“Potwór z bagien – zielone piekło” - Lemire/Mahnke/Baron.
“Potwór z bagien – zielone piekło” - Lemire/Mahnke/Baron.
Długo czekałem na ten komiks, więc kiedy tylko przybył, od razu poleciał wysoko na Hałdę Hańby. Nie mogłem się doczekać lektury z jednego, zasadniczego powodu – uwielbiam obu głównych bohaterów, których losy Jeff Lemire splótł w tej historii. Dobrze czytacie – obu!
Świat nie istnieje. Ludzkość praktycznie wyginęła, lądy powoli zabierane są przez nieustannie powiększające się oceany i morza, a do głosu mocno jak nigdy dotąd, dochodzi natura — zarówno w wersji klasycznej — skoro nie ma ludzi, to odbiera sobie to, co jej należne, jak również w wersji magicznej i jednocześnie przerażającej. Niewielkie skupiska tych, którzy przeżyli, starają się przetrwać na najbardziej w górę wysuniętych przyczółkach na Ziemi, aczkolwiek nie zostało ich już wiele i z każdym miesiącem zasoby te się kurczą. Powstały Parlamenty: Czerwieni, Zieleni i Rozkładu, które postanawiają, że czasy ludzi przeminęły, a niedobitków należy zniszczyć. Tworzą potężnego awatara – potwora mającego jedno zadanie - unicestwić każdą napotkaną ludzką istotę. Kiedy zaczyna się rzeź, ludzie kierują swoje kroki w kierunku starej latarni morskiej, gdzie od lat mieszka pewien zabójczo niebezpieczny człowiek, tolerowany przez społeczność i nierobiący im żadnej krzywdy. Tylko on, dzięki swoim umiejętnościom może spróbować ochronić ostatnich przedstawicieli ludzkości. I tu, cały na biało, wjeżdża...
No nie powiem Wam przecież kto, bo zepsułbym całą frajdę z lektury “Zielonego piekła”. Jedno o czym mogę wspomnieć, to to, że gość ten jest doskonale znany w uniwersum, jest cynicznym, bezwzględnie wykorzystującym swoją pozycję i wiedzę cwaniakiem, a także awanturnikiem niedającym sobie w kaszę dmuchać, wielokrotnie wychodzącym z opresji, które dla innych z pewnością skończyłyby się brutalną i ciężką śmiercią w męczarniach.
To on przywołuje do naszego świata tytułowego Potwora i “namawia” go do pomocy ludziom. Alec Holland, który nie żyje od wielu lat, kolejny raz musi stanąć przed trudną decyzją, wyrwany z miejsca, w którym czas nie ma znaczenia, a także z objęć rodziny i świętego spokoju. Bohaterowie mają jednak to do siebie, że często rzucają na szalę wszystko to, co kochają i co jest dla nich najważniejsze, w imię niesienia pomocy zagrożonym. A w tym przypadku, ta pomoc jest naprawdę bardzo potrzebna.
“Zielone piekło” opowiada o wielu różnych odcieniach grozy. Od tych oczywistych, czyli końcu znanego nam świata, przez utratę wszelkich wygód i zdobyczy cywilizacyjnych, stawiania czoła potwornościom zrodzonym w bezwzględnych umysłach Parlamentów, aż po tę chyba nam najbliższą - widmo utraty i śmierci najbliższych, w tym także dzieci.
Panowie Lemire i Mahnke fantastycznie zobrazowali nam tę historię i walkę nie tylko z bestiami rodem z najgorszych koszmarów, ale i z samym sobą. Dodali do tego solidną dawkę poświęcenia naszego drugiego bohatera, który znany jest ze złych decyzji i wpadania we wszelkiego rodzaju tarapaty, ale również i z tego, że nigdy nie pozostaje obojętnym na niesprawiedliwość i stara się z całych sił pomóc i przywrócić równowagę pomiędzy siłami dobra i zła. Tutaj to poświęcenie będzie najwyższe z możliwych, a czy będzie przy tym wystarczające, musicie przekonać się sami, czytając komiks.
Wizualnie “Potwór z bagien” wręcz olśniewa. Dobór kolorów wynikający bezpośrednio z brutalizmu i umiejscowienia lokacji powoduje, że niektóre sceny wydają się krzykliwe, co mnie osobiście zupełnie nie przeszkadza, a wręcz odwrotnie - uważam, że tak duża ilość barw w tej historii pomaga czytelnikowi łatwiej odróżnić strony konfliktu, a także podkreślić atuty poszczególnych postaci i głównych aktorów spektaklu. Zwłaszcza kolor szary, niezmiennie powiązany z jednym z bohaterów pozwoli Wam go bardzo szybko zidentyfikować i mam nadzieje, że wywoła uśmiech na twarzy – u mnie tak było. Wiedziałem bowiem, że od momentu, kiedy się pojawił, mogę spodziewać się szaleństwa, ogromu akcji, ciekawych dyskusji ze stworzeniami wszelakimi i kipiącego wręcz z kadrów gniewu kolejnych oszukanych przez niego stworów.
Jedno, do czego muszę się przyczepić, to wrażenie, że “Zielone piekło” jest nieco zbyt “hollywódzkie”. W toku prowadzenia historii wyraźnie widać, że głównym bohaterom nie stanie się finalnie zbyt wielka krzywda, że w odpowiednim momencie przybędzie odsiecz, lub podejmowane przez jednych działania wpłyną na innych dokładnie wtedy, gdy powinny. To powoduje, że czytelnik może potraktować ten komiks jako średnio poważny i umieścić go na półce “zabili go i uciekł”. Czy to wada? W moim odczuciu niekoniecznie, bo ci, których ten tytuł zainteresuje, zdają sobie sprawę z faktu, iż nie jest to dramat psychologiczny, który po lekturze ma jeszcze długo pozostawać w naszej pamięci, wywołując kolejne myśli czy wręcz dyskusje, które będziemy prowadzić sami ze sobą czy też innymi czytelnikami. To przygoda typowo rozrywkowa, mająca dać nam kilka chwil oddechu od rzeczywistości, niemniej nie jest to historia banalna czy płytka. Mamy tu bowiem do czynienia nie tylko ze scenami walk, ale również z arcytrudnymi decyzjami, które trzeba podjąć szybko i nieodwołalnie.
“Hydraulik dusz” - Parks/Zebrowski/Kissel.
“Hydraulik dusz” - Parks/Zebrowski/Kissel.
Nie no, ja wiedziałem, że to będzie porypane i chore, ale żeby aż tak?
Sama okładka i tytuł odpowiednio ukierunkowują czytelnika na to, co może czekać na niego w środku, mimo to momentami źrenice mi się poszerzały, a głowa samoistnie lekko kręciła. Nie mogłem sobie jednak odmówić historii, która miksuje religię z grozą. A to jest i tak tylko zalążek i w sumie niewielki fragment całości. W sensie religii, bo horror wylewa się praktycznie z każdej strony i kadru. I to horror każdego typu – makabryczny, obrzydliwy, krwawy, lovecraftowski i ten, którego głównymi bohaterami są obce cywilizacje i ich niezdrowe podejście do Ziemian.
Edgar, gość totalnie zafiksowany na punkcie boga i religii, zostaje z hukiem wywalony z seminarium i marzenie o drzwiach z tabliczką “ksiądz Wiggins” pryska jak bańka mydlana. Chłopak dorabia sobie na stacji benzynowej i wraz z wielce oryginalnymi kumplami szlaja po mieście. Ciężkie życie i kolejne upadające z hukiem plany nie pozbawiają go jednak empatii i chęci pomocy. Kiedy więc spotyka na swej drodze tajemniczych Hydraulików Dusz, w jego głowie zaczyna kiełkować pewien pomysł. Grupa ta stworzyła urządzenie, którym można wysysać z ludzi demony, co zresztą na własne oczy widział nasz pryszczaty i wychudzony bohater. Jako, że celem jego życia jest niesienie wszelkiego rodzaju ukojenia bliźnim, posuwa się do grzechu, aby zdobyć plany potężnej maszyny i móc ziścić swe marzenia. Niestety, konstruktorem okazuje się być marnym i zamiast wypłoszyć demona, przyzywa do naszej rzeczywistości coś obcego...
Mam mocno mieszane uczucia co do tego komiksu, miałem nawet ochotę w pewnym momencie odpuścić, bo to nie jest do końca mój typ grozy i straszenia. “Hydraulik dusz” bazuje bowiem na celowej i granicznej karykaturze ludzi, zachowań i wydarzeń. Mnóstwo jest tu obrzydliwości wszelkiej maści, nie brakuje latających flaków i systematycznych rozbryzgów krwi, ale gdzieś poza tym, czai się także drugie horrorowe dno, które już zdecydowanie bardziej mi pasuje. Jako fan Lovecrafta i jego mitologii, która opowiada nam o innych światach, stworach czyhających zaraz za granicą ludzkiego poznania, monstrach bezszelestnie przecinających mrok kosmosu i wpływających na ludzi poprzez ich sny, znalazłem tutaj całkiem sporo tego rodzaju mroku i całościowo jestem z lektury zadowolony. Co prawda komiks wręcz ocieka pastiszem i tanim brutalizmem pokroju Roba Zombie czy wczesnego Tarantino, da się to jednak polubić, a na pewno zaakceptować taki klimat w tej konkretnej historii.
