Robert Ziębiński - "Piosenki na koniec świata".
Robert Ziębiński – „Piosenki na koniec świata”.
Autor spłodził tę dziewiątkę krótkich opowiadań, jak sam mówi – dla relaksu i zabawy. I to widać. Natomiast nie robię z tego żadnego wyrzutu, bo mimo iż czuć, że świetnie się bawił przy pisaniu, to jednak historie są należycie przemyślane, dopracowane i zdecydowanie niesztampowe.
I wbrew zapowiedziom Wydawcy, cytując: „nie wiem czy chcesz, są krwawe, brutalne i chore”, mamy tu dość szeroki wachlarz grozowych podgatunków, a oprócz tego weird, mocną sensację i nawet dramat.
Zdecydowanie najmocniejszym tekstem jest „Kuchnia z gwiazdami”, gdzie tytuł należy potraktować bardzo dosłownie, i nie silić się na kombinowanie astrologiczne. Jest krwawo, bardzo brutalnie, w menu znajdziemy udka, piersi i inne przysmaki, podlany sosem z czystego szaleństwa…
Zbiór zaczyna się bardzo prostym i można powiedzieć, klasycznym opowiadaniem o dzieciaku i potworze z szafy. „Chłopiec”, to bardzo luźny, przyjemny wstęp do poważniejszych tekstów, z których wg mnie najlepszym zdecydowanie jest „Karolina”. Opowiada o samotnej matce trójki dzieci, która zmęczona wychowywaniem pociech, szuka chwili spokoju i resetu w pewnym miejscu, trudno dostępnym dla innych, ale jakże mocno wpływającym zarówno na samą kobietę, jak i na całą resztę bohaterów opowiadania i ich otoczenie…
Do tekstów sensacyjnych, zdecydowanie zaliczyć należy „Jasny, słoneczny dzień”. Mamy tu bardzo poczytnego autora horrorów, któremu King i Ketchum mogą sznurówki wiązać, a który o dziwo, nie radzi sobie zupełnie w innych gatunkach literackich, próbując swoich sił np. w romansach. Wspierany i namawiany przez kochającą żonę i niemniej kochającego wydawcę, wraca do grozy i postanawia napisać i wydać kolejny, ostatni już, mega hit. Opijanie sukcesu w gronie najbliższych przyjaciół w jego domku w lesie, nie idzie jednak do końca po jego myśli…
Drugim tekstem, który ja osobiście lubię za oryginalny pomysł, jest opowiastka paranormalno-detektywistyc
Kolejnym, tym razem bardzo „życiowym” tekstem, jest „Nocna taksówka ze wschodniego”. Jego bohaterem jest Darek, informatyk, którego poznajemy w przełomowym momencie jego życia (pod wieloma względami przełomowym). Właśnie podpisał kontrakt z międzynarodową firmą, sprzedając im jedyny w swoim rodzaju program ujednolicający konwersje plików. Szczęśliwy i pijany chłopak, wraca z Krakowa do Warszawy, ale niestety, jak to w życiu bywa, już podczas jazdy taksówką do domu, aby zrobić niespodziankę swojej żonie Karolinie, przeżywa coś, co odmieni jego życie o sto osiemdziesiąt stopni…a potem będzie już tylko gorzej. Nie ma tu strachów, nie ma latających flaków, nie ma grama grozy właściwie, ale cieszę się, że ten tekst znalazł się w zbiorze, bo fajnie komponuje się i urozmaica „Piosenki”. Nie spodziewałem się takiego opowiadania, ale jestem miło zaskoczony.
No, ale dobra – bo miał być zbiór grozy, wydany przez Phantom Books, które wydaje przecież grozę, a ja tu ględzę o jakichś dramatach i sensacjach.
