi się z zapartym tchem, wertując, czy raczej scrollując póki co, poszczególne strony w trybie nadświetlnym. Rozgrywka ma doskonałe tempo, dzięki czemu nie nudzi się, i ani na chwilę nie mamy potrzeby oderwania się od niej – no chyba, że ze strachu! 😉. Niewątpliwym atutem „Widma” jest jego regrywalność. To nie jest tak, że przejdziecie grę i tyle. Wielokrotnie można do niej wracać, za każdym razem odkrywając coś nowego, poznając nowych bohaterów pobocznych oraz nowe ścieżki, którymi możemy podążyć. Możliwych zakończeń jest ponad 100! Takie rozwiązanie zapewnia minimum kilkadziesiąt godzin doskonałej zabawy w świecie Mitologii Cthulhu. Historie opisywane przez Beniamina są tak interesujące i ciekawie prowadzone, że nawet po nieudanych decyzjach, ma się chęć poznania innych zakończeń, cofnięcia się nieco w paragrafach, i udania w innym fabularnym kierunku. To kolejny niewątpliwy atut gry, świadczący o zaangażowaniu i profesjonalizmie autora. Podczas lektury, czy też gry, niejako tworzymy głównego bohatera Eli Cartera – bibliotekarza z Arkham, na którego rzecz jasna mamy największy wpływ, ale również kreujemy jego pomocników, wspólników i wszelkie postaci poboczne. To, czy zechcemy być awanturnikiem i poszukiwaczem przygód czy raczej skromnym, wycofanym naukowcem decyduje gdzie, i jak, skończymy. Oczywiście, to nie jest tak, że mamy kartę bohatera, rzucamy kośćmi i zdobywamy w rozgrywce coraz to nowe umiejętności czy przedmioty – to nie RPG, a gra paragrafowa, więc wszystko mamy „ustalone” z góry przez autora. Niemniej poprzez nasze decyzje, bohater podąża w wyznaczonym przez nas kierunku, budujemy akcję i odtwarzamy zapisaną już historię mając do dyspozycji przeważnie dwie drogi – spokojną, naukową i roztropną, lub szaloną i pełnokrwiście przygodową. Z moich doświadczeń w grach paragrafowych, ale i fabularnych wynika, że najczęściej staramy się „dopasować” postać którą gramy jak najbardziej do siebie, z tym, że niewątpliwym plusem jest fakt, że podejmowanie szalonych decyzji w trakcie rozgrywki, nie powoduje często zgubnych konsekwencji w rzeczywistości.
To jak – dacie się namówić na rozgrywkę? Chcecie być nieustraszonym bibliotekarzem, który wraz z przyjaciółmi tropi rozpleniające się po Ziemi zło? Czy może wolelibyście nieco romantyczną historię mężczyzny walczącego o swoją rodzinę i poszukującego zaginionej córki? Jedną z opcji jest także przejście na drugą stronę barykady, i dołączenie do Zakonu Dagona, gdzie może czekać Was zawrotna kariera… Jak widzicie wachlarz opcji jest szeroki, ja sam nie rozgryzłem jeszcze wszystkich możliwości „Widma nad Arkham”, bo część zostawiam sobie na czas, kiedy w moje ręce wpadnie wersja papierowa gry. Ależ to będzie wyśmienita literacko-przygodowa uczta, do której zachęcam także i Was, szczerze i gorąco.
DC Hill House - "Pośród lasu".
Shudder-to-Think – malutka, typowo górnicza mieścina. Zamieszkana przez twardych, zmęczonych życiem ludzi. To tu żyją dwie nierozłączne od lat nastolatki – Octavia i El, które pewnego wieczora wybierają się do kina. Tyle, że nie dane jest im obejrzeć filmu, bowiem świadomość wraca im dopiero na napisach końcowych… Kompletnie nie pamiętają co się z nimi działo i czemu właściwie zasnęły, czy też straciły przytomność. Zaczynają drążyć temat legend i tajemnic swojego miasta, które jak się okazuje ma ich bez liku. Dawno temu ktoś podpalił wszystkie sztolnie, a pożaru nie udało się nigdy do końca ugasić. Pod wpływem gorąca i ciśnienia, w niektórych miejscach w otaczających mieścinę gęstych lasach popękała ziemia, a ze szczelin wydobywają się gazy i dym. Nikt nie zapuszcza się w te okolice również z powodu dziwnych stworzeń jakie są tam widywane – mężczyźni bez skóry, kobieta-jeleń czy króliki o ludzkich oczach. Na przestrzeni lat zaginęło tam wiele kobiet, panuje także ogólne przekonanie że z miastem i jego otoczeniem jest coś mocno nie tak. Dziewczyny rozpoczynają więc prywatne śledztwo, które prowadzi je do dość zaskakujących wniosków, a także pewnej przedziwnie wyglądającej czarownicy…
Oceniam ten tytuł minimalnie niżej niż pozostałe trzy, które ukazały się w Polsce pod szyldem Hill House, ale to nadal jest bardzo dobry komiks. Stopniowe budowanie napięcia i niespieszne snucie całej historii Shudder oraz głównych bohaterek jest wciągające, i pozwala poczuć duszny i nieco klaustrofobiczny klimat tego miejsca. Zarówno Octavia jak i jej przyjaciółka mają swoje problemy i rozterki młodości, z którymi nie zawsze potrafią sobie poradzić. Są raczej outsiderkami, bez specjalnych ambicji i warunków na dobre życia. Mimo tego nie jest im obojętne to, co dzieje się wokół nich, czują że powinny zająć się rozwikłaniem zagadek które osaczają ich rodzinną miejscowość. Podczas imprezy w dawno opuszczonym ośrodku na wzgórzu, pod wdzięczną nazwą „Raj na ziemi” Octavia znajduje tajemnicze fosforyzujące grzyby, które odegrają w rozwiązaniu tajemnic niebagatelną rolę. Nawiązuje również płomienny romans ze swoją koleżanką z klasy Jessicą, i kiedy ta wyjawia jej głęboko skrywaną tajemnicę swojej rodziny i zostaje wplątana w bezwzględną grę pomiędzy dobrem a złem, Octavia bez chwili namysłu rusza jej z pomocą, a El nie odstępuje przyjaciółki na krok…
Kilka pomysłów bardzo mi się podobało, zwłaszcza pewne „schorzenie”, które dotyka niektóre kobiety mieszkające w miasteczku – genialny pomysł, mocno surrealistyczny i weirdowy, dodający całej historii smaku i kolorytu. Świetną pracę wykonała zarówno scenarzystka tego tomu – Carmen Machado, jak i młoda grecka rysowniczka Dani. Panie perfekcyjnie się dobrały i stworzyły naprawdę solidny komiks grozy, gdzie tajemnice dosłownie wylewają się z poszczególnych grafik, a klimat rodem z horroru odczuwalny jest od pierwszej do ostatniej strony. Oczywiście podczas lektury nasuwają się pewne zbieżności z innymi znanymi dziełami popkultury jak: „Silent Hill” czy „Stranger Things”, ale panie jedynie delikatnie zbliżyły się do tych tytułów, absolutnie nie miałem wrażenia, że ich opowieść to słaby plagiat czy opieranie historii na ogranych motywach, które sprawdziły się wcześniej. Skłaniałbym się nawet ku tezie, że w przypadku zbieżności z „Silent Hill”, bardziej chodziło autorce o autentyczne górnicze miasteczko Centralię, położoną w Pensylwanii, w którym to stanie dzieje się akcja komiksu, i w którym Machado dorastała.
Bardzo podoba mi się kreska Dani, która w połączeniu z doskonale dobranymi kolorami tworzy połowę magii tego komiksu. Wydawałoby się, że tajemniczy i mroczny klimat powinny tworzyć jedynie ciemne barwy i odcienie brudnej szarości, ale nic bardziej mylnego. Tamra Bonvillain używa całej palety kolorów, również bliskich pastelowym, a groza mimo to i tak czai się w każdym kadrze. Mam nadzieję, że to nie ostatnia współpraca autorek „Pośród lasu”, bo zdecydowanie rozumieją się i zachodzi między nimi ten rodzaj chemii, o który nam, czytelnikom powieści graficznych chodzi.
Mimo, że „Pośród lasu”, to komiks zdecydowanie przynależący do grozy, to autorka z dużą delikatnością i subtelnością wplotła w treść również kilka trudnych problemów społecznych, dotykających zwłaszcza małych miasteczek na uboczu i ich mieszkańców. Jak sobie radzić kiedy jest się innym? Jak znajdować w sobie siłę do wstania z łóżka, kiedy każdy dzień wygląda tak samo, a przyszłość zapowiada się szaro i przeciętnie? Myślę, że odpowiadanie sobie notorycznie na te pytania, pokonywanie swoich słabości i nie zdradzanie samych siebie i swych wartości, mogły finalnie wzmocnić obie główne bohaterki w walce ze złem. Były od małego nieświadomie hartowane, i być może przygotowywane do ról jakie mają odegrać w przyszłości. Może to zbyt daleko idące wnioski jak na 170-stronicowy horror, ale jakoś tak mi się to wszystko w głowie poukładało. Mamy więc czystą grozę, można powiedzieć klasyczną – potwory bez skóry, pół zwierzę-pół człowieka, czarownicę i tajemnicze i mocno makabryczne „zapadliska”. Ale mamy też grozę dnia codziennego, życia, do walki z którą potrzeba często więcej siły i samozaparcia, niż do wbicia wampirowi kołka w serce, czy strzelenie do pełznącego zombiaka. Ciekawie i pouczająco. Podobało mi się.