Okazuje się bowiem, że nie każdy z pozoru dobry bohater, finalnie takim pozostaje, a coś, co bierzemy z marszu za złe, takie właśnie być musi. Edgar i jego kumpel Elk zostają wrzuceni w wir szaleństwa, mordu, rzygowin i bluzgów, pozostając jednak silnymi i wytrwałymi w swej niespodziewanej misji ratowania świata i ludzkości przed czającym się pod płaszczykiem religii mrokiem i potwornością. Tego akurat nie rozpatruję w kategorii fantastyki, bo każda religia to zło totalne, ale tutaj autorzy poszli kroczek dalej, no może nawet dwa, tworząc nieludzki pomost pomiędzy Ziemią, a czymś odległym i nieskończenie potwornym.
“Hydraulik dusz”, to komiks, który od pierwszej strony zaatakuje Wasze zmysły obrzydliwością, wulgarnością, porąbanymi pomysłami i przy okazji ciałami, kilkoma fajnymi plot twistami i Blorpem, który łudząco podobny do dragonballowego Son Goku, okaże się postacią niezbędną w całej historii i jej zakończeniu.
Wybierzcie się w podróż po USA, odkrywajcie sekrety największej światowej organizacji, szukajcie wszelkiej maści popleczników i każdego, kto może wam pomóc, a także pielęgnujcie niespodziewaną międzygalaktyczną przyjaźń z czymś, co początkowo przerażało, a obecnie jest niezbędne do przetrwania nas jako gatunku oraz uratowania całego życia na Ziemi.
Jeśli lubicie kino klasy B (a może nawet C), pulpę i tanią makabrę, “Hydraulik dusz” to coś dla Was. Dajcie mu szansę, przebrnijcie przez szaleństwo, przeczołgajcie się przez ekskrementy, a dojdziecie do momentu, kiedy historia porwie Was z zupełnie innej strony, a jej szpetni i prości bohaterowie wywołają uśmiech zadowolenia, a nie obrzydzenia i zażenowania.
“Lodówka pełna głów” - Rio Youers, Tom Fowler.
“Lodówka pełna głów” - Rio Youers, Tom Fowler.
Czytałem wszystkie komiksy z serii “Hill House”, którego twórcą i patronem jest syn Stephena Kinga, Joe Hill. Muszę przyznać, że każdy z nich miał coś w sobie, i każdy tytuł pozostawił w mojej pamięci okruszek siebie. Czasem większy, czasem mniejszy, ale teraz widząc kolejny, musiałem po niego sięgnąć, i to z nieukrywanym podnieceniem i sporymi oczekiwaniami. Tym bardziej, że jest to kontynuacja wydanego wcześniej przez wydawnictwo EGMONT “Kosza pełnego głów”, który porytym i zeschizowanym komiksem jest, za co między innymi go cenię 😉.
Akcja “Lodówki pełnej głów” rozgrywa się rok od zakończenia mrożących krew w żyłach wydarzeń opisanych w “Koszu”, kiedy to tajemniczy jarzący się dziwnym światłem i pokryty niezrozumiałymi płonącymi runami topór, narobił niezłego bigosu na małej Brody Island. Teraz leży sobie spokojnie na dnie zatoki i czeka na odnalezienie. Macie jakieś skojarzenia? Jakieś sto lat temu podobną sytuację opisał pewien profesor, z tą małą różnicą, że znajda, którą był pierścień, wpadła w ręce Hobbita, a w naszym przypadku odnajduje go człowiek. A konkretnie agentka Departamentu Obrony Arlene Fields. Została ona przydzielona, razem ze swoim partnerem Calvinem Beringerem do misji odnalezienia pewnych bardzo potężnych i starych przedmiotów, mogących spokojnie zmienić świat, a czy na lepsze czy gorsze, to już uzależnione jest bezpośrednio od rąk, w które wpadną. A tych rąk jest całkiem sporo, bo zainteresowane są nimi także przeróżnej maści typy spod ciemnej gwiazdy, bezkompromisowi i gotowi na wszystko, aby zdobyć to, co właśnie odnalazła nasza dzielna agentka. Zaczyna się pogoń, strzelaniny, latające kończyny i wyłażące nie wiadomo skąd kolejne łapska, chętne do przejęcia zarówno topora, który nie tylko jest śmiercionośną bronią, ale ma także pewną magiczną cechę, która aktywuje się w każdej istocie żywej, której dosięgnie jego ostrze. I tutaj właśnie leży clue całej historii i baza do dalszych przygód, a także swego rodzaju wytłumaczenie, dlaczego akurat ten topór jest tak cenny i wart dosłownie każdego poświęcenia w zdobyciu go.
Jeśli myślicie, że to strasznie sztampowy i oklepany scenariusz, to nic bardziej mylnego. Ilość akcji i porąbanych (dosłownie i w przenośni) pomysłów wystarczyłaby spokojnie na dwa albo i trzy tomy komiksowych przygód. To, co się wyprawia w “Lodówce pełnej głów”, to jazda bez trzymanki i ogromna frajda dla czytelnika lubującego się w grozie, makabrze i... mitologii nordyckiej. Zabieg dający spore pole do popisu dla autorów, z czego zresztą skrzętnie korzystają. Jest brutalnie, krwawo, momentami wręcz ocieramy się o slasher w stylu “Evil Dead” czy “Domu w środku lasu”. Akcja pędzi niczym grupa harleyowców na swoich metalowych rumakach, co niestety jest bezpośrednim powodem, iż łykniecie spokojnie na jednym posiedzeniu, co troszkę smuci, bo wciągnąłem się w całą opowieść i chciałbym poznać ciąg dalszy, co zresztą nie jest wcale wykluczone, sądząc po ostatniej scenie...
Tytuł oczywiście nie jest przypadkowy, bo lodówka odgrywa tutaj dość znaczącą rolę i przybiera postać przechowalni dla zła w dość oryginalnej postaci. Podoba mi się bardzo motyw nordycki, a połączenie go z horrorem w najczystszej postaci naprawdę robi robotę. Nasi bohaterowie dosłownie opędzać się muszą od kolejnych przeciwników, a w ich arsenale znajdą się naprawdę oryginalne bronie, a sposoby na ich użycie można nazwać jedynie... niekonwencjonalnymi.
Widać, że zarówno Youers jak i Fowler świetnie bawili się, współpracując przy tych tytułach, a mieszanie pewnych konwencji i łamanie schematów, to dla nich nie pierwszyzna. Na słowa uznania zasługuje także Bill Crabtree, który w tym projekcie odpowiada za kolory. Dynamika poszczególnych scen i kadrów, podkreślanych wyrazistymi, nasyconymi barwami jest fantastyczna i od tej historii ciężko się choćby na chwilę oderwać. Chociaż w gruncie rzeczy jest dość prosta i z dużą dozą prawdopodobieństwa większość z Was szybko połapie się kto i jak skończy, to właśnie te małe oryginalne pomysły, które wyskakują znienacka ze stron komiksu, dają ogromną frajdę i motywują do przewrócenia strony w nadziei, że i tam zobaczymy coś, co spowoduje kolejne uniesienie brwi i poszerzenie źrenic w hołdzie wyobraźni autorów.
Jeśli lubicie bohaterów pokroju Asha, którzy nie ulękną się przed nawet najbardziej wynaturzonym złem, niełatwo ich przestraszyć czy zabić, a dodatkowo zdarza Wam się rozsmakować w brutalnych, krwawych i nieco przerysowanych scenach walk, nie boicie się różnych odmian śmierci i okaleczania, a mitologia dalekiej północy nie jest Wam obojętna, to zarówno “Kosz” jak i “Lodówka pełna głów” powinny zadowolić Wasze podniebienia i dostarczyć konkretnej rozrywki na któryś mroczny, zimny i wietrzny jesienny wieczór.
Sięgnijcie także po inne tytuły z tej serii, bo różnią się one od siebie diametralnie, co nie oznacza, że nie można polubić wszystkich 😉.
"Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta" - Giulivo/Rebelka.
“Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta” - Rebelka/Giulivo.
