"Miły dom nad jeziorem" - James Tynion IV.
„Miły dom nad jeziorem” – James Tynion IV, Alvaro Bueno.
Ileż to już razy serwowana nam była opowieść o grupce znajomych, spotykających się gdzieś na odludziu, żeby pobalować? Od komedii, przez thrillery, aż po Evil Dead – wydaje się, że wszystko zostało już powiedziane/narysowane/zobrazowane. Ale z drugiej strony, jak widzę na komiksowej okładce nazwisko Jamesa Tyniona IV, to wiem, że to co kryje się na stronach komiksu da nam powiew świeżości, i dość oryginalne podejście do tematu. Scenarzysta, mimo młodego wieku, jest niezwykle płodnym autorem, znanym głównie z historii o mścicielu z Gotham oraz dobrze u nas przyjętej serii komiksów grozy – „Coś zabija dzieciaki”.
„Miły dom nad jeziorem” nie jest klasycznym horrorem. Serwuje nam grozę na poziomie psychologiczno-socjologicznym. Znaczy to tylko tyle, że cały groza odbywa się w głowach bohaterów. Nie ma tu odwiecznego zła, potworów z piekła rodem czy brutalnych scen kreatywnego rozczłonkowywania. Mamy za to ogrom myśli i decyzji, które wpływają na życie grupy przyjaciół pewnego tajemniczego jegomościa, którego każdy z nich poznał na pewnym etapie swojego życia, i związał się z nim braterską miłością. Walter, bo to o nim mowa, to delikatny, subtelny i bardzo inteligentny facet, który przyciąga do siebie specyficznych ludzi. Jeśli bowiem kimś się zainteresuje, ta osoba zostaje z marszu, z jakichś bliżej nieznanych przyczyn, najważniejszą dla niego w danym momencie. Z perspektywy osoby, która zna zakończenie pierwszej części (zaplanowany jest jeszcze jeden tom), oczywiście wiem, dlaczego tak się dzieje i co ma na celu Walter. Z początku wydaje się to niewinne i zwyczajne, ot, ktoś poznaje jakichś ludzi w przeróżnych miejscach. Każdy z nas przecież wielokrotnie zetknął się z tym, i zapewne wiele z tych znajomości przetrwało lata czy wręcz dekady waszego życia. Z pozoru zwykłe sytuacje - zagajenie rozmowy w barze, czy zapytanie kogoś o coś na korytarzu uniwersytetu, w tym przypadku jest planem, wykonywanym precyzyjnie i według ściśle określonych zasad. Więcej wam nie zdradzę – musicie przeczytać i wyrobić sobie własne zdanie 😉.
Wracając do „Miłego domu” – jest to opowieść zdecydowanie zaskakująca i bardzo poważna w swojej wymowie. Chociaż się na taką nie zapowiada, początek jest wręcz nieco trywialny i oklepany do bólu. Grupa przyjaciół i znajomych, związanych poniekąd ze sobą poprzez osobę Waltera, zostaje zaproszona do ultra luksusowej rezydencji nad jeziorem, aby spędzić ze sobą tydzień wakacji, odpocząć, odciąć się, imprezować i odetchnąć świeżym, leśnym powietrzem. Pełni optymizmu przybywają w wyznaczonym dniu na miejsce i oczarowani możliwościami i przepychem, rzucają się w wir zabawy.
Jak to jednak w życiu bywa, bardzo szybko okazuje się, że nic nie jest takie jak być powinno, a Walter skrywa swoje mroczne tajemnice. Wydaje się, że pobyt w tym domu, to jakaś powykręcana i chora gra, a jej bohaterowie zostają wrzuceni na głęboką wodę, pełną szaleństwa i niedopowiedzeń. Siłą rzeczy stają się również detektywami starającymi się rozwikłać postawione przed nimi zadania, z tym najważniejszym, ryjącym banię, na czele. Komiks jest bardzo ciekawym eksperymentem społecznym i bardzo dobrze ukazuje podejście poszczególnych, różniących się znacznie od siebie ludzi do otaczającego ich świata. Przeróżne charaktery, adaptacje do życia, miłości, przyjaźni, wydobywają z głębi postaci i inne ich cechy, być może skrywane głęboko, a być może zupełnie jeszcze nieodkryte. Postawieni pod przysłowiową ścianą muszą współdziałać, pogodzić się z losem i walczyć o siebie. Ich psychiki zostaną wystawione na potężne próby, a ja sam jestem ciekaw jak sobie z nimi poradzą.