"Wampir: Maskarada - Kły zimy".
Camarilla, Brujah, Nosferatu, Malkavian, Tremere, Ventrue – słowa mojej erpegowej młodości, których nie słyszałem tak długo, ponownie zagościły w wyobraźni i przywołały wspomnienia. Wspomnienia nieodżałowanych lat 90-tych, kiedy młodzi i naiwni zachłystywaliśmy się nowościami ze Świata Mroku. Oprócz tego poznawaliśmy wampirze filmowe uniwersa pokroju Underworld czy Blade’a, a na dłuuugo przed szałem na „Grę o tron”, ja osobiście z lubością dwukrotnie czytałem niezwykle klimatyczne i udane spojrzenie na wampiry, które dostaliśmy od George’a R.R. Martina, w świetnej powieści „Ostatni rejs Fevre Dream”. Bonusowo oczywiście klasyki od Coppoli i Neila Jordana, które plastycznie i wiernie oddawały literackie pierwowzory Brama Stokera i Anne Rice. „Miasteczko Salem” Kinga… Tak, z całą pewnością mogę powiedzieć, że lata mojej młodości zdominowane były przez wampiry. Teraz już troszkę inaczej na to patrzę, niemniej kiedy zobaczyłem, że Wydawnictwo Lost in Time we współpracy z Vault’em zabiera się za „Wampira Maskaradę” serce zabiło mocniej, a krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. Niecierpliwie czekałem na ten komiks, jestem po lekturze i napiszę Wam o nim kilka słów.
„Kły zimy – księga pierwsza” wprowadza nas niejako do świata Maskarady. Nawet czytelnicy zupełnie nieświadomi jej istnienia, debiutujący w uniwersum, bez trudu zorientują się o co chodzi i mam przekonanie graniczące z pewnością, że wsiąkną w nie bez pamięci, tak jak wsiąkłem ja.
Główną bohaterkę tej historii jest Cecily Bain, żołnierz klanu Brujah. Wampirzyca stworzona do brudnej roboty i ciężkich zadań. Jest potężna, szybka i bezwzględna, czym zaskarbiła sobie szacunek i respekt w świecie opanowanym przez krwiopijców. Ale jak to zwykle bywa, za szacunkiem idzie także niechęć i wrogość tych, którzy są słabsi, lub którym nie udało się zrobić tak zawrotnej kariery. A jeśli już jesteśmy przy karierze – jest gdzie ją robić, ponieważ zaraz tam gdzie kończy się światło Słońca, zaczyna się prawdziwe nieżycie. Istnieje sojusz dwóch miast – Minneapolis oraz St. Paul, a na samym szczycie tegoż sojuszu stoi Książę Samantha Merrain, władczyni i pociągająca za wszelkie sznurki potężna i prastara wampirzyca. Ale jak wiadomo wszem i wobec, tam gdzie jest władza i możliwości, jest także korupcja, spiski i wbijanie noży w plecy (czy też kołków w serca). Nie inaczej stworzony jest świat Maskarady, który w tym aspekcie zupełnie nie odbiega od ludzkiego. Co do ludzi - scenarzyści komiksu - Tim Selley oraz Tini & Blake Howardowie potraktowali rasę ludzką marginalnie, sprowadzając ich dosłownie do pokarmu, i nie skupiając na nich zupełnie uwagi w żadnej z opowiadanych historii. I mnie się to podoba.
W tomie tym, oprócz tytułowych „Kłów zimy”, dostajemy także pięć rozdziałów „Historii Anarchistów”, w których kontynuowana jest historia z „Kłów”, i w których poznajemy historie postaci drugoplanowych – momentami niemniej jednak ważnych niż Cecily i jej „dziecko”. „Kły zimy” skupiają się bowiem właśnie na Cecily oraz przemienionej przez nią młodej dziewczynie, Ali. Od chwili „ponownego narodzenia”, kobiety będą nierozłączne, a Cecily powoli będzie wprowadzała swą córkę w arkana nocnego życia obu miast. Przy okazji odkryje w niej także pewną głębię, i czające się tam tajemnice oraz możliwości…
Liczne wampirze konfrontacje i sceny walk poszczególnych klanów, to z całą pewnością ozdoba komiksu. Narysowane i opowiedziane z należytą dynamiką i, podobnie jak cały zarys historii powodują, że z niecierpliwością czekamy na kolejne strony i rozwinięcia wszystkich wątków. Jest brutalnie i bezkompromisowo, chociaż krwi, jak na komiks o wampirach, nie jest przesadnie dużo. Autorzy skupiają się raczej na polityce, wewnętrznych sporach, konszachtach i planowaniu obalenia władzy. Bardzo podoba mi się ten kierunek i chętnie przeczytam kontynuację. Sceny walk, przeplatane stopniowym ujawnianiem czytelnikowi kolejnych smaczków związanych z wampirzą hierarchią i knowaniami jakie odbywają się nieustannie na wszystkich szczeblach nocnego życia, to wszystko tworzy niesamowity klimat i wciąga od pierwszych stron. Ciekawa jest także sama główna bohaterka, mimo swojej bezwzględności i całego pakietu zasad, z kompletną suwerennością na czele, ma także pewne uczucia, potrafi dbać i troszczyć się o bliskich. Oczywiście jeśli akurat nie rozrywa czyjegoś gardła. Pierwsza część „Kłów zimy” to mam wrażenie dopiero preludium do akcji właściwej. Poznajemy bohaterów, autorzy uchylają rąbka tajemnicy, robią fajne twisty, zaciekawiają, ale czuję że to nadal dopiero wstęp, a kolejne tomy obnażą nam jeszcze więcej Świata Mroku i jego mieszkańców.
Lost in Time wykonało ponadto genialną pracę przy samym wydaniu komiksu. Twarda, lakierowana okładka dostępna była w dwóch wersjach – limitowanej oraz tradycyjnej, i to właśnie tę drugą otrzymałem do recenzji i uwieczniłem na poniższych zdjęciach. Oprócz perfekcyjnie dobranych kolorów, kredowego papieru oraz odpowiedniej grubości tego tomu, na jego końcu czeka na czytelnika cała masa niespodzianek, w postaci dodatków opisujących poszczególne klany, oba miasta oraz przybliżające nieco najważniejsze postaci przeczytanych historii. Fajnie, że coś takiego zostało dodane, a wydawca nie ograniczył się jedynie do wrzucenia kilku niewykorzystanych grafik czy alternatywnych okładek. Same historie zawarte w „Kłach zimy” mają doskonałe tempo i budują mroczny i ciężki klimat, ale kiedy już, ze smutkiem, skończymy lekturę, czekają na nas jeszcze właśnie te dodatki, które pozwalają podtrzymać oczarowanie tym tytułem i pokręcić się jeszcze chwilę wśród ciemnych, brudnych, brutalnych i niebezpiecznych zaułków Minneapolis i St. Paul, gdzie każdy świst wiatru i zasłyszany trzask, może być ostatnim w waszym życiu. W waszym ludzkim życiu, rzecz jasna…
"Lęk" - Tomasz Sablik.
Czytam Tomka od samego początku jego przygody z wydawaniem książek. Wiążę z ich lekturą duże oczekiwania, bo z tytułu na tytuł doskonale widać, że Tomek pracuje nad warsztatem i dopieszczaniem swoich powieści coraz mocniej. „Próba sił”, którą wydał w nieszczęsnym Novae Res, mimo astronomicznej liczby błędów wszelakich, została przeze mnie wysoko oceniona, bo miała to „coś”, czego nawet brak korekty i redakcji nie potrafił zniszczyć. Jeśli przymknęło się oko na kwestię edytorską, doskonale wyczuwało się klimat tej powieści, strach odczuwany przez bohaterów i mnie osobiście łatwo było się z nimi utożsamić i polubić ich. „Winda” wydana w Vesperze, to od strony dopracowania zarówno kwestii wizualnej jak i poprawności językowej, zupełnie inna bajka. I tu też wyraźnie wyczuwałem przyczajoną grozę, a zakręty opowieści zaserwowanej przez autora, rzucały mną na prawo i lewo podczas lektury.