Każdy z nas, pod wpływem różnych środków przekazu, rozmów, wspomnień, bodźców pomyślał lub dopiero pomyśli o śmierci. Jak się nad tym głębiej zastanowić, to jest ona obecna w pobliżu nieustannie, często niezauważalna dla nas, ale już dla innych żyjących organizmów jak najbardziej. My widzimy ją dopiero w momencie, kiedy uderzy bezpośrednio w naszych bliskich, przyjaciół czy ukochanego zwierzaka. I wtedy zaczynają się myśli... czy boli, czy przelatuje nam przed oczami całe życie, a może tylko te dobre chwile? Czy umierający mózg generuje dziwne wizje, pokazuje obrazy, które widzimy jedynie my przez krótką chwilę? Czy mamy czas na jakąkolwiek analizę tego co zrobiliśmy, czego dokonaliśmy, o czym zapomnieliśmy, co chcielibyśmy zmienić z perspektywy czasu, kogo skrzywdziliśmy, kogo nie doceniliśmy, czy nasze życie było dla innych ciekawe, dobre, pouczające? Przed tym dylematem, oczywiście w znacząco różniącej się od każdego przypadku skali, stają umierający ludzie. Geniusze, idioci, osoby ładne, brzydkie, grube i chude. Analitycy finansowi i sprzątacze, kierowcy taksówek i kosmonauci, prawnicy i skazani. Jest od tego rzecz jasna wiele wyjątków, bo nie każdy może mieć czas lub być w stanie tyle o tym temacie myśleć, ale skupmy się na tych, którzy mają go jeszcze na tyle, aby takie podsumowanie móc poczynić.
Romuald Giulivo wymyślił taką właśnie historię, a Jakub Rebelka nadał jej kształtu, kolorów i wizualnej głębi. Jej bohaterem jest jeden z prekursorów horroru, twórca ogromnej, mrocznej mitologii zakładającej, że zdecydowanie nie jesteśmy sami w kosmosie, a liczba oczu, która systematycznie spogląda na nas z odmętów pustki i czerni, może przyprawić nas szybko o całkowitą utratę punktów poczytalności...
Mowa tu oczywiście o Howardzie Phillipsie Lovecrafcie, którego ostatnie chwile panowie wzięli na tapet. Nie wiem czy wyglądały one tak, jak pokazane zostało to w opisywanej powieści graficznej, ale jeśli były choć trochę zbliżone, to ich epickość wywala skalę. Jak być może wiecie, Lovecraft cierpiał na raka jelita, i była to jednocześnie bezpośrednia przyczyna jego śmierci 15 marca 1937 roku. Pisarz długo zmagał się z ogromnym bólem, a jego ostatnie chwile były męczarnią, osładzaną chwilowo przez duże dawki morfiny. I to właśnie w nich możemy dopatrywać się tego wszystkiego, co według autorów mogło się wydarzyć, ale ja wolę jednak pójść w kierunku mroku, który HPL w sobie nosił, a który w ostatnich godzinach jego nędznego w gruncie rzeczy żywota, dał o sobie znać i wydostał się z niego z pełną mocą.
Mimo, że cała historia zawiera się na zaledwie 144 stronach, to daje ona pełny obraz rozpaczy, niespełnionych marzeń i niskiej samooceny Samotnika z Providence. Chociaż wbrew powszechnej opinii HPL samotnikiem nie był. Lubił podróżować, miał żonę i mnóstwo przyjaciół z którymi wymienił tysiące listów, aczkolwiek niewielu z nich poznał osobiście. Howard był stłamszonym, nieszczęśliwym i smutnym człowiekiem, który całe serce włożył w stworzenie Mitologii Cthulhu i starał się opisywać mrok i obłęd jakie z niej spływają na ludzkość najlepiej jak potrafił. Mimo to napisać, że nie był doceniany za życia, to jak nie napisać nic. Nie był brany poważnie, jego teksty wielokrotnie odrzucano, a jeśli już je publikował, to w kompletnie niszowych periodykach, za grosze. Jedynie jego przyjaciele po piórze oraz fani dawali mu iskierkę nadziei na to, że pisanie nadal ma sens i ma dla kogo to robić. Utrata w młodym wieku obojga rodziców i wychowanie przez zaborcze ciotki, także nie wpłynęły pozytywnie na jego psychikę i dorosłe życie. Kolejnymi ciosami były rozpad jego małżeństwa oraz słabowite zdrowie, co sumarycznie złożyło się na wysoki poziom życiowej frustracji, która także znalazła ujście u schyłku jego życia, co perfekcyjnie, w moim odczuciu, zobrazował duet Giulivo-Rebelka. Nie będę Was dalej zanudzał biografią naszego bohatera, jest ona wszak powszechnie dostępna. Wspomniałem jedynie o pewnych jej aspektach, aby nadać kierunek recenzji i przekazać Wam tok myślenia autorów “Ostatniego dnia Howarda Phillipsa Lovecrafta”.
Cała opowieść wyraźnie czerpie z pewnej zapewne doskonale Wam znanej historii, opisanej przez angielskiego dżentelmena w okolicach 1840 roku 😉. Muszę przyznać, że taka forma bardzo mi odpowiada i pasuje akurat do postaci Lovecrafta. Przepełnia ją magia, wspomnienia, brzemiona pewnych decyzji, a także, a może przede wszystkim – ludzie. Zarówno ci żyjący, jak i dawno zmarli. Dobrzy, źli, ci nastawieni przyjacielsko i ci mający pretensje. W końcu mamy do czynienia z rozliczeniem niezbyt długiego, ale obfitującego w kontakty życia. Jak przystało na osobę o ogromnej i wykraczającej daleko poza swoje czasy wizjonerskiej wyobraźni, Lovecraft dyskutuje, wymienia poglądy, odpiera ataki, żałuje i rozpacza. Ostatnie oddechy dzieli z rodziną, przyjaciółmi, których nie dane mu było nigdy zobaczyć, idolami, a także tymi, którzy jeszcze długo się nie urodzą. Giulivo i Rebelka popuścili totalnie wodze fantazji i podali nam na tacy dzieło mroczne, pełne napięć i niewykrzyczanych nigdy słów. Jakub genialnie zobrazował tę historię swą charakterystyczną kreską i kolorami, których tu zdecydowanie nie brakuje, ale dopasowane są idealnie do zastanych scen i emocji z nimi związanych. Powolne staczanie się Lovecrafta w szaleństwo spowodowane bólem i bliskością śmierci wpływa także na kształt rysunków i poszczególnych kadrów. Rysy się rozmywają, kontury wydłużają, tła zmieniają dynamicznie i niekontrolowanie, a wszystko to otoczone jest cienką warstwą iluzji, zwanej rzeczywistością. Dodatkowo dość wartka akcja przetykana jest odręcznie pisanymi listami, które Howard tak kochał. Umiejscowienie ich w odpowiednich momentach komiksu, a także forma w której są nam przedstawiane powoduje, że zwalniamy i możemy chłonąć tę opowieść jeszcze dłużej.
Możemy w naszych interpretacjach pójść daleko, i zastanowić się czy to jedynie mary spowodowane potężną dawką leków przeciwbólowych czy może jednak na samym końcu naszego życia otwierają się jakieś do tej pory zatrzaśnięte drzwi, a nasza wyobraźnia nabiera realnego kształtu i wpływu na otaczający nas świat? Może przestają obowiązywać zasady społeczne i nauki? Może to, co realne, wcale nie wygląda tak, jak jest nam to wpajane? Może wszystko to, co czai się w naszych głowach, co przeżyliśmy, co trzymaliśmy na smyczy postanowi właśnie wtedy dojść do głosu i wydostać się na zewnątrz?
Jeśli macie ochotę na oniryczną podróż po światach i czasach wszelakich, gdzie przeszłość, teraźniejszość i przyszłość to jedynie puste i nic nieznaczące słowa, gdzie nie obowiązują normy i nikt nie wymaga ich spełniania, to polecam Wam zdecydowanie “Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta”, bo jest to nie tylko uczta dla oczu i wyobraźni, ale także fajna trampolina do głębszych przemyśleń, o których wspominałem na początku.
"Dewolucja" - Max Brooks.
“Dewolucja” - Max Brooks.
[...] Tak, znam tę legendę i nie – nie ma nic wspólnego z moim dziedzictwem. Pochodzę z Południowego Zachodu, nie z Północnego Zachodu. Co nie znaczy, że nie mamy własnych opowieści. Wszyscy je mają. Na Syberii i w Mongolii mają Almę, w Australii Yowie, w Indonezji Orang Pendeka, w Ameryce Łacińskiej krąży sporo historii o Sisimito. A dotyczy to tylko czasów współczesnych. Biblia judeochrześcijańska ma Ezawa, prymitywnego brata Jakuba. A w eposie o Gilgameszu, który jest pierwszą opowieścią w wersji pisanej, pojawia się dziki człowiek Enkidu. Pokaż mi dowolną kulturę na tej planecie, a istnieje spora szansa, że będzie miała jakiegoś stwora. [...]