Jest groza – i to w każdej postaci! Inne opowiadania serwują nam samobójstwa na skalę światową, kwestię zombie, ale pokazaną z niesamowicie ciekawej perspektywy samych żywych trupów. Mamy też damskiego boksera, który kończy swój nędzny żywot, rozszarpany przez jakieś niesamowicie silne i krwiożercze zwierzę (zresztą nie tylko on…), mamy las pełen zmasakrowanych zwłok, z którymi muszą sobie poradzić wiejscy policjanci i jeszcze kilka innych, ciekawych sytuacji 😉
Spodziewałem się krwawej jatki, od pierwszej do ostatniej strony, a dostałem bardzo wyważony i stonowany, choć nierzadko ociekający krwią i częściami ciała, zbiór opowiadań. Widać świetny warsztat Roberta, wyobraźnię i doświadczenie pisarskie. I tu dochodzimy do smutnego dla mnie, momentu – jeśli ktoś pisze tak fajny, równy i solidny pakiet opowiadań „dla zabawy”, zapewne pomiędzy poważniejszymi i większymi projektami literackimi – to ja chyba niczego swojego nigdy nie wydam… ☹
Jeśli się wahacie czy sięgać po ten zbiór, może jest za mało horrorowy…może tandetny…to nie martwcie się, moim zdaniem się nie zawiedziecie. Mimo, że jestem fanem nieco innego rodzaju grozy, odrzucam flaki i odcinanie piersi, na rzecz czegoś subtelnego, na granicy poznania, niedopowiedzianego, jestem bardzo zadowolony, że „Piosenki” wpadły w moje łapki i mogłem spędzić przy nich kilka naprawdę fajnych chwil.
"Słowiański Horror" - Horror Masakra.
"Słowiański Horror" - Horror Masakra!
Jeśli ktoś do tej pory nie zetknął się z naszą rodzimą mitologią słowiańską, to niniejszy zbiór opowiadań, wydany przez „Horror Masakrę”, będzie świetnym wstępem i z pewnością zachęci do zakupu innych książek, których tematyka oscyluje wokół tego dość szerokiego tematu. Polecam zwłaszcza „trylogię słowiańską” – „Krew zapomnianych bogów”, „Słowiańskie koszmary” i „Licho nie śpi” – to jest taka mega paka mitologicznej słowiańszczyzny, że chyba absolutnie każdy znajdzie coś dla siebie.
Nie będę opisywał każdego opowiadania oddzielnie, bo szkoda spamować, ale o kilku wspomnę, ze względu na pewne aspekty zbioru, które mi się podobają lub nie.
Widać, że poszczególni autorzy włożyli sporo pracy w swoje dzieła, podoba mi się zwłaszcza klimat i język w „Pożogu” Artura Grzelaka – bardzo plastyczne opisy, czuć „pradawne czasy”. Czytając, miałem przed oczami te nieprzebyte, ciemne i mroczne bory, unoszący się nad polami strach i swego rodzaju „zacofanie” ludzi. Świetna sprawa!
Jak widać doskonale, nie musimy się oglądać na poczet potworów z innych części świata, nie musimy zachwycać się przedziwnymi stworzeniami z USA, Japonii, Grecji czy Niemiec, bo sami mamy pokaźną ekipę konkretnych demonów, bożków i odmieńców – warto się z nią zapoznać, bo to element folkloru naszego regionu, to na Słowiańszczyźnie wierzono, a być może nadal wierzy się w przeróżne stworzenia, niektóre dobre i pomocne, ale większość wręcz odwrotnie – mroczne, przerażające i brutalne.
Ja osobiście traktuję ten zbiór, jako pakę trailerów, bo wszystkie dobre teksty, według mnie, można rozwinąć do powieści. Autorzy pięknie operują słowiańskimi wierzeniami, podoba mi się język, otoczka i klimat opowiadań. To nie jest tak, że: „dobra, ma być o słowiańskich demonach, to damy Swaroga, pozabija i będzie git”. Ale jest też minus takiego zbioru niestety. W moim odczuciu, jest kilka opowiadań, które są „klepane” w pośpiechu – to znaczy akcja pędzi, jakby autor musiał zmieścić się w ściśle określonej liczbie znaków. Najlepszym chyba przykładem, jest „Żywy Ogień” - doskonale prowadzona historia, początek mnie dosłownie porwał. Ale mam wrażenie, że autor wraz z pisaniem – przyspieszał…końcówka gna, całość kończy się przewidywalnie i za szybko. Nie wiem czy to kwestia ograniczonej ilości znaków w zbiorze, czy Marek Kwietniewski „wystrzelał się” zbyt szybko ☹ tak czy siak, widzę tu potencjał na dłuższy tekst, rozbudowany, kilkutorowy.