Dlatego też, niedługo po premierze „Lęku” z dużym podekscytowaniem i oczekiwaniami zasiadłem do poznawania nowej powieści. No, bo przecież skoro autor stale rozwija warsztat i jest pod opieką profesjonalistów, a wszyscy wokół w swych opiniach „ochają” i „achają”, to zapoznanie się z „Lękiem” powinno być czystą literacką przyjemnością. No właśnie, powinno być…
Tomek opowiada nam historię, której tłem jest bliżej nieokreślona przyszłość, świat osadzony w po-pandemicznych realiach. Tajemniczy wirus dosłownie zdziesiątkował ludzkość, zabijając prawie całą ludzką populację. Nieliczni którzy przetrwali, poranieni fizycznie i psychicznie przez straty najbliższych, rodziców, dzieci, starają się jakoś dalej żyć i funkcjonować w nowych realiach i tych dziwnych czasach. Głównymi bohaterami powieści są Julia i Jakub, mieszkający w maleńkim domku na skraju lasu i ogromnej pustyni. Otoczeni ciszą, śpiewem ptaków i… nudą, żyją bardzo powolnym i spokojnym rytmem. Niedaleko nich mieszkają także Marta i Daniel, ich jedyni sąsiedzi i znajomi. Nie spotykają się jednak zbyt często, nie są też specjalnie zżyci. Ot, lubią się, zapewne dlatego, że z czystej kalkulacji, muszą i powinni. Oczywiście w miarę możliwości pomagają sobie i wspierają się wzajemnie, ale nie ma wspólnych kolacji i rozmów do białego rana przy świecach i winie.
Spokój Julii i Jakuba zostaje zaburzony, kiedy po kilku latach samotnego życia, u ich progu, w pewną burzową noc, staje młoda, śliczna dziewczyna, prosząc aby wpuścili ją i pomogli. Od tego momentu ich niespieszne i szare życie, zacznie nabierać rumieńców oraz momentami zawrotnej prędkości. Dziewczyna, Żywia, przynosi ze sobą bowiem niesamowitą historię swojego życia, ale także chaos, śmierć, i pradawne słowiańskie rytuały…
Cała powieść ma niespieszne tempo, przerywane jedynie krótkimi momentami akcji, których jednak jest niewiele, i nie robią specjalnego wrażenia na czytelniku. A potencjał wynikający z możliwości wykorzystania demonologii słowiańskiej w literaturze jest ogromny. Owszem, opisy działań Żywii są bardzo plastyczne i ciekawe, ale mnie cały czas brakowało jakiegoś „pazura” w tym wszystkim. Działania które podejmują główni bohaterowie, postawieni w trudnych dla nich sytuacjach, podsycone jeszcze stagnacją, bo przecież od lat nie mieli większych zmartwień. Jako że ludzi została jedynie garstka, w niedalekim mieście mogli robić i zdobyć dosłownie wszystko o czym zamarzyli, nie przejmując się żadnymi konsekwencjami. Takie życie rozleniwia, zatraca się czujność, ludzie szukają nowych doznań, rozrywek, czegokolwiek co odróżni jeden dzień od drugiego. I to właśnie zostaje bezwzględnie wykorzystane przez Żywię, która ma wobec naszych bohaterów swoje ściśle określone plany. Oczywiście „Lęk” nie jest powieścią złą – napisany jest dobrze, dialogi, rozmowy pomiędzy bohaterami, są naturalne i realistyczne. Od strony merytorycznej także nie mam się do czego przyczepić. To co mi się bardzo podobało, to momenty pełne oniryzmu. Kiedy bohaterowie rozmawiali wśród oparów gorącej wody, a powietrze przesycone było zapachem ziół, które dziewczyna przynosiła z lasu. Wiele jest scen rodem ze snu, klimatycznych, sensualnych, a także czysto seksualnych, bo to, w różnych aspektach, także dość istotna część powieści. Tomek bardzo dobrze oddał klimat otaczającej bohaterów samotności, z którą każdy na swój sposób starał się sobie poradzić. Trzeba autorowi oddać, że poprowadzenie akcji w takiej a nie innej sytuacji, i miejscu tak, żeby nie zanudzić czytelnika, to duże wyzwanie. Ja przebrnąłem przez lekturę dość sprawnie, aczkolwiek tak jak pisałem wyżej, brakowało mi nieco więcej akcji, szybkości, rozbudzenia podczas czytania. Być może zamierzeniem autora było właśnie taki klimat podtrzymać przez całą powieść. Może to miało pomóc nam, czytelnikom, wczuć się w sytuację piątki bohaterów i wejść w ich skórę? Kto wie.
Ale żeby być zupełnie szczerym, a zawsze staram się taki być – ta powieść mogła nigdy nie powstać, i nic wielkiego by się nie stało. Niestety jest bardzo nijaka - ot historia, dość ciekawa, ale kompletnie przewidywalna, prowadząca dosłownie jak po sznurku do samego finału. Autor poprzez swój styl pisania daje nam wielokrotnie podpowiedzi jak mamy traktować poszczególne postaci tej historii, co nie jest dobrym posunięciem, jeśli nie pójdzie w parze ze zmyłkami, które należy zastosować w pewnym momencie, aby czytelnika zakręcić i pobudzić do myślenia i analizowania. Miałem nadzieję, że w finale nastąpi jakiś konkretny twist, że dostaniemy obuchem w łeb jak w końcowych minutach filmowej „Osady” Shyamalana. Że sceny rozwiązania tej historii zniszczą nam psychikę, i z rozdziawionymi buziami oraz drżącymi rękami zamykać będziemy „Lęk”.
No nie. Mało tego, sam finał jest dla mnie nieco nielogiczny i taki trochę na siłę. Rozumiem wszystko co się tam wydarzyło i dlaczego tak się stało, jednak niektóre działania bohaterów są mało sensowne i ciężko je wytłumaczyć. Niesamowicie przykro jest mi pisać te słowa, bo naprawdę spodziewałem się petardy, a otrzymałem małego kapiszona. I to bez zapałek. Wielka szkoda, ale mam nadzieję, że to tylko moja skrzywiona psychika tak odebrała „Lęk”, a nie, że mylą się wszyscy ci, którzy pieją z zachwytu po lekturze. Lub, że są nieszczerzy w swych opiniach. Bo wydaje mi się, że to jeszcze gorzej, niż przeczytać niepochlebną, ale jednak szczerą, recenzję czytelnika.
"Żywiołaki" - Michael McDowell
Jednym z moich największych marzeń, jest zwiedzenie USA. Na pierwszy ogień z pewnością poszłoby Providence, z wiadomych powodów, ale zaraz potem udałbym się nad Zatokę Meksykańską, im dalej i głębiej, tym lepiej. Alabama, Luizjana, Missisipi, bagna, ogromne plantacje, Nowy Orlean z jego muzyką… dzięki „Żywiołakom”, możemy na kilka wieczorów przenieść się właśnie w te rejony; na parne, duszne, mokre od potu, spokojne do bólu, tajemnicze Południe Stanów Zjednoczonych.
Beldame. Trzy wiktoriańskie domy, wybudowane ponad sto lat temu praktycznie na plaży, na samym brzegu zatoki. To tam, od wielu lat swoje wakacje spędzają dwie majętne rodziny – Savage’ów oraz McCrayów. Każda zajmuje swój dom, choć większość czasu spędzają ze sobą, prowadząc ożywione rozmowy, grając w gry lub po prostu korzystając z lata. Ale jak wspomniałem, na plaży postawione zostały trzy domy. I to właśnie ten trzeci, niezamieszkały od dziesięcioleci, majestatycznie magiczny, przyciągający wzrok i pobudzający wyobraźnię, pochłaniany stopniowo przez piasek i wydmy, jest jednym z głównych bohaterów powieści.
Kiedy fan grozy słyszy sformułowanie „nawiedzony dom”, przewraca oczami i znużony kontempluje sufit, z grzeczności jedynie nie zasypiając. Jednak „Żywiołaki” zdecydowanie bronią się w tym aspekcie i według mnie, to prawie doskonały przykład horroru bazującego na tym ogranym i przegadanym wszerz i wzdłuż, motywie. Absolutnie nie jest to klasyczna opowieść o duchach. Mnie podczas lektury bardzo często myśli uciekały w stronę „Pikniku pod Wiszącą Skałą” Joan Lindsay, który mógłbym włożyć do tego samego worka co „Żywiołaki”. Jeśli spojrzymy na obie powieści pod kątem klimatu stworzonego przez autora. A naprawdę ten klimat czuć. Często podkreślany w powieści McDowella jest upał, nieznośny gorąc, temperatury sięgające 40 stopni Celsjusza, to w tej powieści norma. Bohaterowie spędzający leniwe wakacje nad wodą, nie mający absolutnie nic do roboty, oprócz relaksu i wynajdowania nowych sposobów na schłodzenie się. Ociekają potem, lepią się, najchętniej chodziliby nadzy, a jeszcze lepiej jakby nie musieli się w ogóle ruszać. Dosłownie czuć na karku gorące, rwane oddechy, szum wentylatorów, a gdzieś w tle nigdy nie cichnące, szuranie. Jakby przesypującego się non stop piasku…
Trzynastoletnia India McCray, która jest jedyną nastolatką w Beldame, praktycznie od razu interesuje się ogromnym gmachem trzeciego domu. Domu, który powoli znika, zagarniany przez nawiewany nieustannie piach. Jej wyobraźnia szaleje kiedy ciągnie za języki swoich wakacyjnych towarzyszy i dowiaduje się o tym miejscu coraz więcej. Dom przyciąga ją, kusi tajemnicą, nocami wydaje jej się, że ktoś po nim spaceruje, na piętrach widać dziwne cienie, a kiedy dziewczyna zdobywa się na odwagę i podchodzi bliżej, wydaje jej się, że ktoś czai się w ciemności, przygląda się i zaprasza do środka…
Groza czai się gdzieś w tle od samego początku powieści. Jest nieoczywista, ukryta, ale cały czas obecna. Stopniowo zaczyna przebijać się na pierwszy plan, wraz z poznawaniem historii przez czytelnika, a ostatnie sto stron, to już czysty horror, z wieloma bardzo sugestywnymi i plastycznymi opisami. Tytułowe „Żywiołaki”, które kuszą, zaczepiają, oszukują i starają się wabić bohaterów aby ci weszli do trzeciego domu, to wspaniały przykład kunsztu i zabawy autora z czytelnikiem. Nic nie jest tu oczywiste, bohaterowie powieści sami do końca nie wiedzą czy to co właśnie przeżyli, to prawda, sen czy koszmar wywołany nieznośnym upałem i sugestiami wyobraźni karmionej historiami o tajemniczym domu.