Jeśli spodziewacie się klasycznego animal horroru, to trafiliście pod zły adres, aczkolwiek ja rozpatruję to akurat jako pozytyw. Powieść Maxa Brooksa, znanego wszystkim szanującym się fanom grozy z “World War Z” czy “Zombie survival” jest dziennikiem napisanym przez naocznego świadka mrocznych i potwornych wydarzeń, jakie miały miejsce w Greenloop, ultranowoczesnej osadzie umiejscowionej w górach stanu Waszyngton. Taki styl mnie osobiście bardzo odpowiada, nadaje bowiem pewnego rodzaju powagi i prawdziwości opisanym zdarzeniom. Kate Holland, bo to ona jest autorką lwiej części notatek użytych w książce, opowiada w nich o horrorze, jaki napotkał ją, jej męża Dana oraz kilkorga innych mieszkańców wioski w ciągu kilku tygodni przed i po niespodziewanej erupcji wulkanu Rainier. Spokojne i bardzo komfortowe życie mieszkańców praktycznie z dnia na dzień ulega przeobrażeniu z początku w problematyczne, a z biegiem dni w katastrofalne i zmuszające ich do walki o życie z wrogiem, którego nikt się nie spodziewał.
Forma powieści Brooksa i informacje, które mamy zawarte na okładce oraz blurbie, pozwalają na rozwinięcie skrzydeł recenzentom, nie muszą się oni bowiem czaić i lawirować tak, aby za dużo nie zdradzić. Tutaj z góry wiadomo, że po ekologicznej katastrofie, która zniszczyła wiele miast i miasteczek, a także część Seattle, do głosu doszły pewne stworzenia, które do tej pory pozostawały w sferze domysłów i fantazji kryptozoologów i fanów szeroko pojętej niesamowitości. Otóż okazuje się, że Sasquatche są jak najbardziej żywe, a także mocno żywotne oraz nadnaturalnie silne i wytrzymałe. Są także agresywne i głodne, a to połączenie stanowi poważne wyzwanie dla możliwości przetrwania zwykłych ludzi, rzuconych w koszmar konfrontacji z nieznanym. A to nie jest ich jedyny problem...
Grupa mieszkańców zostaje bowiem odcięta od świata, bez możliwości opuszczenia Greenloop, kontaktu ze służbami oraz dostawcami potrzebnych do przeżycia zapasów, a nawet bez podstawowych narzędzi. Tony — twórca i pomysłodawca całego projektu, w swej romantycznej wizji idealnego miejsca na Ziemi postawił na technologię i wygodę, co sprowadzało się do systematycznych zamówień online, dostarczanych później za pomocą dronów, oraz zapewnieniu mieszkańcom opieki 24/7 zarówno Policji, jak i wszelkiej maści ekspertów od napraw czy modyfikacji. Wystarczy tylko zadzwonić lub połączyć się z nimi za pomocą sieci... no właśnie.
Przypadkowa grupa nieznanych sobie osób, wśród których nie ma ani specjalistów od wojskowości, ani survivalowców czy nawet zwyczajnych preppersów, musi nagle zewrzeć szyki i zaplanować swoje przeżycie w najdrobniejszych szczegółach. Zapasy powoli się kurczą, a pomoc raczej prędko nie nadejdzie. O ile racje żywnościowe wszystkich zainteresowanych pozwolą im, przy oszczędnym gospodarowaniu, przeżyć kilka tygodni, o tyle powstają dwa poważne problemy. Jednym z nich jest nadchodząca zima, drugim zaś coś, co wyje po nocach w okolicznych lasach i z każdym dniem zdaje się podchodzić coraz bliżej ludzkich siedzib, pozbywając się odwiecznego strachu przed człowiekiem i jego możliwościami. Pętla coraz mocniej się zaciska, a ogromne małpoludy nie wydają się być tak głupie, za jakie je bierzemy...
Sposób prowadzenia narracji przez autora powoduje, że stopniowo dajemy się uwieść tej historii, a przeplatanie fragmentów dziennika wywiadami z ludźmi związanymi czy to z samym Greenloop, czy z tematyką mitycznych stworzeń, pozwala zarówno lekko odetchnąć, jak i poszerzyć swoją wiedzę o folklorze tej części USA. Bohaterowie powieści dwoją się i troją, jednak tak ceniona przez nich nowoczesna technologia wystawiona zostaje na ciężką próbę i moim zdaniem oblewa ten egzamin. Kate, Dan, Mostar, Carmen, Effie, Palomino, Tony, Yvette, Reinchardt, Bobbi oraz Vincent zdani są tylko na siebie, swoje siły oraz zdobyte umiejętności. Być może najprostsze środki okażą się bardziej skuteczne, niż elektryczne samochodziki, drony czy inteligentne domy...
Muszę przyznać, że nie miałem zbyt wielkich oczekiwań co do tego tytułu, ale jestem zdecydowanie mile zaskoczony. Max Brooks potrafi budować napięcie, doskonale radzi sobie z opisywaniem różnorodnych charakterów swoich bohaterów, a sceny walk czy śmierci są bardzo konkretne i wyświetlają się w wyobraźni z pełną mocą i plastycznością filmu. Historia jest zwięzła, logiczna, świetnie prowadzona, z dobrym finałem i oprócz pewnych delikatnych fabularnych niedociągnięć nie mam się do czego przyczepić. Przyjemnym dodatkiem do całości jest podejście socjologiczne do problemu, próba wyjaśnienia, jakie i dlaczego akurat takie relacje się tworzą, którzy aktorzy tego dramatu zachowają się właśnie tak, a nie inaczej. Ja, jako obserwator ludzkich zachowań lubię poczytać o zwyczajnych, szarych homo-sapiens wrzuconych na głęboką wodę i postawionych przed problemem, którego rozwiązanie stanowić będzie o życiu i śmierci nie tylko danej osoby, ale także ich bliskich czy przyjaciół. Jak zmieniają się relacje, jak wpływa to na rozumowanie i zachowanie jednostek. Kiedy dociera do nich, że to nie jest zabawa, że nie mają do czynienia z pumą czy nawet niedźwiedziem, a z czymś prastarym i wielokrotnie przewyższającym każdego mieszkańca pod względem możliwości fizycznych czy wytrzymałościowych — jak się wtedy zachować? Co robić, aby przeżyć?
Jeśli lubicie kryptydy i zawsze kręciły Was ich konfrontacje z ludźmi i możliwościami czasów, do których przetrwały, to jest to powieść, która z pewnością dostarczy sporą dawkę frajdy i przyjemności z czytania. Dawkujcie ją sobie jedynie nieco, a jeśli czytacie wieczorami, to wyłączcie swoje nowoczesne konsole, soundbary i ledowe lampy, uchylcie w ciemności okno i wsłuchajcie się w odgłosy nocy. Jeśli usłyszycie dziwne, jednostajne TUK TUK TUK, którego nigdy wcześniej nie słyszeliście, polecam szybko kończyć “Dewolucję” i organizować obronę...
"Hellblazer" - Paul Jenkins. Tom 1.
“Hellblazer” - Paul Jenkins.
Paula Jenkinsa znamy głównie z komiksów superbohaterskich. Sprawdził się w roli scenarzysty dla takich klasyków jak Spiderman, Batman, Thor czy Wolverine. Dodatkowo współtworzył dwa pierwsze tomy steampunkowego “Miasta Latarni”, a teraz przyszedł czas na jego wizję przygód największego świra-okultysty, a jednocześnie najlepszego detektywa od spraw paranormalnych komiksowego świata, czyli Johna Constantine’a!
Muszę przyznać, że komiksy zawarte w tym tomie (89-107), są chyba jednymi z lepszych, jakie czytałem do tej pory, a było ich już sporo. Tak się zastanawiałem, dlaczego i doszedłem do wniosku, że powodem jest chyba ich... powaga. Szaleństwa i żarty Johna schodzą na dalszy plan, a on sam musi skupić się na naprawdę poważnych problemach zarówno swoich, jak i innych. Zaczynając od wizyty w Australii, gdzie postanawia pomóc pewnej grupie Aborygenów uchronić się przed przymusową relokacją, a przy okazji dostępuje zaszczytu odwiedzenia po raz pierwszy tjukurrtjany, “marzenia sennego”, gdzie oczywiście nie omieszka w swoim stylu namącić i ugrać czegoś dla siebie.