Podobna sytuacja, miała miejsce w opowiadaniu Adama Loraja „Siostry losu” – genialny pomysł na historię, pierwszy raz usłyszałem o bogu Rodzie, fajnie napisane, ale strasznie żałuję finałowej sceny „starcia” między siłami dobra i zła – zdecydowanie okrojony opis, wszystko dzieje się za szybko, nie da się nasycić w pełni całą akcją i przeżywanymi przez bohatera emocjami, które tłumił i które żyły w nim, przez siedem długich lat…
Brakuje mi też trochę samych opisów bogów i wszelkiej maści stworzeń, które są przecież kręgosłupami każdej historii. Mimo, że z grubsza wiem jak byli sobie przez ludzi wyobrażani, to jednak dobry opis zdecydowanie robi robotę, natomiast w kilku opowiadaniach, np. „Wąpierzu” Maćka Szymczaka, mimo, że opis był, i to bardzo dobry, to chciałoby się więcej…i więcej…!
Zdecydowanie wolałbym, żeby zbiór był dwa razy grubszy, droższy, i żeby autorzy poszczególnych opowiadań mieli pełną swobodę w pisaniu, opisywaniu i dopieszczaniu swoich opowieści. Teraz wydaje mi się, że i zbiór i autorzy tracą na takiej formie. Warto byłoby rozważyć cztery lub pięć większych nowelek, zamiast dziesięciu czy dwunastu krótszych. Szkoda. Mitologia słowiańska, opisy ziem polskich sprzed tysiąca lat, wierzenia, trudy życia, ale też jego swoiste piękno, nietknięta przyroda, cisza, krystalicznie czyste powietrze…to jest coś co mnie rusza, za czym tęsknię. Obecne, „brudne” czasy, pogoń za pieniądzem, za pędzącym światem, wszechobecne nerwy, syf i stres – ja chętnie oddałbym samochód, komputer i wszystkie pieniądze, za spokojne miejsce, gdzieś daleko od aglomeracji, wśród łanów zbóż, szumu wody w potoku, nocnego nieba pełnego gwiazd…zbiory takie jak „Słowiański horror” dają nam namiastkę tamtych czasów, nasza wyobraźnia podsuwa przynajmniej mnie, takie obrazy, które mi się podobają, które dają jakieś ukojenie.
Hubert Smolarek – „Miasto niesamowitości”.
Hubert Smolarek – „Miasto niesamowitości”.
„Miasto niesamowitości to zbiór opowiadań z pogranicza weird fiction, horroru, fantastyki oraz thrillera, które łączy tytułowe miasto – Toruń. Zawarte w tomie historie zostały oparte w znacznej mierze na lokalnych legendach i tajemnicach, jak również na autentycznych, niewyjaśnionych sprawach sprzed lat. Swoją konwencją nawiązują do dokonań największych mistrzów prozy niesamowitej, takich jak Howard Phillips Lovecraft, Edgar Allan Poe, Stefan Grabiński, Herbert George Wells czy Arthur Conan Doyle.”
Nooo, nie.
Autor lub być może wydawca, zastosowali tutaj typowy „blurb bait”, że tak powiem – bo powyższy opis, który znajduje się na tyle okładki debiutanckiego zbioru opowiadań Huberta Smolarka, z pewnością przyciąga wzrok i zaciekawia – niestety to troszkę oszukaństwo, moim zdaniem.
Więcej znalazłem w trakcie lektury legend miejskich i elementów powieści przygodowej, niż faktycznej grozy niestety. Oczywiście, każde opowiadanie ma jej nieco, ale mam wrażenie, że jest to groza nieco wymuszona, a już na pewno skłaniająca się bardziej ku „Gęsiej Skórce” niż poważnym i mrocznym literackim dziełom w/w geniuszy horroru. Wydaje mi się, że autor nie do końca sobie przemyślał, w którą stronę chciałby pójść, zbiór to istny misz-masz różnych gatunków, ale przy żadnym opowiadaniu, nie poczułem nawet cienia ciarki na plecach, w przeciwieństwie do utworów Poego, Grabińskiego czy HPL-a, które mimo upływających dekad, nadal robią piorunujące wrażenie i potrafią srogo namieszać w głowie, i snach…
Widać, że autor jest młody, że uwiodła go wizja bycia pisarzem, wydać jak najszybciej, żeby móc już dotknąć swojego pierwszego papierowego dziecka – ja to oczywiście rozumiem, chociaż sam wychodzę z innego założenia – ale ja jestem chorym perfekcjonistą…
Wyłapałem kilka logicznych błędów, zwłaszcza w „Historii kilku znajomości”, ale nie chciałbym spojlerować, więc poprzestanę na tym.