Jestem nieco zawiedziony samym finałem, zabrakło mi tam mocniejszej sceny rozwiązania, chociaż cała powieść utrzymana jest w mocno onirycznym klimacie, powolne tempo akcji zdecydowanie lepiej tam pasuje (również w kontekście notorycznego upału), to i tak pod koniec zdecydowanie się zwiększa, a momentami pędzi na łeb na szyję. Fani mocniejszych, brutalniejszych scen również znajdą tu coś dla siebie, choć nie ma tego dużo. To lektura zdecydowanie dla fanów grozy subtelnej, zawoalowanej, historii opowiadanych wieczorami na ganku z tyłu domu lub snutych szeptem przez starsze osoby, odpoczywające w cieniu drzewa. Ogromną rolę w powieści odgrywają dialogi, właściwie cały czas ktoś z kimś rozmawia, wymienia poglądy lub żartuje. Dostajemy tu bardzo dobrze skonstruowane technicznie dyskusje pomiędzy obiema rodzinami, które różnią się dość mocno w poglądach i życiowych priorytetach. Podczas kiedy McCrayowie – India i jej ojciec Luker, to dość wyluzowani i idący z duchem postępu nowojorczycy, tak rodzina Savage’ów, to zatwardziali Południowcy, mający specyficzne i staromodne podejście do wielu spraw. Wydaje mi się, że aż tak bardzo zajęli się kultywowaniem rodzinnych tradycji, że stało się to ich przekleństwem, i wpędziło ich na równię pochyłą. Niemniej jednak, dialogi są zdecydowaną ozdobą książki i jednym z budowniczych klimatu. Świetną pracę wykonał tłumacz – Tomek Chyrzyński. W moim odczuciu fenomenalnie udało mu się przełożyć na nasz język styl autora, i to co oraz jak, chciał czytelnikowi zaserwować. Uchwycił ducha tamtych czasów, charakterystyczne podejście Południowców do życia, oraz doskonale zbalansował grozę z obyczajem. Duże oklaski ode mnie. Jeśli lubicie historie których akcja umiejscowiona jest w USA, nie gardzicie nieoczywistą i nienachalną grozą, „Żywiołaki” powinny się wam spodobać. Dla mnie to była ogromna przyjemność i chętnie poznałbym inne dzieła McDowella, zwłaszcza te, które pokazują jeszcze więcej tego barwnego i oryginalnego amerykańskiego Południa. A trochę tego było… Vesperze, byłbyś tak łaskaw? 😉
"Dreszcze" - Mariusz Wojteczek.
Opowiadania zawarte w „Dreszczach” określiłbym mianem grozy miejskiej. Mariusz zabiera nas w przeróżne miejsca, opisując je tak plastycznie i z taka precyzją, jakby w każdym z nich spędził kilkanaście lat życia, wsiąkł w specyfikę danego miasta czy dzielnicy, i dopiero wtedy zaczął o nich pisać, aby rzetelnie i sumiennie oddać ich klimat oraz poziom szarości i codziennej beznadziei. Podobnie rzecz ma się z bohaterami poszczególnych opowiadań. Z pozoru prości, nieskomplikowani, biedni ludzie. Za tą powierzchownością kryją się jednak dramaty. Pewne decyzje, które podjęli w przeszłości lub podejmują na bieżąco, wpływają na ich przyszłość, która jawi się przeważnie jako krótka, a przy okazji bezbrzeżnie smutna. Opisując jakąś sytuację, wydarzenie, autor potrafi w niesamowity sposób przekazać jego głębię. Jakby podmieniał wszystkie proste słowa, na ich trudniejsze zamienniki. Nie powoduje to zmiany odbioru tekstu u czytelnika, ale wynosi tekst na wyższy, poważniejszy poziom.
Nigdy nie byłem fanem zbiorów opowiadań, bo zawsze uważałem, że to takie rozdrabnianie się, liźnięcie tematu, przystawka, nierozwinięty pomysł. Od jakiegoś czasu, głównie dzięki polskim autorom, zdecydowanie zmieniłem zdanie. A „Dreszcze” chyba finalnie postawiły stempel na moim nowym stanowisku. Mariusz Wojteczek, Anka Wybraniec, Wojtek Gunia czy Dawid Kain – jeśli jeszcze nie mieliście okazji poznać ich dzieł, zdecydowanie nadróbcie te zaległości. Celowo nie przybliżam Wam tutaj treści poszczególnych tekstów, ponieważ są to opowiadania krótkie, i napisanie o nich więcej niż dwóch, trzech zdań nie ma sensu, bo zaczniemy zdradzać ważne wątki fabularne. Ja też nie czytałem niczego o „Dreszczach” przed lekturą, i czułem ten dreszczyk (😉) ekscytacji przed poznawaniem kolejnych historii.
Autor zabiera nas w podróż po zakamarkach miast, miasteczek, i dusz. Specyficzna aura otaczająca poszczególne opowiadania pomaga nam uwierzyć, a przynajmniej zacząć podejrzewać, że w tych tekstach drzemie nieco więcej, niż jedynie ziarno prawdy. Mariusz roztacza wokół czytelnika pajęczynę tajemnicy, dodaje szczyptę niesamowitości, fantastyki, ale robi to bardzo subtelnie, nienachalnie. Tak dobrze, że zanim się zorientujemy, już wierzymy w wampiry, czarownice i dusze dawno zmarłych, odzianych w swe wyniszczone, zmaltretowane cielesne powłoki, które powinny już dawno rozłożyć się gdzieś, metr pod ziemią. A jednak są tu, a dla nas nie jest to jakoś specjalnie dziwne. „Dreszcze” można podzielić na dwie części. Dwie bardzo różne od siebie części, przedzielone „Liczbą początku i końca”, która nieco rozluźnia klimat, i daje czytelnikowi odetchnąć od cięższych doznań. Mimo, że mamy w niej do czynienia tradycyjnie ze śmiercią, to jednak to krótkie opowiadanie, w jakiś dziwny sposób było podnoszące na duchu, krzepiące. Cała reszta niestety przygniatała mnie do gleby, wymuszając aby trybiki w głowie jeszcze długo po lekturze pracowały, analizowały i stawiały mnie w sytuacjach, w których autor postawił swoich bohaterów. A były to bez wyjątku sytuacje trudne, często wymagające podjęcia niesamowicie trudnych decyzji. W kilku opowiadaniach, Mariusz konfrontował niejako postaci ze sobą. Najczęściej nie bezpośrednio, tak jak miało to miejsce w tytułowych „Dreszczach” czy „Drodze”, ale zdarzyło mu się także postawić przed sobą bohaterów niewinnych, dotkniętych przez sytuacje z przeszłości, którzy mieli okazję stanąć oko w oko z twórcami swego bólu i tęsknoty nim spowodowanej („Ludzie jak psy”).
Dużą wagę przykłada także autor do kwestii religii. Ten temat przewija się w kilku opowiadaniach, na różnych płaszczyznach i spełnia przeróżne role. Przykładem może być „Golem”, który wydaje mi się swego rodzaju hołdem dla Mary Shelley, ale przełożonym w realia religijne. Religia ma także fundamentalne znaczenie w tekście pod tytułem „Stróż” – to moim zdaniem jedno z lepszych opowiadań tego zbioru, a podejście autora do tematu zarówno od strony dobra, jak i „zła” jest świetnie przedstawione.