Otoczenie rezydencji także ma wpływ na jej mieszkańców i ich skomplikowaną sytuację. Wypuszczają się coraz dalej i odnajdują pewnego rodzaju podpowiedzi, chociaż mnie to wygląda na coraz większe gmatwanie się w problemy. Tajemniczy budynek bez drzwi i okien, porozsiewane w lasach dziwne figury przedstawiające przeróżne kształty i znaki, i ciągłe retrospekcje próbujące być pomocą w poszukiwaniu odpowiedzi. Wygląda to na labirynt, w którym poszczególni aktorzy tego chorego przedstawienia błądzą po omacku, pogrążając się w coraz gęstszym mroku spowijającym ich ciała i umysły.
„Miły dom nad jeziorem” to mroczna i skomplikowana historia, odkrywająca rozległość siatki powiązań pomiędzy jej bohaterami a Walterem na każdym poziomie współistnienia. Mam wrażenie, że wszystkie decyzje jakie do tej pory podjęli, sposób w jakie przeżyli swoje życia, jacy byli dla innych i dla siebie, doprowadzają ich finalnie do miejsca i czasu, który możemy obserwować na kartach tego komiksu. Pytanie podstawowe brzmi – czy to dobrze? Czy gdyby znali wcześniej cel i plany Waltera, zachowaliby się tak samo?
"Hotel na skraju lasu" - M i M Hińcza.
„Hotel na skraju lasu” – Magdalena i Michał Hińcza / Kultura Gniewu.
Na komiks wpadłem zupełnym przypadkiem gdzieś w odmętach sieci, i od razu przykuł moją uwagę fenomenalnie klimatyczną okładką. Jest jednocześnie niewiarygodnie prosta, co pociągająca. A jak zerkniecie pod odpowiednim kątem, pod światło, to czeka was niespodzianka.
Kultura Gniewu zgodziła się wysłać mi recenzencki egzemplarz, który dosłownie pochłonąłem praktycznie za jednym razem, chociaż to komiks graficznie dosyć trudny, a i nie jest to broszurka, ma 250 stron!
„Hotel na skraju lasu”, to debiut Magdy i Michała Hińczów, i to debiut przez wielkie „T”, bo dawno nie czułem takiego niepokoju podczas lektury. Klimat jaki stworzyli autorzy, odpowiadający zarówno za stronę wizualną jak i scenariusz dosłownie wbija w fotel, i wysysa z nas powietrze. Od pierwszej do ostatniej strony nic nie jest pewne, tajemnice i zagadki mnożą się, a bohaterowie tej historii starają się je rozwikłać. Hińczom udało się stworzyć klaustrofobiczny, oniryczny świat, a akcja rozwija się dość dynamicznie wokół małej wioski, w bliżej nieokreślonej przestrzeni i czasie. Zakładamy, że to Ziemia, ale równie dobrze może to być dowolny, wykreowany na potrzeby komiksu świat. Kraina mroczna, ociekająca strugami deszczu, mgłą, szarością i beznadzieją. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że nie ma tu jednego głównego bohatera, a jego rolę przejmują wszyscy ludzie rozrysowani na kartach tej historii. Wszyscy bowiem są tak samo uwikłani w to co dzieje się wokół nich, i dotyka bezpośrednio lub pośrednio każdego. Oczywiście najczęściej przewijają nam się młodzi, czyli Julia, Maudija i Belan. Łączy ich wieloletnia przyjaźń, ale mam wrażenie, że również coś więcej. Maudija i Belan starają się wyrywać z marazmu i małej wioski kiedy tylko mogą, ciągnie ich do świata, do przygód i poznawania nowego – na co namawiają także Julię, która jest jednak mocno związana z miejscem urodzenia, rodziną, i tytułowym hotelem.
Podoba mi się osadzenie akcji w czasie który ciężko umieścić w konkretnym miejscu na osi; to również dodaje mroku i wzmaga w czytelniku wrażenie ciągłego niebezpieczeństwa, czającego się wszędzie wokół. Historia w zdecydowanej większości odbywa się nocą, a kreska którą zaserwowali nam autorzy doskonale współgra z niepokojem i śmiercią, zamykającymi bohaterów w coraz to mocniejszym uścisku. Nie brakuje oczywiście także scen w świetle dnia, ale i one przesycone są jakimś nieuchwytnym, ale bardzo mocnym wrażeniem, że coś jest nie tak. Z pozoru sielska sceneria, kryje w sobie całe pokłady grozy i niesamowitości – chociażby biorąc pod uwagę kwestię zwierząt, których częste i istotne pojawianie się w trakcie opowieści niesie ze sobą ogromne dawki emocji, głównie przerażających. Autorzy postawili na bardzo bliski kontakt z naturą, którą z powodzeniem możemy wciągnąć do szerokiego grona bohaterów „Hotelu”. Wspaniale udało im się uchwycić potęgę i bezwzględność otaczającego świata, którego życie toczy się w swoim własnym tempie, nie zważając specjalnie na zamieszkujących nieopodal ludzi. Przyroda otaczająca wioskę i niedalekie miasto ani nie pomaga, ani nie przeszkadza, ale często w swej neutralności daje schronienie niekoniecznie tym dobrym.