Hubert, póki co, pisze dość nierówno – podobało mi się bardzo opowiadanie zdecydowanie pachnące Lovecraftem, czyli „Vilcabamba”. Generalnie autor wstrzelił się w mój gust, bo uwielbiam czytać Prestona & Childa, no i ubóstwiam Lovecrafta – połączenie tego i stworzenie opowiadania w takim klimacie – wow – biorę z pocałowaniem ręki.
Bardzo dobrze jest także napisana „Bestia” – postaci dziennikarzy i samego protagonisty (a może i antagonisty jednocześnie…?) opowiadania – bardzo dobrze stworzone, wyraziste, prawdziwe. Mimo, że historia jest prosta i szybko można domyślić się finału – to chyba jedno z lepszych opowiadań w zbiorku. Może też dlatego, że jestem świeżo po „Mindhunterze”.
Ale żeby nie było za słodko – wspomniana już wyżej „Historia kilku znajomości” – postać głównego bohatera jest tak niesamowicie irytująca dla mnie, to chyba chodzący zbiór wszystkich głównych ludzkich cech, których nienawidzę i które działają na mnie jak płachta na byka…
W opowiadaniu kuleją także dialogi, i to mocno – generalnie jak przy tym temacie jesteśmy, wspomnę jednym zdaniem o korekcie – kiepsko to wygląda, często uśmiechałem się pod nosem czytając, ponieważ niektóre zdania czy rozmowy bohaterów są okrutnie sztywne i niewiarygodne – to moim zdaniem jest do doszlifowania.
Drugim najsłabszym utworem z „Miasta niesamowitości” – jest „Trzecia trzydzieści trzy” – o ile postać jest dość dobrze skonstruowana, to opis jego nocnych spotkań i same sceny z „przeciwnikiem” – bardzo słabo napisane i strasznie niewiarygodne, niestety tutaj również kuleje logika – ja właściwie w jednej ze scen, która miała być w założeniu przerażająca – uśmiechnąłem się z politowaniem…
Natomiast niewątpliwym plusem książki, jest bohater drugiego planu – czyli Toruń. Autor bardzo zgrabnie opowiada pewne legendy, opisuje zabytki – czuć ducha grodu Kopernika zdecydowanie i to mi się bardzo podoba.
Drugim świetnym zabiegiem, jaki zastosował Hubert, jest wplatanie w opowiadania znanych powszechnie postaci – dość nowatorski i przyjemny dla czytelnika punkt programu.
Generalnie – jest dużo do poprawy. Autor popełnia chyba jeden z najczęstszych i najpopularniejszych błędów debiutanta, czyli zanadto podkreśla uczucia i wrażenia, które towarzyszą bohaterom – odziera ich w ten sposób z tej nutki tajemniczości, a czytelnikowi zabiera możliwość domysłów – a w grozie, czy generalnie w literaturze, ważniejsze jest to, co nie zostało pokazane/opisane/wyjaśnione. Jaka frajda jest w czytaniu co drugie zdanie, że stworzenia były plugawe/były pomiotami/bluźnierczo…to trzeba wyeliminować – można to zaznaczyć raz, ale potem niech klimat sam się tworzy w głowie osoby czytającej – tak to odczuwam przynajmniej ja.
Niemniej, cieszę się, że ten zbiorek wpadł mi w łapki, absolutnie nie uważam czasu z nim spędzonego, za stracony. To było przyjemne i interesujące kilka godzin.
Natomiast uważam i powtórzę to również na końcu - że opis okładkowy wprowadza w błąd i należałoby go nieco przemodelować, w przypadku drugiego wydania „Miasta”😉.
Tomasz Krzywik - "Zacisze".