Prawie każdy tekst w zbiorze, orbituje wokół śmierci, jej następstw i rozpatrywania momentu końca na przeróżnych płaszczyznach. Czasem zgon dotyczy kogoś z tła, czasem głównego bohatera, ale zawsze łączy się on z dogłębną analizą sytuacji, ze spojrzeniem z wielu stron i perspektyw. Najczęściej motyw śmierci jest katalizatorem, którego używa Wojteczek do rozwinięcia akcji w danym opowiadaniu, ale zdarza się też, jak to miało miejsce w przypadku „Poematu martwego chłopca”, że sam fakt śmierci jest osią fabuły, wokół niej rozgrywają się wszystkie późniejsze, jak i wcześniejsze wydarzenia. Podoba mi się, że Mariusz pozostawia zawsze furtkę na nasze własne przemyślenia. Potrafi ukazać kwestię końca z tylu różnych kierunków, dając wiele możliwości interpretacji, i ewentualnego postawienia się po którejś ze stron, wejścia w rolę któregoś z bohaterów.
W zbiorku pojawiają się także smaczki dla fanów demonologii słowiańskiej, osadzone jednak nie w czasach dawnych, a teraźniejszych. Bardzo podoba mi się historia opisana w tekście „Gdybym tylko mogła latać” z dwóch powodów – genialnie odwzorowane słownictwo i styl życia prostych ludzi ze wsi, ich akceptacja faktu, że w głębi lasów żyją dziwaczne stwory, które lepiej omijać szerokim łukiem, ale które są przez wiejską społeczność akceptowane. Mariusz zgrabnie i delikatnie przedstawił problemy pewnej młodej dziewczyny i jej stosunek do owych stworów, które także swoje problemy mają... A wszystko to w dobie telewizji i PGR-ów. Bardzo dobra rzecz, jednocześnie subtelna i dająca do myślenia. Kolejny tekst także utrzymany jest w klimacie demonologii słowiańskiej. „Schronisko” bardzo różni się jednak od „Gdybym tylko mogła latać” – to zdecydowanie najprostsze i chyba najsłabsze opowiadanie całego zbioru. Pewna skłócona para wybiera się na „oczyszczający” ich związek wypad w góry. Po długiej wędrówce, w środku nocy i z pomocą tajemniczego górala, docierają do tytułowego schroniska. Odpoczynek przy kominku i alkoholu zamienia się jednak w oniryczną podróż w dawne czasy, pełną prastarych wierzeń i obrzędów. Finalnie okazuje się jednak, że nie każdy bohater opowiadania doczeka kolejnego świtu… Żebyśmy się tylko dobrze zrozumieli – piszę, że jest to chyba najsłabsze opowiadanie, bo jest bardzo proste, i od samego początku tak naprawdę wiemy jak się skończy. Jednak Mariusz zawiesił w „Dreszczach” poprzeczkę tak wysoko, że nawet „Schronisko” odbieram jako tekst bardzo dobry, przemyślany i świetnie napisany. Jednak moja ocena powodowana jest zerkaniem przez pryzmat poprzednich tekstów, ich głębi i czasu którego potrzebujemy, aby je należycie przeanalizować i zastanowić się nad wszystkimi problemami, które autor zrzucił nam na głowy.
Fani grozy wojennej znajdą coś dla siebie w opowiadaniu „Piątka z St Ives”. Francuski front II Wojny Światowej i mały oddział amerykanów, którzy podróżują w poszukiwaniu swoich towarzyszy. Bardzo zgrabnie opisane realia wojny i śmierci, a także twist rodem z Archiwum X, oraz jego potężne następstwa dla żołnierzy.
Mam wrażenie, że autor mniej więcej od połowy zbioru stwierdził, że jest zbyt ciężko, i dodał nieco lżejszych tekstów. Oczywiście wszystkie trzymają wysoki poziom literacki i straszą na przeróżne sposoby, śmierć również nadal jest stałą i łączy opowiadania z „pierwszą” częścią zbioru. Jednak tematy poruszane tu przez Mariusza, nie powodują już projekcji wszelkich odcieni smutku, czerni i depresji w naszej wyobraźni.
Doskonałym zwieńczeniem „Dreszczy” jest opowiadanie „Ballada Jeremiaha Westa”, które przenosi nas na południe USA, do czasów bitwy pod Gettysburgiem. Autor serwuje nam mocno alternatywny jej przebieg i dodaje kilka smaczków dla fanów zombie… miałem przyjemność czytać to opowiadanie wcześniej, ale z wielką chęcią je sobie przypomniałem, bo Mariusz obraca się w realiach tamtych czasów, jakby dosłownie z nich pochodził. I ta uwaga, w zasadzie tyczy się wszystkich tekstów zawartych w zbiorku. Autor wykonał bardzo rzetelną i dokładną pracę nad researchem do poszczególnych tekstów. Nie widać w żadnym z nich amatorki i pośpiechu, a wręcz przeciwnie, ciężko jest wyłapać jakieś błędy, fakty które nie przystają do danego miejsca czy czasu, o których autor aktualnie opowiada.
Reasumując ten mój przydługi wywód – Mariusz Wojteczek bawi się z czytelnikiem, ale również wymaga. Wymaga skupienia, należytego zagłębienia się w historie, wręcz niekiedy zmusza nas poprzez słowa, abyśmy na chwilę stali się postaciami z jego wyobraźni, które przelał na papier i które właśnie poznajemy. Ich losy, ich błędy, a przede wszystkich uczucia. A wśród uczuć zdecydowanie dominuje smutek, jego przeróżne formy i rodzaje. Ale to właśnie smutek, który wyziera ze stron „Dreszczy” mnie osobiście najbardziej powala i przytłacza. Mariusz nie boi się trudnych tematów, czasem mam wręcz wrażenie, że wyszukuje te najcięższe, wymagające skupienia, wiedzy, analizy, empatii. To robi wrażenie na czytelniku. Ja przez cały czas lektury czułem się tak, jakbym powoli spacerował nocą po zamkniętej, opustoszałej galerii sztuki, pod którą ktoś, zapewne jakiś zazdrośnik, podłożył ogień. Wszędzie słał się dym, jedynym dostępnym dla oka kolorem była szarość. Było duszno, brakowało światła i powietrza, a z głośników ktoś szeptał swoje grzechy. Jeśli również macie chęć posmakować podobnych wrażeń, zdecydowanie polecam Wam „Dreszcze”.
"Toń" - Hill House.
RECENZJA SPOJLEROWA – KTO JESZCZE NIE CZYTAŁ KOMIKSU, NIECH OD NIEGO ZACZNIE!
Hill House – „Toń”.
DC Black Label i Hill House, zaczynają mocno mieszać na rynku komiksowego horroru. Po świetnych dwóch pierwszych tomach serii – „Koszu pełnym głów” oraz „Rodzinie z domku dla lalek”, kolejne wydawnictwo – „Toń” trzyma równie wysoki poziom. Pokusiłbym się nawet o tezę, że poprzeczka jest minimalnie, ale stale podnoszona. Co jest rzeczą dość niespotykaną i wartą wspomnienia.
„Toń” do którego scenariusz napisał Joe Hill, a oprawą wizualną zajęli się Stuart Immonen oraz kolorysta Dave Stewart, to zamknięta i świetnie zbalansowana historia, w której znajdą coś dla siebie nie tylko fani czystej lovecraftowskiej grozy, ale i pasjonaci science fiction czy nawet… nauk ścisłych. Do pewnego momentu jest to dość klasyczna historia niesamowita, ale twist fabularny, który zaserwował nam w pewnym momencie Hill, zmienia nasze podejście do fabuły i pozwala spojrzeć na nią z nieco innej strony. Nadal jest mocno niepokojąco, ale robi się arcyciekawie. Ale po kolei…
Wyobraźcie sobie, że odbieracie sygnał SOS od statku badawczego. Niby żadna sensacja, ale co jeśli dodam, że statek ten zaginął prawie 40 lat temu… skojarzenia nasuwają się same – „Event Horizon”! Już od samego początku klimat budowany jest w oparciu o klasyczne motywy filmowo-przygodowe. Fani popkultury z całą pewnością znajdą związki chociażby z „Kulą” czy nawet „Obcym”.
„Derleth” zostaje zlokalizowany i niezwłocznie zbiera się ekipa ratunkowa, mająca na celu rozwikłanie zagadki zaginięcia statku, zabezpieczenia znalezionych dokumentów i badań oraz odszukania ciał załogi. Kiedy przybywają na miejsce, okazuje się że ostatni punkt planu będzie dość trudno zrealizować.