Bardzo specyficzny styl grafik; brudny, niewyraźny, nieostry, rozmazany powoduje, że od komiksu ciężko się oderwać. Jest to, moim zdaniem główny budowniczy potęgi tego projektu, bo to właśnie dzięki takiej kresce i doborowi kolorów, tworzy się mroczne, interesujące i nieco przytłaczające kadry, które obrazują doskonale ludzkie lęki, obawy, ograniczenia, ale i odwagę aby stawiać czoła nieznanemu i walczyć o bezpieczeństwo swoje, i swoich najbliższych.
Podczas lektury miałem mnóstwo skojarzeń z szeroko pojętą popkulturą, od skojarzeń z historią bestii z Gévaudan, poprzez film „Osada”, aż po… Muminki. Lubię duszne, szare, smutne i zagmatwane opowieści, i choć ta finalnie jest dość prosta, warto dać jej szansę, bo jak na debiut – moim zdaniem jest świetnie, i widzę pole do rozwinięcia skrzydeł w kierunku komiksowej grozy pełną gębą. O ile będą to skrzydła czarne, poszarpane, pełne blizn i pulsujących czerwienią żył. Trzymam kciuki!
"Miasto innych" - Niles/Wrightson.
Zanim przejdę do omawiania samego komiksu, należy wspomnieć o jego twórcach, bo to postaci zasłużone, a wręcz czczone w niektórych kręgach.
Steve Niles, który jest współscenarzystą „Miasta innych”, to fan horroru wszelakiego, niezwykle kreatywny i błyskotliwy twórca, dzięki któremu mogliśmy poznać mroczne i krwawe „30 dni nocy”, ale także jego wariacje o Frankensteinie czy Batmanie. Z kolei Bernie Wrightson dał popkulturze „Potwora z bagien”, ilustrował „Frankensteina” Mary Shelley, oraz dołożył swoje niemałe artystyczne cegiełki do takich kinowych blockbusterów jak „Pogromcy duchów”, „Ziemia żywych trupów” czy „Mgła” Stephena Kinga. Przez całą karierę narysował dziesiątki mrocznych historii i stworzył cały bestiariusz potworów, a słynął z wielkiego zaangażowania w każdy projekt, ogromnej liczby szczegółów w przypadku każdej stworzonej przez siebie grafiki i dopracowywania ich w nieskończoność. Czy to wszystko przekłada się na „Miasto innych” – no ja jakoś tego nie czuję, powiem szczerze. Ale o tym za chwilę.
Niles i Wrightson przyjaźnili się przez wiele lat, współpracowali na stopie zawodowej, ale i prywatnie, będąc sąsiadami, spędzali ze sobą mnóstwo czasu. I to bardzo widać w omawianym tutaj komiksie. Panowie doskonale się uzupełniają, i bawią konwencją horroru. Czerpią ze swoich ogromnych doświadczeń na tym polu, i dają upust fantazji oraz swemu kunsztowi. Tyle tylko, że mimo iż „Miasto innych” jest z całą pewnością historią grozy, mroczną, krwawą i bezkompromisową, to ja tu widzę też sporo pastiszu. I pośpiechu. Co jest nieco dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę kompletnie otwarte zakończenie zaserwowanej nam historii.
Bohaterem „Miasta innych” jest Staś Bludowski, skomplikowany i trudny człowiek oraz bezwzględny zabójca, który wielokrotnie udowodnił, że nie ma dla niego zbyt trudnych zleceń, ani nie powstrzymają go żadnego rodzaju wyrzuty sumienia. Wyzuty z wszelkich pozytywnych uczuć, zmęczony życiem, notorycznie opryskliwy i nie przepadający za kontaktem z innymi ludźmi mężczyzna odczuwa jedynie gniew, którego nie mogą stłumić nawet kolejne intratne roboty. To ma się jednak niedługo zmienić, bo pewnej nocy, kiedy Bludowski udaje się w mroczne zaułki miasta aby wykonać powierzone mu zadanie, nic nie idzie po jego myśli… nie dość, że musi wysilić się dużo mocniej niż zwykle, to jeszcze przeciwnicy którzy stają na jego drodze są… jedyni w swoim rodzaju – przynajmniej na tę chwilę.