Tomasz Krzywik – Zacisze
Paweł Lisowski, prawie 30-letni nauczyciel, który musiał opuścić rodzinne Zacisze, małe miasteczko na Mazurach, i wyruszyć na dziwną i tajemniczą wojnę domową, po wielu latach, wraca w rodzinne strony, do ojca, który okazuje się być zupełnie innym człowiekiem, a sama miejscowość, wydaje się być wyrwana z jakiegoś mglistego, mrocznego horroru, zupełnie cicha, opustoszała…chociaż, może jednak nie tak do końca…
Mam pewien dziwny dysonans po lekturze powieści Tomka Krzywika, dodam, że debiutanckiej powieści – pięknie wydanej przez Phantom Books.
Czytając ją, mniej więcej do połowy, byłem przerażony…i niestety nie literacko…redakcja i korekta książki, woła o pomstę do nieba, niestety niesamowicie psując, przynajmniej mnie, radość z czytania i cały klimat ☹
Przez kilka dość dużych błędów logicznych, które nie zostały wyłapane na późniejszym etapie redakcji, złapałem się w pewnym momencie na tym, że nie śledzę fabuły, a szukam kolejnych…i klimat szlag trafił…na szczęście tylko na chwilę! 😊
Powieść jest jakby „dwufazowa” – pierwsza połowa, to dla mnie powieść wręcz młodzieżowa, z wyraźnie podkreślanym mrocznym, onirycznym, mglistym klimatem, ale dialogami jak z „Trudnych Spraw…” czy innego „Riverdale”… i to jest chyba największy zarzut i minus „Zacisza” – dialogi właśnie. Według mnie, są płytkie, proste, czasami wręcz śmieszne i nienaturalne (rozmowa o herbacie i włosach)… ale zrzucam to na karb młodego wieku Autora, jego pierwszej powieści dopiero, i ciągłej nauki – na pewno z czasem będę przecierał czoło ręcznikiem, analizując głębię dialogów protagonistów kolejnych książek 😉
Natomiast druga część powieści, kiedy sprawy zaczynają się powoli wyjaśniać, kiedy nasz bohater odkrywa kolejne karty tajemniczości i mroku, które otaczają miejscowość w której się wychował – Zacisze – noo, to już jest petarda. Akcja się nie ślimaczy, pojawiają się mocne zalążki solidnego weird fiction, ciekawe i mroczne pomysły na sytuacje, które przytrafiają się protagoniście – Pawłowi, oraz otoczeniu, w którym się znalazł.
Sam finał jest wręcz świetny literacko i fabularnie, bardzo dobrze napisany, czyta się go z zapartym tchem, a wszystkie wątki i tajemnice, szybko łączą się i dają nam odpowiedzi. Mroczne, smutne odpowiedzi.
I powiem szczerze, że jak skończyłem czytać „Zacisze”, odetchnąłem z ulgą i uśmiechnąłem się – bo do połowy książki, obawiałem się, że to będzie totalnie młodzieżowa opowiastka, z banalnymi bohaterami, drętwymi dialogami i błędami – finał jednak, i kilka poprzedzających go scen, wynagradzają zdecydowanie, wszelkie wcześniejsze niedociągnięcia, zarówno Autora, jak i niestety Wydawnictwa, a właściwie osoby odpowiedzialnej za korektę i redakcję…
„Zacisze”, mimo, że to jedynie 160 stron lektury, daje nam fajny obraz onirycznej, opustoszałej, mrocznej i mglistej mieściny, położonej na Mazurach, gdzie nie dojeżdżają już pociągi, skąd pouciekali ludzie, a mgła właśnie, stanowi pewną barierę, eteryczne przejście, między światem realnym, a tym z najczarniejszych koszmarów i wspomnień…no i jest jeszcze ta dziwna, czarna, rozrastająca się i pochłaniająca gwiazdy rzecz na niebie…ale czym jest, i jaki ma wpływ na akcję i bohaterów, o tym musicie przekonać się sami! 😊
Finalnie napiszę tak – podobało mi się, biorąc pod uwagę wiek Autora, że pisał „naturalnie” dla tegoż wieku, nie próbował na siłę wcielić się w pisarza z kilkudziesięcioletnim stażem, z przemyśleniami i doświadczeniami dorosłego człowieka. Dzięki temu, mimo jakichś niedociągnięć fabularnych czy logicznych, wyszło to naturalnie i na swój sposób ciekawie.