Wokół wraku i przybyłych, zahartowanych w ciężkich akcjach ludzi, zaczynają dziać się rzeczy niesamowite i niepojęte. Dziwne morskie stworzenia krążą wokół „Derletha”, a na niedalekiej plaży, gdzie ekipa wylądowała, znajdują zwłoki jednego z marynarzy zaginionego okrętu. Zabierają go więc na pokład nie wiedząc jeszcze, że jest to wstęp do przerażających i śmiertelnych dla wielu z nich wydarzeń. Tymczasem badając okolicę w której znaleziono trupa, jeden z poszukiwaczy natrafia na tajemniczą jaskinię, w której odnajduje wyryte w skałach cyfry. Mnóstwo cyfr, układających się w pewien specyficzny ciąg. Ale to dopiero początek znalezisk, niedługo potem okazuje się, że większość załogi „Derletha” zostaje odnaleziona. Mężczyźni, mimo że od ich zaginięcia upłynęło kilkadziesiąt lat, wydają się mieć nadal tyle ile mieli w chwili zaginięcia. Są ślepi, mówią o dziwnych robakach, które tam znaleźli…
W tym momencie akcja ratunkowa zmienia się w nierówną walkę o przetrwanie. Miałem też w tym momencie kolejne filmowe skojarzenie. Tym razem z „Coś” Johna Carpentera, a właściwie Johna Campbella, autora literackiego pierwowzoru filmu Carpentera. Mimo, że załoga statku ratunkowego to twardzi, nieustępliwi i charakterni ludzie, to to z czym muszą się teraz mierzyć, wychodzi daleko poza ich dotychczasowe doświadczenia. Dzieje się naprawdę dużo, robi się krwawo, mrocznie i bardzo lovecraftowsko. Od komiksu ciężko się oderwać i przyznam się, że rzadko zdarza mi się czytać coś dwa razy. Dla „Toni” z przyjemnością nagiąłem tę niepisaną zasadę, bo uważam że to coś wyjątkowo dobrego. Idealnie trafia w moje gusta komiksowo-literackie. Daleka północ, tajemnice sprzed eonów, posłańcy przedziwnych istot, którzy pertraktują z ludźmi – WOW! Ale komiks to nie tylko czysta akcja. Nie brakuje całkiem długich dyskusji pomiędzy bohaterami, kiedy muszą podejmować nierzadko trudne decyzje. To także dobry moment dla scenarzysty, aby przybliżyć nam nieco historii i dodać jej głębi. Momentami wydaje się, że Hill czerpał natchnienie z jakichś b-klasowych, pulpowych scenariuszy, jednak „Toń” doskonale balansuje pomiędzy grozą a przygodą. Akcja ma dobre tempo, i nawet kiedy pozornie nic się nie dzieje, gdzieś w tle nadal wyczuwa się napięcie i ogarniającą bohaterów coraz większą niemoc i bezradność w walce z przeciwnościami i potwornymi robalami, które zagnieździły się w biednych marynarzach z „Derletha”.
Doskonale widać, że autorzy świetnie bawili się przy tworzeniu komiksu. Ilość zaczerpnięć, nawiązań i generalnie zabawa konwencją widoczna jest praktycznie na każdej stronie. Niekiedy jest jej aż za dużo, a poszczególne sytuacje znajdują rozwiązanie nieco zbyt szybko. Można to oczywiście zrzucić na narwane charaktery braci Carpenter oraz ich współtowarzyszy tej przedziwnej i przerażającej przygody, ale fajnie byłoby momentami zwolnić, dołożyć trochę historii, może jakieś retrospekcje. Chętnie dowiedziałbym się więcej o robalach i ich „misji” na Ziemi. Miło byłoby zobaczyć też trochę więcej walki psychologicznej pomiędzy prostymi w gruncie rzeczy ludźmi, a pradawnymi istotami spoza naszej planety. Niemniej jednak rozumiem, że autorom zależało na takiej a nie innej dynamice i długości „Toni” i jak najbardziej to szanuję. To naprawdę świetna zabawa, zwłaszcza dla czytelników wychowanych w latach 80’ i 90’ – bo młodsi z pewnością nie wyłapią wszystkich perełek, które Hill i Stewart przemycili na kartach komiksu.
Jestem natomiast nieco zawiedziony samym finałem. Mimo, iż jestem psychofanem Lovecrafta, a zwieńczenie tej historii idealnie wpisuje się w klimat prozy Mistrza z Providence, to chyba bardziej podobałoby mi się negatywne dla ludzi zakończenie całej przygody. Chociaż nikt nie powiedział, że to definitywny koniec… tego rodzaju opowieści lubią zaskakiwać i może za jakiś czas doczekamy się równie udanej kontynuacji? 😊
"W górach szaleństwa" - gra paragrafowa.
"W górach szaleństwa” to kolejna, po dobrze przyjętym „Zewie Cthulhu”, gra paragrafowa na podstawie prozy Cienia z Providence, Howarda Phillipsa Lovecrafta.
Potocznie nazywane paragrafówkami gry w formie opowieści, w których czytelnik dokonuje wielu wyborów bezpośrednio wpływających na kształt historii i akcję, popularne były zwłaszcza w latach 90-tych XX wieku. Ja sam z uśmiechem wspominam serię „Wehikuł czasu”. Były to małe książeczki przenoszące nas w różne zakątki Ziemi i nie tylko, konfrontujące nas z Indianami, piratami czy rycerzami. Można było udać się na poszukiwania źródeł Nilu, przeszukiwać podmorskie głębiny w poszukiwaniu mitycznej Atlantydy, walczyć u boku Króla Artura, a nawet przenieść się na Saturna. Dla młodego chłopaka, wychowanego na przygodach Hucka Finna i Indiany Jonesa była to nie lada gratka. Tym bardziej cieszy fakt, że wydawnictwo Black Monk, które odpowiada za wydanie w Polsce 7 edycji gry fabularnej Zew Cthulhu, zainteresowało się i zainwestowało także w inne gry osadzone w świecie Mitologii Cthulhu. Oprócz „Zewu Cthulhu” i „W górach szaleństwa” możemy spodziewać się także kolejnych książek z serii. W przygotowaniu są „Widmo nad Innsmouth” oraz „Bezimienne miasto”. A oprócz tej serii, niedługo ukaże się także ogromna, dwutomowa epicka gra Beniamina Muszyńskiego, również osadzona w świecie Lovecrafta – „Widmo nad Arkham”. Pochwalę się, że objąłem nad tym projektem patronat jako Fani Grozy 😉. Znajdziecie tam bardzo klimatyczną i zawiłą intrygę, ponad tysiąc paragrafów i ponad sto możliwych zakończeń. Zdecydowanie więc jest na co czekać!
Wracając jednak do „Gór Szaleństwa”. Każdy szanujący się fan grozy zna sztandarową i monumentalną mini-powieść HPL-a pod tym samym tytułem. Napisana w 1931 roku opowiada o pasjonującej wyprawie na Antarktydę pewnego profesora Uniwersytetu Miscatonic, w celu zbadania nieznanego wtedy kontynentu pod kątem geologicznym i historycznym. Już sama tego rodzaju ekspedycja niesamowicie działa na wyobraźnię czytelnika, a jeśli dodamy do tego całą masę tajemnic i spekulacji co też może znajdować się wśród bezkresu bieli i zimna, robi się arcyciekawie. Myślę, że można to porównać jedynie do odkryć związanych z głębinami oceanów czy eksplorowaniu innych planet. Pamiętajmy, że mówimy o historii spisanej w latach 30-tych ubiegłego wieku, kiedy to ekspedycje Shackletona, Byrda czy Scotta były jeszcze „świeże”, i szeroko komentowane na świecie. Co prawda pionierzy antarktycznych ekspedycji nie odnaleźli tam tego co bohater naszej gry, ale jednak byli z całą pewnością największymi bohaterami swoich czasów.
Grając, wcielamy się w postać dr Williama Dyera, geologa Uniwersytetu Miscatonic, który wyrusza wraz z innymi uczonymi oraz pomocnikami w epicką podróż ku nieznanemu. Zamierzają oni dokonać w wielu miejscach antarktycznego lądu odwiertów i badań, aby potwierdzić lub zdementować plotki na temat Antarktydy. Jednak to co odkrywają po przybyciu na miejsce, przechodzi ich najśmielsze oczekiwania i zmienia kompletnie postrzeganie zarówno historii tego miejsca jak i przeszłości planety. Przed nimi bowiem, po przejściu potężnej śnieżnej burzy ukazują się tytułowe Góry Szaleństwa. Monumentalny i nigdy wcześniej niewidziany łańcuch górski, wznoszący się momentami na wysokość prawie 35.000 stóp. Kiedy pod wpływem nacisków jednego z profesorów następuje podział ekspedycji i rozdzielenie się na dwa zespoły badawcze, profesor Lake – który udał się w Góry Szaleństwa raportuje o przedziwnych znaleziskach, i prosi o przybycie naszego bohatera na miejsce. Po przylocie dr Dyera okazuje się, że obóz Lake’a jest kompletnie zniszczony, większość ludzi i psów zginęła straszną śmiercią, a tajemnicze stworzenia, które ekipa Lake’a odnalazła w podziemnej jaskini, zaginęły…
I tu zaczyna się właściwa akcja i nasze pierwsze decyzje. Czy chcemy brnąć w przygodę i próbować odkryć tajemnice tego miejsca, czy wolimy oddalić się i wrócić z kolejną ekspedycją, lepiej przygotowaną na to co może czyhać na nas w Górach Szaleństwa…?