Zaraz po powrocie do Liverpoolu natyka się na dawnych przyjaciół, a spotkanie to stanie się katalizatorem chyba największych problemów w jego dotychczasowym życiu. Wracają demony przeszłości i pewne ogromne błędy, które ciążą na sercu i duszy Hellblazera od lat, a które teraz zostaną perfidnie wykorzystane przez potężnego wroga. Ledwo zabliźnione rany otworzą się ponownie i będą systematycznie posypywane solą z dna Piekła, co z kolei zmusi Johna do dość drastycznych i niekonwencjonalnych nawet jak na niego, decyzji. Będzie się działo, i to w przeróżnych lokacjach, często kompletnie odjechanych i magicznych. Przeniesiemy się w czasie kilka razy, odkryjemy kolejny rąbek przeszłości Johna i jego towarzyszy, a ten zaprowadzi nas w naprawdę odległą przeszłość, w której do rozwiązania będzie kolejna zagadka. Tradycyjnie też liźniemy nieco Piekła, ale dla równowagi odwiedzimy także pewne magiczne i nieuchwytne dla zwykłych śmiertelników miasto, które to pojawia się, to znika, a jego mieszkańcy są wielce oryginalni i posiadają ogromną wiedzę na tematy... przeróżne. Pojawi się też kilka ciekawych, acz niespecjalnie istotnych finalnie postaci. Walka, jaką będzie musiał podjąć Constantine toczyć się będzie, jak zawsze, o to co w życiu najważniejsze, ale dodatkowo obejmować będzie także inne osoby, których dusze i człowieczeństwo staną się dla naszego dzielnego okultysty priorytetem. John mocno się w pierwszej połowie tego tomu obnaży, co zdecydowanie wpłynie na odbiór jego postaci przez czytelników. Mimo całego zawadiactwa i niebywałej arogancji, jaka z niego emanuje, poznamy go też z zupełnie innej, dość nieoczekiwanej strony. Po lekturze kolejnego już monumentalnego tomu wydanego przez EGMONT jeden wniosek jest stały i niezmienny – ilością problemów i zmęczenia zarówno fizycznego jak i psychicznego głównego bohatera, można obdarzyć pewnie z dziesięciu innych. Mimo dość zwyczajnej postury i pozornych słabości, John Constantine może być spokojnie nazywany niezłym twardzielem i kozakiem.
Podzieliłem sobie ten pierwszy tom (będą dwa) setu Jenkinsa na dwie części. Jak już go przeczytacie, to zrozumiecie dlaczego. Powyższy opis tyczy się pierwszej połowy, teraz opowiem wam nieco o drugiej. John, po pewnego rodzaju “oczyszczeniu” nie potrafi się odnaleźć w nowej rzeczywistości i aby ukoić nerwy i spokojnie pomyśleć wybiera się na nocną przechadzkę po lesie. Spotyka tam pewnego starego cygana i wdaje się z nim w pełną ukrytych znaczeń i symboli rozmowę. Kolejny raz możemy wysnuć wniosek, że Constantine nie jest aż tak samotny jak mogłoby się wydawać... bo jak to mówią — ktoś zawsze patrzy! W drugiej części setu Jenkinsa akcja wyraźnie zwalnia, bo to, co się wyprawiało na początku tego tomu i tak ciężko byłoby przebić. Autor stawia tu zdecydowanie na maksymalne udziwnienie życia Constantine’a. Tak wiem, że i bez tego jego przygody oraz wzloty i upadki idealnie wyczerpują formułkę: “sen na kwasie”, ale jednak. Zaczyna się od egzorcyzmowania psa, a potem jest tylko ciekawiej. Grupa dawnych wystrzałowych i lubiących przyćpać znajomych, to jest to, czego Johnowi aktualnie potrzeba najbardziej. Zbiera ich więc wszystkich razem i udają się gdzieś, gdzie będą względnie bezpieczni. Ale jak to zwykle bywa z planami, najczęściej nic z nich nie wychodzi... a przeszłość dobija się do teraźniejszości coraz mocniej. Niektórzy nie dają rady dłużej trzymać jej na uwięzi, a i narkotyki nie działają już tak mocno jak kiedyś.
Set Paula Jenkinsa jest bardzo sentymentalny, a autor z lubością pokazuje nam przeszłość Hellblazera w całej jej okazałości. Dowiemy się sporo o jego przyjaciołach i ich losach, ale także o zażyłości, z jaką cały czas traktuje ich John i że tak naprawdę stara się cały czas, aby jego życie, chociaż czasami zbliżało się do normalności, w tym do prostych uciech i tego charakterystycznego spokoju ducha, że zawsze ma się do kogo odezwać, gdzie przekimać i z kim pójść do baru. Każdy z nas w końcu przecież się starzeje, priorytety się zmieniają, a my poszukujemy różnego rodzaju stałości w tym naszym szalonym i zabieganym życiu. Każdy z nas, nawet najtwardszy, ma swoje limity. Nie inaczej jest z Constantinem, który w pewnym momencie musi wyluzować, odpocząć, stanąć z boku i spokojnie pomyśleć. Jest jednak tak przebodźcowany, napięty i zestresowany, że jego mózg znajduje sobie na to wielce oryginalny i jednocześnie przerażający sposób, do którego podłącza się niespodziewanie pewien stary znajomy. Wychodzi na to, że i tym razem John będzie musiał stawić czoła dawnym wrogom i ich mrokowi, odbędzie kolejną szaloną podróż w głąb siebie, co zgrabnie wykorzystają jego przeciwnicy. Czeka go kolejne arcytrudne zadanie, a wypadałoby jeszcze przeżyć i zachować choćby szczątkowe zdrowie psychiczne.
Jednym z ciekawszych motywów w dziele Paula Jenkinsa, jest ukazanie Constantine’a jako zwykłego człowieka, który ma słabe momenty, a natłok oraz ciężar decyzji, jakie podjął w swoim zdecydowanie oryginalnie przebiegającym życiu, potrafi wrócić w najmniej spodziewanym momencie i uderzyć ze zdwojoną siłą. John ulega zmianom, które niekoniecznie mu się podobają i w których nie potrafi się odnaleźć. Szuka, próbuje przechytrzyć los i swego arcywroga, zatraca się w pogoni za wypaczonym szczęściem.
Rewelacyjnie są tu pokazane jego rozterki, smutek, momentami nawet rozpacz, ale jednocześnie i siła, która objawia się niespodziewanie i nadal bliżej jej do huraganu, niż wiosennej burzy. Doskonale wpisują się w ten klimat ostatnie zeszyty zawarte w tym tomie, w których Hellblazer wykorzystuje kilka asów z rękawa, aby wydostać się w największych tarapatów, i kilka innych, aby tradycyjnie wydostać także kogoś obcego, bo przecież Constantine nie byłby sobą gdyby nie pomagał, jednocześnie zyskując coś dla siebie i ucierając nosa piekielnym poczwarom. Zamykająca ten album dwuczęściowa historia doskonale domyka pewien etap w życiu Johna i jest jednocześnie perfekcyjnym zakończeniem zawartych w secie opowieści. Jest tu miłość, która potrafi przetrwać dekady, skulona i przygnieciona rzeczywistością, ale trwająca na posterunku oraz jest magia, która skojarzyła mi się z marszu z... Harrym Potterem.
Doskonała klamra, która pokazuje, że mimo pewnej naiwności czytelniczej, bo przecież nikt nie mógłby przeżyć i przetrwać tyle, co nasz protagonista w prochowcu, to jednak autorzy potrafią nas zaskoczyć, odchodząc na chwilę od tradycyjnej bijatyki i słownego kozaczenia, na rzecz sentymentalnych podróży, chęci ukazania drugiej strony ludzkiej natury i uzmysłowienia nam, co tak naprawdę jest ważne i o co koniecznie musimy dbać i pielęgnować. Jeśli tego nie zrobimy, a nie mamy w zanadrzu całej okultystycznej wiedzy oraz kilku wielce utalentowanych przyjaciół, którzy wiszą nam przysługę, możemy skończyć marnie.
Odnośnie warstwy wizualnej — początkowo nie byłem przekonany co do współpracy Jenkinsa z rysownikiem większości historii, Seanem Phillipsem. Ale po przeczytaniu muszę przyznać, że panowie dobrze się zgrali, i finalnie to zagrało. Zwłaszcza operowanie cieniami w pierwszej części tomu, gdzie opowieści są zdecydowanie cięższego kalibru niż w części drugiej, robi robotę. Złapałem się nawet na tym, że dość często zerkałem sobie w te cienie, i mimo że nic się w nich nie kryje, dodają fajnej głębi kadrom. Podobne odczucia mam w kwestii kolorowania scen i poszczególnych zeszytów. Przeważa tu bowiem jaskrawość, elektryzująca i dodająca pewnego rodzaju prędkości zarówno pojedynczym scenom, jak i całości. Przeplatana jest ona niekiedy stonowanymi kolorami, które z kolei wyhamowują i pozwalają czytelnikowi odetchnąć przed kolejnymi wizualnymi szaleństwami. Matt Hollingsworth, Pamela Rambo i James Sinclair spisali się wyśmienicie.
Polecam ten pakiet przygód Hellblazera zwłaszcza tym, którzy zmęczeni są ciągłą sieczką, awanturami i bijatykami. Czytelnik sięgający po ten komiks z pewnością wie czego się spodziewać, niemniej myślę, że będzie zaskoczony rozpiętością tonalną historii i ilością zwrotów akcji.