Polecam „Zacisze”, bo jego historia jest ciekawa, bardzo smutna, wręcz depresyjna, można powiedzieć, że dokładnie pokazuje, co jakaś tragedia może zrobić z człowiekiem i jego psychiką. Oczywiście, jest też otoczka, a właściwie „mur” niesamowitości i dziwactw, ale to tylko przydaje powieści uroku, a czytelnikowi niepokoju i gęsiej skórki…
John M. Falkner - “Zaginiony Stradivarius”.
Marcin Rusnak - Diabły z Saints
Marcin Rusnak - profil autorski – Diabły z Saints.
Najpierw urzekła mnie okładka – jest przepięknie klimatyczna, a że czytelnicy najpierw oceniają książkę po okładce (chociaż każdy mówi, że nie), to nowe dziecko Marcina Rusnaka, już miała plusik.
Zaczynając czytanie, sądziłem, że zabieram się za kolejny horror, no bo skoro „Diabły”, łowcy potworów, moce nadprzyrodzone…nic bardziej mylnego. Ciężko mi tak na dobrą sprawę przypisać ten tytuł do jakiegoś konkretnego gatunku. Owszem, książka ma elementy horroru jak najbardziej, ale jest też sporo rasowego fantasy, i co mnie pozytywnie zdziwiło – zauważyłem dużo odniesień do innych książek, a nawet filmów. Znalazłem tu nawiązania do literatury Astrid Lindgren i mojej ukochanej książki dzieciństwa, znalazłem bardzo dużo nawiązań do…Harry’ego Pottera, czy baśni braci Grimm, ale także widzę fascynację autora filmami Quentina Tarantino, np. „Django”… 😉 i piszę to zupełnie poważnie, takie mam odczucia. Nie będę się jednak zagłębiał w szczegóły, bo w żadnej mierze, nie chciałbym odbierać przyjemności osobom, które przeczytają recenzje, a będą nadal przed lekturą książki.
Wspomnieć muszę o tym, że nie jest to zamknięta historia, autor z całą pewnością dopisze sporo ciągu dalszego, ponieważ zakończenie jest otwarte. Ja na pewno czekam i chętnie przeczytam kontynuację.
Muszę wspomnieć też o czasowym umiejscowieniu historii braci Cobsonów i ich przygód. Marcin stworzył swój własny świat, ale opisał go tak, że kilkukrotnie łapałem się na tym, że wizualizuję go sobie jako typowy świat fantasy – czyli średniowiecze, miecze, konie, lasy i miasta rodem z Władcy Pierścieni. Otóż nie – jest to świat niejako przyszłości, ale nie przyszłości typowej dla Blade Runnera, po dużym skoku cywilizacyjno-komputerowym, a raczej właśnie wieków średnich. Mówi się w treści o upadku Republiki i wielkiej wojnie, po której to właśnie ludzkość jakby się cofnęła nieco w postępie i wróciła do naszego wieku XIX. Ciężko jest mi to opisać, bo z jednej strony są spalone automobile, są pociągi, jest naprawianie maszyn do pisania i różnych sprzętów – ale ludzie jeżdżą konno, strzelają z rewolwerów i jadają w karczmach. Taki trochę miszmasz przyszłości z przeszłością. Bardzo ciekawy i mylący zabieg. Mam nadzieję, że mnie zrozumieliście… 😊
Ale skoro jesteśmy na Fanach Grozy, to skupmy się na elementach horroru. Na pewno z lektury zadowoleni będą ci, dla których mitologia słowiańska nie jest obca i bez znaczenia. W książce mamy całe mnóstwo różnych mitologicznych stworzeń, niektóre zostały jedynie wspomniane w treści, ale jest całkiem spora grupka takich, które obsadzone zostały w mocnych, drugoplanowych rolach. Oprócz naszych tytułowych „Diabłów”, czy raczej odpowiedniejszym określeniem byłoby raczej „Diabełków”, przynajmniej na początku lektury, bo pod koniec faktycznie poważniejsza forma staje się tą obowiązującą według mnie, mamy też innego Diabła, który wydaje mi się, odegra z czasem niebagatelną rolę, mamy południce, mamy wampiry – choć w dość niekonwencjonalnej formie. Zatrzymam się tu na chwilę, bo muszę pochwalić autora właśnie za wampiry – bardzo ciekawe rozwiązanie fabularne, ja osobiście byłem zaskoczony, duży plus. Ale nawet tutaj, przy postaciach krwiopijców, widzę nawiązanie do literatury J.K. Rowling (albo już mam jakąś fobię na punkcie HP).