Sama historia niestety niezbyt różni się od jej literackiego pierwowzoru. Miałem cichą nadzieję, że będzie to jednak swego rodzaju rozwinięcie, kontynuacja lub chociaż alternatywa dla powieści Lovecrafta. Co prawda powiewem świeżości jest z pewnością fakt, że „uczestniczymy” w całym wiekopomnym przedsięwzięciu i mamy wpływ na to co się wydarzy. Jednak miło byłoby gdybyśmy mogli doświadczyć czegoś więcej niż to, co już właściwie znamy. Miejsce i bohaterowie są ci sami, mamy do czynienia ze Starszymi Bogami i ich plugawymi sługami – shoggothami, błąkamy się pod podziemnych tunelach, powoli tracąc nadzieję na rozwikłanie zagadki oraz utrzymanie należytego poziomu zdrowia psychicznego. Nie powiem Wam jak „Góry Szaleństwa” w tym przypadku się kończą, ale możecie być pewni, że niejeden raz poczujecie dreszczyk grozy i ciarki na plecach. Na mnie to opowiadanie zawsze bardzo działało, ale może dlatego, że uwielbiam generalnie grozę w zimie, górach i śnieżycach.
Na pewno zaskoczył mnie pozytywnie fakt, że na lekturze musiałem się skupiać dużo bardziej, niż to miało miejsce przy poprzedniej grze – „Zew Cthulhu”. Mamy tu zdecydowanie więcej opcji wyboru, często musimy się wracać czy to do obozu Lake’a, czy też wybierać w którą stronę świata się najpierw udamy. Momentami czułem się wręcz przytłoczony mnogością opcji, co jednak finalnie uważam za pozytyw, bo pozwala to na należyte skupienie się na grze i właściwe zaangażowanie w przeżywane przygody. Czytelnikowi przyda się także z pewnością kartka i ołówek, będą bowiem potrzebne do notowania pewnych rzeczy i swoich wyborów.
Z całą pewnością paragrafówka ta jest świetnym sposobem na pokazanie świata Lovecrafta i jego wyobraźni zupełnie nieobeznanym z nimi czytelnikom. Ja sam byłem przez dwa wieczory lektorem „Gór Szaleństwa” dla takiej właśnie osoby. Rozmawiając później, już po zakończeniu, a właściwie WIELU zakończeniach tej epickiej wyprawy widziałem i słyszałem w głosie mojego towarzysza pozytywny odbiór całości i chęć dalszego eksplorowania świata stworzonego przez Mistrza z Providence. Co zapisuję sobie jako sukces, bo jak wszyscy wiemy Lovecrafta albo się bezgranicznie ubóstwia albo nienawidzi. Klimatu całości dodaje z pewnością oprawa graficzna książki. Stylizowana na starą księgę lub pamiętnik ze świetnymi, nieco pulpowymi grafikami w środku oraz wyraźną numeracją poszczególnych stron, co ułatwia nam zagłębienie się w historię i wędrowanie razem z bohaterami po przedziwnym ogromnym mieście, biegnących w głąb Ziemi tunelach czy walkę na pokładzie samolotów z potężnymi burzami. Opowiadanie Lovecrafta liczy sobie ok 130 stron, ale zdecydowana większość to opisy, które mogą nużyć. Tutaj mamy okrojoną historię, mniej przemyśleń głównego bohatera, i może dzięki temu łatwiej będzie nowym osobom poznać styl HPL-a i wczuć się w oryginalny styl pisarza. Zdecydowanie czuć klimat prozy HPL-a, dobra zabawa jest raczej nieunikniona, jedynym minusem jest tak jak pisałem brak nowości. Szkoda, bo to jest ten rodzaj historii, z której można wyciągnąć jeszcze więcej niż zostało już napisane. Dodać wątki, poprowadzić w nowych kierunkach, przywołać kolejne postaci… Niemniej jednak, jako czysta zabawa, to doskonale spędzony czas i myślę, że czytelnik lubujący się w tego rodzaju horrorze nie będzie zawiedziony. Ja czekam na kolejne tytuły z serii i z chęcią zanurzę się w odmęty szaleństwa, tym razem nie tylko jako bierny obserwator, ale jeden z bohaterów!
Anna Musiałowicz - "Kuklany las".
Muszę przyznać, że już sam tytuł mnie niesamowicie zaintrygował i przyciągnął uwagę. Słowo „kuklany” jest tak specyficzne, melodyjne, baśniowe, że nie można przejść obok niego obojętnie. I nawet Word je podkreśla – to ostateczny dowód na jego wyjątkowość 😉.
Historia opisana w tej dość krótkiej, bo 170-stronicowej powieści, kręci się wokół kilku osób oraz oczywiście tytułowego lasu. Wszyscy bohaterowie książki są w jakiś sposób ze sobą związani. Głównymi postaciami są z pewnością Natalia i jej schorowana mama, które mieszkają w rozpadającym się domku na skraju lasu. Natalia jest osobą dotkniętą pewnym stopniem niepełnosprawności umysłowej, ponieważ jako dziecko została kopnięta w głowę przez konia. Ten moment, te kilka chwil, stało się katalizatorem zdarzeń, które w przyszłości dotkną wielu ludzi. Autorka zwinnie lawiruje pomiędzy bohaterami, opisując zgrabnie ich historie i z czasem odkrywając kolejne tajemnice łączące poszczególne osoby. I tak poznajemy małego chłopca Maćka oraz jego rodziców, Karinę i jej chłopaka Pawła oraz kilka innych, mniej znaczących postaci. A wszystkich spaja tajemniczy las, który przyciąga, mami i obiecuje. Natalia, kiedy tylko ma wolną chwilę, biegnie pomiędzy drzewa za domem. Czuje się tam doskonale, wsłuchuje się w szumy, trzaski, słucha historii które opowiada wiatr lawirujący w koronach. Jest w tym coś magicznego, mistycznego, prastarego… Natalka uwielbia bawić się lalkami, a że jej i matce się nie przelewa (delikatnie mówiąc), jej jedynymi zabawkami są szmacianki, które robiła dla niej rodzicielka kiedy jeszcze była w stanie, bo obecnie jest przykuta do łóżka i codziennie walczy o każdy oddech, nie chcąc opuścić swojego ukochanego dziecka. Dziewczynka ukrywa swoje laleczki w mchu, w spękanych pniach, i gdzie tylko się da. Jedną z tych szmacianek znajduje Paweł, wracający nocą do domu po kłótni ze swoją ukochaną i wypiciu zdecydowanie zbyt dużej ilości alkoholu, inna z kolei wpada w ręce małemu Maćkowi, który wybrał się z ojcem na „męski wypad” i leśne szaleństwa. Sam las ma jednak wobec nich swoje plany, i wydaje się, że celowo zwabił ich do siebie. Wszyscy bohaterowie „Kuklanego” są pod silnym oddziaływaniem tegoż lasu, bo zdaje się on wpływać na świadomość, reagować na obecność człowieka, a jednocześnie być posłusznym tym, którzy znają jego magię i czasem proszą o pomoc…
Tak naprawdę nie jest to w moim odczuciu horror, raczej powiedziałbym że motywem przewodnim jest tu miłość i motywy demonologii słowiańskiej, które ściśle się ze sobą łączą i przeplatają, tworząc zgrabną i zwięzłą historię o pewnej tragedii i jej następstwach, które dotyczą wielu osób i mają kolosalny wpływ na ich dalsze życia. Wspominam o demonologii, bo Ania zabawiła się nieco konwencją i dostosowała do swojego pomysłu postać pewnego staro-słowiańskiego demona. Można się też pokusić o chwilę rozważań nad wpływem na tę powieść haitańskich wierzeń, bo wydaje mi się, że również one by nam to tu idealnie pasowały. Nie napiszę nic więcej, bo to byłby duży spoiler, ale te wierzenia sprzed setek lat spełniają w powieści decydującą rolę i ich wariacje są wielce oryginalnie zaadaptowane do historii. Oczywiście znajdziemy w książce strach, i to całkiem sporych rozmiarów. Ale jest to strach pierwotny - o własne dzieci, o ich niepewną przyszłość. Wtórują mu ból i złość, które są wynikiem zaprzepaszczonych szans, straconych nadziei i pretensji do losu, o to jak potraktował młode, niewinne istoty. Znajdzie się też miejsce na łzy i bezsilność, więc mamy tu całą paletę negatywnych emocji, które budują nastrój i dodają głębi opowiadanym przez autorkę historiom.
Jednak mimo ciekawie prowadzonej akcji, ja chyba nie jestem targetem dla tej powieści. Mam wrażenie, że skierowana jest ona głównie do kobiet, bo i kobiety odgrywają w niej najważniejsze role. Mężczyźni są właściwie dodatkiem, wypełniającym luki fabularne. To kobiety mają tu władzę, rządzą i dzielą, narzucają swoją wolę i egzekwują swe pragnienia. I oczywiście nie ma w tym niczego złego, uważam po prostu, że „Kuklany las” jest dla męskiego czytelnika zbyt delikatny. Mimo ciekawego motywu słowiańskiego, nie znajdziemy tu żadnej mocniejszej, w męskim mniemaniu, sceny. Są za to opisane sytuacje ciężkie w odbiorze zwłaszcza dla kobiet. Jest to dość delikatna historia, opisana ciekawie i bardzo płynnie. Ani przez chwilę nie będziecie się nudzić, jednak dla mnie jest zbyt prosto. Wielu rzeczy można się domyślić, połączyć sobie wcześniej fakty, sama okładka też wiele zdradza, bo powiem szczerze, że nie domyśliłem się w pierwszej chwili, że chodzi właśnie o kukiełki. „Kuklany” jest na tyle tajemniczym słowem, że może nie chciałem zbyt wcześnie obdzierać go z jego magii…
Najnowsza powieść Ani Musiałowicz to idealna lektura na wakacje. Krótka, treściwa i zamknięta. W sam raz na kilka godzin w ogrodzie, w cieniu ulubionego drzewa, którego szum i szepty sączą się do umysłu podczas lektury. Kto wie, może realne drzewa, i te opisane w „Kuklanym lesie” mają ze sobą więcej wspólnego niż nam się wydaje? 😉
Herman Raucher - "Dom Maynarda".