"HillBilly" tom 2 - Eric Powell.
“HillBilly”, tom 2 – Eric Powell.
Nie sądziłem, że tak szybko powrócę w tajemnicze Appalachy, ale nie mam absolutnie nic przeciwko takim praktykom stosowanym przez wydawnictwo NAGLE!
Drugi tom przygód naszego dzielnego, zarośniętego bohatera zaczynamy dynamicznie i iście Grimmowo. Trzeba bowiem rozwiązać problem z nękającym pewnego wieśniaka potworem. Nie będzie to prosta sprawa, bo stworzenie to jest niezwykle zajadłe i całkiem inteligentne. Ten, kto mu podpadnie, musi liczyć się z tym, że będzie atakowany, prześladowany wręcz, aż do skutku którego bestia pragnie. Jak przystało na w gruncie rzeczy pozytywnego i dobrego kmiota, Rondell oczywiście zaoferuje swoją pomoc.
Ogończyk, bo tak nazywa się pierwszy ostrozębny przeciwnik, okaże się zadziornym i cwanym adwersarzem, który mam wrażenie odegra z czasem dużo większą rolę w całej historii zapisanej na kartach komiksu Erica Powella.
Jeśli natomiast tęskniliście za jedną z najbardziej absurdalnych postaci tego uniwersum, to tak – poznamy kolejne legendy o Żelaznym Dziecku, a nawet zacznie nam się wykluwać pewna teoria, która może znacząco zmienić bieg wydarzeń i nasze postrzeganie tej historii. Żelazne Dziecko bowiem, jest w świecie mitów Południa traktowane wręcz z boską czcią i trwają spory czy tak naprawdę żyło kiedyś, dopiero się pojawi, a może właśnie teraz stąpa po Ziemi, nie znając swojego przeznaczenia i roli do odegrania?
Generalnie ten tom, to w dużej mierze retrospekcje z życia Rondella i jego przyjaciół, co bardzo mi odpowiada, gdyż postać wielkoluda z charakterystycznym toporkiem jest zwyczajnie bardzo interesująca, a jego przeszłość i wszystko to, co go tak a nie inaczej ukształtowało, dodaje mu głębi i dopełnia całości opowieści.
Mimo kolejnych niepokojących i momentami strasznych przygód, nasz bohater dzielnie brnie przez życie i niedostępne bory, nie zmienia się bowiem jego główny cel. To, co go napędza i daje mu motywację do codziennego mierzenia się z potwornościami świata, nadal tkwi w nim niczym długa drzazga, nie pozwalając ani na chwilę odpuścić i pomyśleć czy tak naprawdę warto. W jego wnętrzu nieustannie buzuje ogień nienawiści i zemsty, co nie zmienia faktu, że potrafi rozgraniczyć naczelną misję od wszystkich pobocznych, nie pozostając biernym na ludzką krzywdę i niesprawiedliwość losu, której dosłownie co chwilę doświadcza on i napotkani na jego drodze ludzie. Na szczęście nadal ma u swego boku prawdziwych i potężnych przyjaciół, na których może liczyć o każdej porze dnia i nocy, niejednokrotnie ratujących mu skórę. Eric Powell wyraźnie pokazuje, że nawet największy kozak i bohater, musi liczyć się z tym, że w końcu natrafi na kogoś silniejszego lub sprytniejszego i wtedy właśnie do akcji wkroczyć mogą ci, którzy zwykle idą gdzieś z boku lub lekko z tyłu, nagle stając się postaciami pierwszoplanowymi.
Powell zaprosił do współpracy przy tym tomie Steve’a Manniona oraz Simone di Meo, i od razu widać, że nadają na tych samych falach. Podobnie jak w pierwszej części przygód Rondella, obracamy się w spokojnej i stonowanej palecie kolorów, głównie wszelakich odcieni zgniłej zieleni i beżu, co zdecydowanie odpowiada i dobrze współgra zarówno z lokacjami jak i klimatem przytoczonych opowieści. Oczywiście zachowana została dobra dynamika scen walk, a istotne artefakty i przedmioty charakterystyczne dla każdej z krótkich historii, dostały wyraziste i ostrzejsze barwy.
Ciekawym i oryginalnym pomysłem jest dołączenie do drugiego tomu “HillBilly’ego” okularów 3D, dzięki którym poznamy dogłębnie jedną z opowieści. Nie jest to zabieg przypadkowy, ponieważ idealnie współgra z tematem przewodnim i miejscem w jakim przyszło Rondellowi ją przeżyć. Lepsze byłoby chyba tylko połknięcie kilku grzybków przed lekturą, czego oczywiście nie polecam 😉.
Ponownie muszę przyznać, że podoba mi się forma i ilość przygód zamkniętych w zaledwie nieco ponad 100 stronach komiksu. Dowiadujemy się o Rondellu całej masy nowych informacji, przeżywamy z nim kolejne mroczne i niebezpieczne misje, zagłębiamy się momentami w zamierzchłą przeszłość i próbujemy wydedukować dokąd nas to wszystko doprowadzi. Mimo, że jest to lektura “na raz”, bo dzięki wartkiej akcji i ciekawym pomysłom Powella płynie się przez te historie ultra szybko i dynamicznie, to zdecydowanie polecam wam ten świat, szeroką gamę oryginalnych bohaterów i cały pajęczynę intryg ich spowijających i wiążących ze sobą. Z niecierpliwością czekam na trzeci tom “HillBilly’ego”, a znając NAGLE! Comics, nie dadzą się zbyt długo prosić!
"Głębia" - Andrzej Wardziak.
Rok 1997 pamiętamy głównie przez pryzmat powodzi stulecia, która nawiedziła nasz kraj. Na potrzeby swej najnowszej powieści, Andrzej Wardziak zmodyfikował nieco jej bieg i podczas akcji książki nieuchronnie zbliża się ona do Warszawy, a tym samym także do Łomianek - rodzinnej miejscowości głównego bohatera powieści “Głębia”.
Kamil jest pozornie zwyczajnym nastolatkiem - planującym studia, imprezującym i po uszy zakochanym w swojej dziewczynie, Asi. Nie ma wielu kumpli, ale może liczyć na szczerą przyjaźń szkolnego kolegi - Kuby. Chłopak mimo młodego wieku, przeżył już całkiem sporo ciężkich chwil i doświadczył tych najsmutniejszych dla ludzi momentów. Najpierw utrata ojca, a później młodszej siostry Agnieszki, odcisnęły na nim swoje piętno. Ojciec zginął i to temat niejako zamknięty, natomiast Agnieszka wyszła kilka lat temu na spotkanie z przyjaciółką Martą, i ślad po niej zaginął. Wszyscy mniej lub bardziej pogodzili się już z tragedią, niestety Kamil nie jest w stanie przejść nad tym do porządku dziennego, cały czas próbując w jakiś sposób szukać siostry i analizować wszelkie poszlaki, które mogą doprowadzić go do odnalezienia lub przynajmniej rozwikłania zagadki jej zniknięcia. I tu się na chwilę zatrzymajmy, bo właśnie wokół tajemnicy związanej z Agnieszką zawiązuje się trzon tej historii. Można powiedzieć, że wydarzenie to jest katalizatorem wielu późniejszych działań i zachowań jej brata, i w sumie nie ma w tym nic dziwnego, bo to w końcu rodzeństwo, a jak powszechnie wiadomo, więzi między bratem a siostrą potrafią być naprawdę silne.
Podczas jednej ze swoich wypraw, Kamil trafia do pozornie opuszczonego domu, gdzie poznaje człowieka, którego wiedza i zaangażowanie pozwoli odkryć w sobie na nowo pełnię chęci i sił w poszukiwania siostry. Bo mimo, że chłopak nigdy się nie poddał, to przez to, że powoli wyczerpywały się jego możliwości stawał się coraz bardziej pogodzony z losem. Teraz natomiast, otworzyła się przed nim zupełnie nowa ścieżka i dała mu solidnego kopa do działania.
Historia opisana w “Głębi” prowadzona jest niejako dwutorowo. Życie Kamila, szkoła, plany związane z przyszłością i generalnie całokształt tego co robi na co dzień to jedno, natomiast to, co dzieje się w jego głowie, to drugie. Autor prowadzi akcję w dobrym tempie, dozując nam tajemnice i mieszając cięższy klimat z momentami nawet powieścią młodzieżową. Ale nie dajcie się zwieść, to nie jest prosta historia, a elementów grozy w niej nie brakuje. I to grozy przeróżnej. Od tej klasycznej, czyli czegoś co czai się w odmętach ciągle wzbierającej Wisły, aż po tę, która mnie osobiście kręci najmocniej...