Opowiem może nieco o treści i przede wszystkim o bohaterach książki, dwóch braciach bliźniakach – Zacku i Alanie Cobsonach, którzy mieszkają w małej rybackiej, tytułowej wiosce Saints. gdzie czas upływa im na prostych obowiązkach i zabawach z rówieśnikami.
Idylla nie trwa jednak wiecznie. Osada pada ofiarą napaści, z której tylko oni dwaj wychodzą cało. Pozostawieni samym sobie, są zmuszeni do walki o przetrwanie. Niełatwą sytuację komplikują rodzące się pytania.
Czym są osobliwe moce, które budzą się w chłopcach? Czy atak na wioskę naprawdę był dziełem przypadku? Jaką mroczną tajemnicę skrywali rodzice Alana i Zacka? Co łączyło ich z legendarnym łowcą potworów?
Alan i Zack ruszają w poszukiwaniu odpowiedzi przez świat opanowany przez potwory w ludzkiej skórze i nieskrywające swojej natury bestie (treść blurba).
Dorastanie braci Cobsonów i ich przygody, to właśnie głównie walka z tym pierwszym rodzajem potworów – ludźmi. Autor rzuca przed bohaterów naprawdę skrajnie paskudne i wynaturzone istoty ludzkie, które żerują na krzywdzie bliźniego, i nie wahają się przed niczym, żeby osiągnąć swoje cele. Śmierć jest powszechna i nie robi na nikim większego wrażenia.
A propos nawiązań do innych dzieł literackich czy filmowych, teraz przyszło mi do głowy jeszcze jedno – Sherlock Holmes i dr Watson – zgodzicie się? 😊
Podoba mi się bardzo, pewna przemiana w jednym z braci, po zdarzeniu do jakiego dochodzi podczas zabawy w okolicach Saints, a które to zdarzenie ma ogromny wpływ na całe ich życie, i które kryje w sobie także drugie, mroczne, wężowate dno…
Przemiana ta, zarówno wizualna jak i mentalna, uratuje skórę Zackowi i Alanowi, więcej niż jeden raz, ma też znaczenie w kontekście możliwości rozwoju chłopców, i wypełnienia ich przeznaczenia, którego się domyślam, a o którym autor pisze nieco na samym końcu książki, wprowadzając nam nowego, ciekawego bohatera.
Na koniec wspomnę o redakcji książki, bo nieczęsto się zdarza ostatnio, że praktycznie nie wyłapałem żadnego błędu, ani logicznego, ani gramatycznego czy stylistycznego. Nie jestem jakimś mega ekspertem, ale w mojej ocenie, książka została bardzo dobrze opracowana pod tym względem. Co wcale nie jest takie oczywiste i popularne…
Generalnie bawiłem się naprawdę dobrze, książkę czyta się bardzo szybko, nie ma żadnych dłużyzn, ale nie jest to także żadna pogoń za akcją, wszystko jest wyważone i dobrze podane.
Nie przestraszycie się, ale jeśli macie chęć na dobra, ciekawą historię z nutką grozy - nie powinniście się zawieść.
Leśne Ostępy - M. Piotrowski i T. Czarny
Widzieliście „Evil Dead” na Pornhubie? Nie? Ja też nie, a jednak jest… 😉
Szóstka przyjaciół z Wrocławia – Mateusz, Kaja, Krzysiek, Dagmara, Czarna oraz Zjawa – to główni bohaterowie najnowszej powieści dwójki naczelnych ekstremistów polskiej grozy. Paczka, znudzona i przemęczona życiem w mieście, postanawia wybrać się do opustoszałego ośrodka wypoczynkowego, położonego w malowniczym lesie, nad brzegiem jeziora. W planach jest chlanie, jaranie zioła, seks wszędzie i kiedy tylko się da oraz generalne totalne odmóżdżenie i wyluzowanie. Zainteresowani? To zapraszam!