Wracający z Wietnamu 23-latek szuka spokoju i ukojenia nerwów w bezludnym, zasypanym śniegiem Maine. Jego jedyny przyjaciel, Maynard Whittier, który zginął na wojnie, zapisał mu swój dom. Dom, którego historia sięga setek lat wstecz, dom na odludziu, dom ukryty w leśnej głuszy, wreszcie dom który zdaje się żyć własnym życiem, ukazując jego przelotnym właścicielom tylko to, co chce ukazać. Wokół niego krążą Miniłaki, pojawiają się ogromne niedźwiedzie, a niedaleko stoi upiorne drzewo na którym podobno powieszono kiedyś czarownicę. I może to być prawda, ponieważ nie rzuca ono cienia. W domu tym nocą słychać szepty, stary fotel sam się buja, pod nim i nad nim coś buszuje, a wszystko to otulone jest nieprzeniknioną ciemnością, zimnem i magią. Austin – w co ty się chłopaku wpakowałeś?
Już od pierwszych stron autor wyraźnie daje czytelnikowi do zrozumienia, że lekko nie będzie. Właściwie jego bohater jest bliski śmierci zanim nawet dotrze do swojego nowego miejsca na świecie, którym jest Belden. Poharatany wojenną zawieruchą, nawet na ojczystej ziemi dostaje mocno w kość od samego początku tej historii. Pięknie przedstawione są trudy życia związane bezpośrednio z ciężką zimą, jaka nawiedziła Maine na przełomie 1972 i 1973 roku. Ogromne zaspy, świat otulony białym kokonem zatrzymującym dźwięk, światło i zwalniającym czas. Srogi mróz ścinający wszystko i wszystkich wokół, powodujący że jedyne co chce się robić, to leżeć pod toną kołder i pić herbatę z rumem. Jednak Austin nie takie przeszkody już w swoim życiu pokonywał. Wyszedł przecież zwycięsko z wojny w Wietnamie. Choć, tak jak wielu jego kompanów, wrócił do ojczyzny z pewnym wojennym bonusem – PTSD. Obok fantastycznie przedstawionej pory roku, autor pięknie opisuje również przyrodę. Austin który wprost z piekła parnego i mokrego Wietnamu, wpada w sidła mroźnej zimy, próbuje się w tym wszystkim odnaleźć i dopasować do nowych warunków. Nie jest człowiekiem przesądnym ani strachliwym, jednak to co przydarzy mu się w samym domu i jego okolicy, oraz to co usłyszy od napotkanych ludzi, wystawi na próbę jego charakter i silną wolę. Na pewno stara się mu w tym pomóc sam Maynard, ponieważ jako człowiek przezorny i znakomicie zorganizowany przygotował dom i jego otoczenie na swój powrót. Lub ewentualnie dla kogoś, kto będzie tam mieszkał po nim. Pełna spiżarnia, stosy porąbanego drewna, wyczyszczona broń oraz ilość amunicji, która zdołałaby powstrzymać wilczą watahę. Jednak nie tylko natury powinien obawiać się każdy, kto zdecyduje się w domu Maynarda zamieszkać. Są bowiem rzeczy, którym kule nie czynią krzywdy. Fletcher zapada się więc po pas nie tylko w śniegu, ale również w przerażających historiach i przeszłości miejsca w którym przyszło mu od teraz żyć. Okoliczne lasy skrywają wiele tajemnic, podobnie jak nieliczni twardzi ludzie, którzy na przekór losowi i przeciwnościom, nadal trwają w leśnych ostępach stanu Maine…
Lubię taką grozę. Schowaną, czekającą na odkrycie, wymagającą przemyślenia, złożoną i jednocześnie w prosty sposób podaną chętnemu do jej przeczytania. To wielka sztuka mamić czytelnika, zwodzić i kluczyć w historii, rzucać wędkę na której haczyku nie wisi żaden smakowity kąsek. Czytając „Dom Maynarda” miałem wrażenie, że czytam baśń, a czasem nawet bajkę. Herman świetnie potrafi przeplatać wątki luźniejsze z mrocznymi. Opisywanie spraw zdecydowanie trudnych i skomplikowanych przychodzi mu równie łatwo co żart i luzowanie atmosfery. Jednak w tle ciągle tli się mrok, nie jest nigdy w pierwszym szeregu, nie opuszcza nas jednak. Nawet w chwilach pozornego spokoju czyta się przygody Austina z przeświadczeniem, że zaraz wydarzy się coś strasznego. Powieść bardzo często przywodziła mi na myśl „Wzgórze przyśnień” Arthura Machena oraz „Piknik pod Wiszącą Skałą Joan Lindsay, w których to coś złego cały czas siedzi gdzieś obok, poza zasięgiem wzroku, i szepcze do nas. Po chwili miałem wrażenie, że jednak pomyliłem tytuły i czytam „Muminki”, by za chwilę znowu zanurzyć się w mrok rodem z oryginalnych opowiadań braci Grimm. Świetnie się tak lawiruje i kombinuje do czego nas autor doprowadzi. Momentami jest bardzo prosto i zwyczajnie, a już następna scena ocieka oniryzmem i marami sennymi. I nie do końca wiadomo czy faktycznie główny bohater śni, czy też może magia Domu Maynarda zawładnęła już jego umysłem na dobre. Finał natomiast, to już czyste weird fiction, i to w znakomitym wydaniu. Przewraca on do góry nogami odbiór powieści i dodaje kolejnych smaczków do przemyślenia.
Brakuje mi jednak w powieści Rauchera większego wpływu wojny na Austina. Wielokrotnie jest ona przez niego wspominana, jednak nie czuje się jego traumy, nie powoduje ona u niego łez, bólu i chęci zapomnienia. Przeważnie właściwie miałem wrażenie, że wspomina ją jako swego rodzaju przygodę. Jednak i tutaj można pokusić się o poszukanie drugiego dna, i zastanowić czy przypadkiem negatywne uczucia, które przecież musiał mieć młody żołnierz, nie objawiają się w jego zachowaniu, może to wszystko co się z nim dzieje na kartach książki to ułuda? A może wszelkie ponadnaturalne sytuacje które go dotykają, to walka jego umysłu właśnie z traumatycznymi przeżyciami? Herman Raucher wplótł w tę powieść także część swojego życia i doświadczeń, również wojennych. Jego najbliższy przyjaciel zginął na wojnie w dniu jego urodzin. Także wątek miłosny, który jest mocno w książce rozwinięty, koresponduje z prawdziwymi przeżyciami autora. Doskonale widać, że Raucher pisząc „Dom Maynarda” chciał pod cienką powłoką banalnej historii o nawiedzonym domu na odludziu, ukryć i przemycić dużo więcej niż na pierwszy rzut oka widzimy. Równie dużo przemyśleń o wielu wątkach i możliwych rozwiązaniach historii Austina Fletchera miałem niedawno przy okazji lektury niepozornie wyglądającego „Armageddon House” Michaela Griffina, chociaż tam cała historia dawała jeszcze większe możliwości do interpretacji. Ale to właśnie jest dla mnie dobra książka – zmuszająca do jakiegoś wysiłku, nie narzucająca jednego rozwiązania, każąca myśleć i podsuwająca mnogość rozwiązań i ścieżek, którymi nasze rozważania mogą pójść.
Staram się tego nigdy nie robić, ale tym razem zerknąłem na opinie kilku czytelników którym „Dom Maynarda” nie przypadł do gustu. Być może blurb okładkowy nieco myli, być może nieświadomy czytelnik spodziewa się czegoś zupełnie innego niż to co otrzymuje, ale kurde – ta powieść jest tak napisana, że nie raz i nie dwa podpowiada, abyśmy porzucili klasyczne podejście do tematu grozy i użyli wyobraźni. Widocznie nie jest to książka dla każdego, widocznie nie wszyscy się w takiej konwencji odnajdują. Nie rozumieją albo nie chcą zrozumieć sygnałów i wskazówek wysyłanych przez autora. Szkoda, bo ktoś przez takie krzywdzące opinie może „Dom Maynarda” odpuścić, a to byłaby wielka strata, ponieważ historia jest arcyciekawa i warta poświęcenia jej kilku zimowych, mrocznych, sennych wieczorów.