Należę do ludzi, którzy prawie niczego się nie boją, ale od wielu lat szukam i próbuję wszelakich smaków horroru mając nadzieję, że w końcu znajdzie się coś, co mnie przerazi do szpiku kości. Póki co się nie udało, ale za to są tematy, który wywołują gęsią skórkę oraz ciarki podczas lektury. I takie właśnie przyjemne mrowienie czułem podczas czytania ostatnich stron “Głębi”. Co prawda domyślałem się pewnych rozwiązań, autorowi udało się jednak mnie nieco zaskoczyć, sprowadzając akcję finału i wyjaśnienia całej historii do właśnie tego, co uwielbiam w literaturze czy filmie tego gatunku. Idealnym przykładem dla zobrazowania jakości i stylu tej książki, mogą być filmy M. Nighta Shyamalana, który stosuje w swojej twórczości podobne zabiegi do wprowadzonego tutaj przez Andrzeja Wardziaka. Czyli w skrócie - finał ma wywalić wszystko do góry nogami i spowodować, że spojrzycie na książkę z totalnie innej perspektywy, odstawiając na bok swoje dotychczasowe przemyślenia, a zastępując je, na początku donośnym “wow”, a nieco później cofając się do początku całej historii i rozpoczynając analizę jeszcze raz, będąc wzbogaconym o to wszystko co okazało się później...
I to jest chyba największa wartość “Głębi”. Kiedy już zejdzie wam z policzków szkarłat zawstydzenia po tym jak autor tak dobrze sobie z wami pogrywał, jest duża szansa na to, że stwierdzicie, iż taki sposób pisania i przekazywania pewnych poważnych problemów, to jest coś czego chcielibyście doświadczać więcej i częściej. I tu wypadałoby wspomnieć nieco o tytule powieści. Słowo “Głębia” bowiem może, a nawet powinno być tutaj odbierane wielorako. Od najprostszej interpretacji, czyli wody i powodzi, poprzez zupełnie odjechane psychoanalizy, aż po całokształt opisanych wydarzeń, tego wszystkiego co przytrafiło się Kamilowi i jego rodzinie oraz ile różnych poziomów egzystencji obejmować może tragedia. A jak wejdziecie w tę głębię należycie mocno, to dojdziecie do jeszcze jednego wniosku, i to właśnie on powinien was dopiero solidnie przerazić.
"Droga" - Manu Larcenet.
“Droga” - Manu Larcenet / Cormac McCarthy.
To wszystko są i tak tylko słowa.
Jedni napiszą z przekonaniem i patosem, drudzy będą bliżej realizmu i brutalizmu sytuacji. Części z nas wydaje się, że umieliby się odnaleźć, a co za tym idzie, mogą postawić się w sytuacji bohaterów. Ale jesteście najedzeni? Siedzicie w ciepłym mieszkaniu z kubkiem herbaty na stole obok? W pokoju jest kilka źródeł światła, a obok buczy lodówka i syczy ciepła woda w rurach? Możemy szybko wyskoczyć po przekąskę, do kina, spotkać się ze znajomymi? O dowolnej porze czekają na nas oświetlone ulice, parki pełne drzew i ścieżek, możemy w spokoju oddawać się swoim pasjom, zainteresowaniom, pogłębiać naszą wiedzę, odkrywać, zdobywać i cieszyć się życiem. Tak wiele zależy w końcu od nas, prawda? Właściwie jedynie nasza wyobraźnia i poziom samozaparcia są jakimiś formami ograniczenia. Oczywiście, pomijając prawo i porządek. Żyjemy przecież w społeczeństwie, jesteśmy uczeni o tym co jest dobre, a co złe. Co nam wolno, a czego nie wypada lub wręcz zakazuje się robić. Jesteśmy spleceni normami, odgórnymi zasadami, którymi powinniśmy się kierować w życiu. Społeczeństwo nigdy nie było i nie będzie idealne, bo zbyt się od siebie różnimy. Ale jakieś ryzy muszą być narzucone, a granice dokładnie i skrupulatnie wyznaczone. Ciąży na nas bowiem widmo kary, czasem większa, czasem mniejsza jej nieuchronność, niewielu jednak z nas podejmie się ryzyka, nie będąc do tego zmuszonym lub zwyczajnie nienachalnie używającym tego, co kryje się w naszych głowach.
Mamy dzieci. Ogromna większość z nas chce je wychować na dobrych i porządnych obywateli, za jakich sami siebie mamy. Wpajamy im więc wszystko to, co według nas jest ważne, kształtujemy, lepimy i przemieniamy te małe, bezbronne i naiwne stworzenia w coś, co będzie pasowało. Chronimy je, wspieramy i walczymy o ich dobro za wszelką cenę. Rezygnujemy, oddajemy i wyrywamy z siebie resztki sił i samozaparcia, aby było im dobrze. By czuły się bezpiecznie, by miały przed sobą przyszłość często lepszą niż mieliśmy my. Jest to cel, a droga ku temu wcale nie jest prosta. Ale finalnie każdy dzień kończy się podobnie. W cieple, miękkości, kontrolowanej ciemności, czystości i sytości. A ci, którzy stali się przedmiotem naszych starań i dążeń, śpią spokojnie w sąsiednim pokoju. Otoczeni książkami, zabawkami, z ukochaną maskotką przy policzku. Pewni, że jutro znowu będzie dzień, znowu czekają ich zabawy, trochę nauki, wygłupy, być może trudne dla ich wieku problemy i decyzje, które będą musieli podjąć. Ale śpią, śnią, odpoczywają, nabierają sił przed kolejnymi wyzwaniami.
A co, jeśli nagle wszystko się kończy? Ale wiecie – WSZYSTKO. Nie ma punktu zaczepienia, nie ma miejsca bezpiecznego, nie ma ludzi, których nie boimy się minąć na ulicy pełnej spalonych wraków, śmieci, brudu, szkła i krwi. Nie ma świeżych dostaw, ba, nie ma żadnych dostaw, nie ma jedzenia, nie ma wody, nie ma prądu, nie ma kolegów, nie ma telewizji, nie ma placu zabaw, teatru ani szkoły. Jest szarość. Jest otępienie, jest brak marzeń, jest głód, niepewność, strach, rozpacz za tymi, którzy odeszli. Ale i to w końcu blaknie, zanika, przestaje mieć znaczenie. Skóra staje się sucha, brud gromadzi się na niej w zastraszającym tempie, jest zimno, śmierdzi i boli. Przestajemy poznawać swoje własne ciała, jeśli już mamy na to czas i o tym myślimy, mamy wrażenie, że należą do kogoś innego. Kości zaczynają napierać na pergamin, nie wiemy jaki jest dzień, miesiąc, rok. Z jednej strony brniemy, z drugiej rzeczywistość się przerzedza, sprowadza do absolutnej podstawy, jedynie siła woli pozwala nam stawiać kolejne kroki, unosić głowę i wsłuchiwać się w otoczenie.
Bo nie ma już prawa, nie ma sprawiedliwości, nie ma konstruktów społecznych, klamer, wstydu i sztucznie podtrzymywanych relacji. Jest wegetacja, walka z samym sobą o zachowanie szczątków świadomości. Planowanie ogranicza się jedynie do najważniejszych czynności, tych, które pozwolą przetrwać. A stanowią one obecnie monstrualne wyzwania, na które brakuje sił, brakuje chęci, brakuje zasobów. Ale przecież musimy, prawda? Musimy iść tam, gdzie mamy dojść. A gdzie mamy dojść? Musimy? Po co? Co nas tam czeka, skoro niczego nie ma? Czy to jest ta iskra, która pozwala się podnieść i maszerować? Czy gdzieś tam, głęboko, coś się jeszcze tli? Przecież boli, swędzi, zanika. Już nawet sny nie są snami, a kolejnymi dniami katorgi i zatracania siebie.
I wtedy coś muska rękę, z początku lekko, potem mocniej rozsuwa skostniałe palce i wsuwa się między nie, delikatnie obejmując i ściskając.
- “Tato, odpoczniemy?”
Więc nie – nie umielibyśmy się odnaleźć, a to wszystko są i tak tylko słowa...
O “Drodze” Cormaca McCarthy’ego napisano już właściwie wszystko. Zdecydowana większość z nas, czytelników, odebrała ją podobnie, bo to właściwie jest prosta historia. A wiadomo, że najczęściej to, co proste, kopie i wciąga najmocniej. A skoro jest taka prosta, to czemu nikt wcześniej jej nie napisał? Czy dopiero początek XXI wieku dał kopa, aby przelać na papier strachy i obawy o przyszłość? Nie tylko o naszą wygodę i dobre życia, ale generalnie o totalnie wszystko, co nas otacza, zarówno materialne, jak i duchowe. I o ile powieść mnie nieco znużyła i wymęczyła - może właśnie dzięki jej prostocie, o tyle w przypadku komiksu i adaptacji jej przez Manu Larceneta, mam już zupełnie inne odczucia.