Nie do końca wiedziałem, na co się piszę, kiedy Tomek Czarny zapytał mnie, czy chciałbym na „Ostępach” mieć patronat. No to już wiem :D
Wczoraj skończyłem czytać, i w sumie do teraz zajęło mi ustosunkowanie (adekwatne do książki słowo) się do tego, jak ugryźć recenzję. Bo jeśli chciałbym opiniować "Leśne Ostępy” na poważnie – to wyszłoby recenzenckie masakrowanie, ale jako, że sami autorzy podeszli do swojego najnowszego dziecka z humorem, wręcz podejrzewam, że pisząc książkę, rozmawiając o niej i wprowadzając wspólnie poprawki, mieli z tego wszystkiego srogą pompę, to ja też wystawię swoją opinię na luzie. Mało tego, myślę, że jakiekolwiek inne podejście, rozkminianie tego na poważnie, analizowanie treści etc etc zrobi krzywdę książce i autorom, bo chyba wiem jaki był zamysł i moim zdaniem, został spełniony w 100%.
Zacząłem od połączenia „Martwego Zła” z pornosami, i to tego drugiego tematu, jest w książce zdecydowanie więcej niż slashera. Co mnie zaskoczyło, jest też dużo obyczajówki – właściwie większość książki to przemyślenia bohaterów o swoim życiu, planach, przyjemnościach.
Doskonale wplecione są także wątki pulpowe, zwłaszcza pewnego policjanta, który jest literacką petardą pod każdym względem – w sumie tak sobie wyobrażałem kiedyś Galfryda xD (no może oprócz orientacji i damskich ciuszków…chociaż…).
Panowie fantastycznie bawią się konwencją, w tekście wymienieni są wszyscy naczelni B-klasowi twórcy, zarówno książkowi, jak i filmowi. Fani cięższych brzmień oraz przede wszystkim muzyki rockowej, zdecydowanie znajdą dla siebie coś ciekawego podczas lektury.
Książka ocieka seksem, seks jest wszędzie i w każdej postaci, i to mnie trochę raziło, bo jednak wolałbym już chyba więcej masakry szczerze pisząc. Momentami wydaje mi się, że Tomek i Marcin, NIECO odfrunęli, jakby Zjawa poczęstował także ich, swoim najlepszym blancikiem, a może i różową tabletką 😉 Ale tak jak pisałem wyżej – rozumiem, nie są to moje klimaty, ale jeśli ktoś sięga po tego rodzaju literaturę, to takie coś go kręci i zapewne będzie się świetnie bawił.
Ja o dziwo, generalnie, także dobrze się bawiłem, książkę czyta się szybko, nie ma żadnych dłużyzn, od strony poprawności tekstu, też nie ma się do czego przyczepić – jest fajnie.
Ale żeby nie było za słodko, główni bohaterowie mają też konkretnego antagonistę, i niestety weekend nad jeziorem, nie kończy się dla kilku osób zbyt dobrze. Postać „złego” jest tak klasyczna, jak tylko klasyczna być może – aczkolwiek nadal nie nudzi, i ja mu w sumie trochę kibicowałem, bo zaczęły mnie w pewnym momencie lekko irytować śmieszki i heheszki, wiecznie najebanych i zawianych dzieciaków – dobrze im tak! Nie można tracić głów… 😉
Ja osobiście jestem fanem innego rodzaju grozy – subtelnego, mrocznego, psychologicznego, gdzie więcej jest niedopowiedzeń, niż rzeczy podanych jak na tacy. To właściwie przeciwny biegun do tego, co napisali Tomek i Marcin – ale nie zamierzam zupełnie pod tym kątem patrzeć, bo nie byłbym w porządku. Cieszę się, że przeczytałem „Ostępy”, to było fajne przeżycie i dobra zabawa, mimo, że nie wymagała absolutnie żadnego skupienia i analizowania tekstu. Ot – totalnie wyluzowani młodzi ludzie, wesoły weekend, szaleństwo, sex & drugs – od czasu do czasu – jak najbardziej polecam! 😉