Wiadomo, że podczas lektury każdy nas wizualizuje sobie treść i przygody, o których czyta. Ja także tak robiłem, ale to, co zaserwował nam francuski mistrz powieści graficznej dosłownie wysadziło mnie z kapci i strefy komfortu na długie godziny. Mrok jaki wyziera z kart i poszczególnych kadrów wręcz onieśmiela i wywołuje we mnie dość sprzeczne uczucia. Jednocześnie perwersyjnie chcę brnąć w tę historię, z drugiej strony mam jej z każdą stroną dosyć. Wiem bowiem dokąd prowadzi, i co czeka mnie w trakcie i na jej końcu. A raczej się domyślam, dając porwać się jej niejako na nowo, bo co innego czytać, a co innego widzieć. A tu zdecydowanie jest na co patrzeć. Byłem zaskoczony, jak bardzo różni się ta historia od strony wizualnej od tego, co siedziało w mojej głowie po lekturze książki. Bo umysł jednak zostawia sobie pewien bufor, kształtuje i stara się wprowadzać furtki, dzięki którym możemy się w jakiś sposób uratować. Manu natomiast nie zostawia jeńców, nie pozwala nam na chwile wytchnienia, ciągnie nas krok w krok za bohaterami “Drogi” i nakazuje czuć i widzieć to samo co oni. A na pewno spróbować. A nie jest to rzecz łatwa, ba, powiedziałbym, że jest niewyobrażalnie trudno wejść w skórę dwójki bohaterów zmierzających ku brzegowi oceanu. Ale o tym wspomniałem wam już wyżej.
Oczywiście należy pamiętać, że zdecydowana większość laurów należy się Cormacowi, który powołał do życia bezimiennych ojca i syna, i postawił na ich drodze to wszystko, co postawić musiał. Są jednocześnie ofiarami i bohaterami, bo poprzez to co przeszli, my możemy spróbować tego uniknąć. Drugą kwestią jest cała debata, jaką można przeprowadzić o tym, dlaczego i do którego momentu jesteśmy ludźmi, co przekreśla nasze człowieczeństwo, a co może wynieść je na zupełnie inny poziom. Co musimy, co powinniśmy, a czemu pod żadnym pozorem nie możemy ulec. Rozbija się to więc o siłę poszczególnej jednostki, wrzuconej w ekstremalnie trudną sytuację, z której tak naprawdę nie ma dobrego wyjścia.
Jeśli macie ochotę postawić się w takiej roli i dać naprawdę mocno sponiewierać na wielu poziomach, polecam wam interpretację “Drogi” McCarthy’ego w wykonaniu maestro Manu Larceneta. Z czystym sercem.
"Mazebook - księga labiryntów" - Jeff Lemire.
William stracił córkę. Mimo że było to ponad dekadę temu, nigdy nie podniósł się po tej tragedii i nie wrócił do klasycznie rozumianego życia. Jego małżeństwo się rozpadło, a on wegetuje z dnia na dzień niczym na wpół rozstrojony robot, chodząc do pracy, jedząc i śpiąc, niemniej coraz bardziej oddalając się od rzeczywistości i z każdym dniem tracąc kolejne ułamki siebie i swojego zdrowia psychicznego. Jego była żona ma nowego męża i synka, Will natomiast jest wrakiem człowieka, nieustannie żyjącym przeszłością, rozpamiętującym i starającym się pielęgnować jak największą ilość wspomnień o Wendy i pięknych, słonecznych dniach ich życia. Niestety zaczyna tracić także i to. Wiadomo, że czas nie jest naszym sprzymierzeńcem, ale w momencie kiedy zaczynają zanikać obrazy przeszłości, z którymi jesteśmy tak mocno zżyci, że wydają się częścią nas, robi się naprawdę źle. William ma wyryty w pamięci pewien prujący się, stary czerwony sweter, który był wręcz ubóstwiany przez jego córkę, noszony zawsze i wszędzie i wielokrotnie ratowany przed koszem na śmieci. Przestał natomiast wyraźnie pamiętać twarz Wendy, i to przeraża go do szpiku kości. Stara się, robi wszystko, aby nie zapomnieć, niestety nie ma wielkiego wpływu na pamięć, a jego ogólny stan nie sprzyja należytemu przechowywaniu wspomnień.
Wszystko zmienia się pewnej nocy, kiedy odbiera tajemniczy telefon z nieznanego numeru, i słyszy po drugiej stronie głos i słowa, które wystawiają na próbę resztki jego zdrowia psychicznego. Dzwoni Wendy i prosi swego tatę, aby ją odnalazł...
I tutaj zaczyna się jazda bez trzymanki, potrzebny jest otwarty umysł i solidny flakon empatii, aby przebyć z Willem drogę, która go czeka. A przebyć ją musi, nie tylko dla siebie, ale także, aby pomóc innym. A może głównie dlatego? Czy tragedia jednego człowieka, może być lekarstwem i ulgą dla kogoś innego? Czy nasz umysł jest w stanie podjąć walkę o powrót do życia i pogodzenie się z losem, na który nie mamy finalnie żadnego wpływu?
Will rozpoczyna przedziwną, oniryczną i fantasmagoryczną podróż po tajemniczym labiryncie. Spotyka ludzi i dziwne stworzenia, boryka się z przeszłością i teraźniejszością, ale to, co go napędza, to miłość do córki i chęć zobaczenia i przytulenia jej jeszcze ten jeden, jedyny raz... Myślę, że to przepotężna broń i motywacja, a każdy kochający ojciec jest w stanie dosłownie przenosić góry, aby doprowadzić do ponownego spotkania z ukochanym dzieckiem.
“Mazebook” jest komiksem niezwykłym. Nie tylko dlatego, że dotyka bardzo poważnego i życiowego problemu, a właściwie nawet kilku, ale także dlatego, że został bardzo dobrze przemyślany pod kątem graficznym. Jeff Lemire wykazał się tu naprawdę doskonałym wyczuciem smaku, zarówno treść i przekaz, jak i warstwa wizualna stoją na najwyższym poziomie. Widać tu naprawdę solidnie wykonaną pracę, popartą wieloma godzinami przemyśleń, obserwacji i podejrzewam także rozmów z ludźmi, których taka tragedia dotknęła osobiście. Dobór barw oraz podkreślenie kolorem odpowiednich momentów tej historii powoduje, że paradoksalnie idziemy, a właściwie nawet biegniemy ku wielkiemu finałowi, jak po sznurku. Czerwonym, rzecz jasna. Kreska Lemire’a wydaje się niechlujna i chaotyczna, i dokładnie taka miała być, bo idealnie pasuje do opowieści i tego co dzieje się w głowie i życiu głównego bohatera. Brak wyrazistości i ostrych krawędzi poszczególnych kadrów pokazuje rozmycie rzeczywistości i nijakość w życiu Williama, podobnie jak i zrezygnowanie autora z wszelkich kolorów (wyłączając ten jeden, najważniejszy), bo jakie może być życie po śmierci jedynego dziecka?
Nie jestem typem czytelnika, który wzrusza się podczas lektury, ale “Księga labiryntów” dała mi w kość. Zapewne dlatego, że i mnie czeka podobna sytuacja, odbieram więc tę historię jako trudną, ale dającą jednocześnie nadzieję i maleńkie światełko w tunelu. Dość długo przymierzałem się do tego tytułu, wymaga on bowiem odpowiedniego nastawienia i podejścia, o które nie zawsze jest łatwo.
Jeśli lubicie trudne tematy, podane w doskonale stonowanym i delikatnym stylu, to “Mazebook” jest komiksem dla was. Ostrzegam jednak, że prawdopodobnie pozostawi ślad. U jednych będzie to jedynie ryska, inni zakończą lekturę z bruzdami przebiegającymi przez środek ich jaźni. Cieszę się, że ta historia powstała, że została stworzona tak, a nie inaczej, bo to pokazuje, że siła komiksu jest właściwie nieograniczona, i nie musi skupiać się jedynie wokół tematów błahych i wesołych, a może także, poprzez odpowiednio nacechowane rysunki wzruszyć, zdeptać, rozproszyć ulotne poczucie bezpieczeństwa i zmusić nas do myślenia.
Nie chcę pisać więcej, to ma być jedynie zachęta. Wolałbym, abyście sami odkryli ten komiks, prześledzili i przeżyli losy Willa i Wendy po swojemu, a po lekturze wyciągnęli swoje własne wnioski. A jest ich do wydobycia z tych 250 stron naprawdę sporo. Poczynając przez oczywiste, aż po te skryte gdzieś głębiej, do których trzeba się dokopać myślami, a które mogą was przerazić albo ustawić do pionu oraz przekręcić priorytety o sto osiemdziesiąt stopni. Zanurzcie się w labirynt straty, rozpaczy i nadziei. Pozwólcie się prowadzić nici i zobaczcie, co czeka na jej końcu.