Nasz bohater od tego momentu wpada w wir akcji, i nie zatrzymuje się aż do momentu zatrzaśnięcia przez nas okładki po przestudiowaniu ostatniej strony. I to tutaj właśnie upatruję największego minusa tego projektu, a także skłaniam się ku teorii, że ta historia nie jest do końca poważna, mimo iż autorzy ubrali ją w czerń nocy, szkarłat krwi, i biel nieco przydługich zębów…
Ilością akcji, prędkością zmian lokacji, poznawania nowych bohaterów, podejmowania decyzji, można by obdzielić kilka różnych tytułów. Staś staje przed najpoważniejszymi wyborami w swoim życiu, odnajduje również w sobie zalążki czegoś pozytywnego, a także przede wszystkim cel. My natomiast śledzimy jego losy z wypiekami na twarzy, co chwilę będąc wrzucanymi w kolejne potyczki z coraz to dziwniejszymi i potworniejszymi przeciwnikami. Historia ładnie się nam rozrasta i nabiera głębi, kiedy dowiadujemy się, że świat jakim do tej pory widział go Staś, jest zaledwie ułamkiem prawdziwego nieżycia, którego stał się teraz częścią, i ważnym ogniwem.
Fani krwawych jatek, krojenia, obdzierania ze skóry, wampirów, zombie, ale również intryg sięgających dalekiej przeszłości oraz zemsty, która nie zmalała ani trochę mimo upływu kolejnych dekad, z pewnością polubią tę historię i styl twórców. Ja jednak wolałbym nieco stonować akcję, bo czasem miałem wrażenie, że Bludowski posiadł umiejętność bilokacji, rozwinąć pewne wątki, dodać nieco trójwymiarowości postaciom w tle, jednym słowem zrobić z tego kilka grubszych tomów, zamiast wszystko upychać na niecałych 130 stronach. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że Niles i Wrightson tworzyli „Miasto innych” idąc po torach kolejowych, kiedy do ich uszu dochodził coraz głośniejszy świst mknącego za nimi pociągowego składu. Ale takie zapewne było założenie, a że nie da się wszystkim dogodzić…
I nie zrozumcie mnie źle – to jest fajna historia, nieco sztampowa, przewidywalna, z wyraźnie zarysowanymi granicami dobra i zła, ale nadal warto ją poznać. Mimo, że w obecnych czasach co chwilę dostajemy jakiegoś kozaka, który odpiera wszelkie ataki, jest mocarny, inteligentny, szybki i silny, to taki „brudny” Staś Bludowski, ze swoimi problemami i podejściem do zycia, jest pewnego rodzaju odświeżeniem tematu. Trochę kojarzy mi się on z bohaterami „Sin City” Franka Millera, i chętnie poznałbym jego dalsze losy.
"Hellblazer" - Mike Carey, tom I.
Mike Carey – Hellblazer, tom I.
Mike Carey, znany fanom komiksu ze świetnie przyjętej serii „Lucyfer”, to kolejne wielkie nazwisko w świecie Hellblazera. Przed nim było wielu znakomitych komiksowych scenarzystów, którzy postanowili zmierzyć się z legendą Johna Constantine’a, maga-detektywa, nie gryzącego się w język i lubiącego piekielnie wręcz niebezpieczne zagadki i przygody. Wystarczy wymienić takie nazwiska jak Jamie Delano, Warren Ellis, Garth Enniss czy Brian Azzarello, aby już samo to przykuło uwagę potencjalnego czytelnika, i wywołało wrażenie, że trzymają w ręku coś dobrego i wartego uwagi. A nie polecam trzymać tych zbiorczych tomiszcz, tak fantastycznie wydawanych w Polsce przez EGMONT długo, bo to jednak troszkę waży. Prawie 350 stron grubego kredowego papieru, schowanych za twardą oprawą robi wrażenie nawet na mnie, a posiadam wszystkie poprzednie części na półce.
Set Careya ma składać się z trzech takich tomów, a pierwszy obejmuje historie zawarte w zeszytach #175 - #188, podzielonych na sześć historii, które jednak tworzą ciąg fabularny, i należy czytać je w kolejności.
A wszystko zaczyna się od powrotu Johna, uznanego za zmarłego, do Wielkiej Brytanii, a konkretnie do rodzinnego Liverpoolu. Swoje pierwsze kroki nasz bohater kieruje do siostry Cheryl, od której dowiaduje się, że jego ukochana siostrzenica Gemma wyjechała do Lyonu, aby zostać asystentką wykładowcy. Oczywiście Constantine w to nie wierzy, i z marszu zaczyna podejrzewać, że nic nie jest takie jakie być powinno w tej historii. A doskonale wiemy, że John ma nosa do spraw dziwnych i niezwykłych, podobnie jak do pakowania się w konkretne kabały i sytuacje z piekła rodem. Ale nie uprzedzajmy faktów. Cheryl mieszka w blokowisku, które wydaje się być niezwykle hmm, negatywnym… Nasz bohater, nie mając aktualnie innych śledztw na głowie i przez chwilę będąc zwolnionym z ratowania świata przed demonami i diabelskimi pomiotami czyhającymi na każdym rogu na ludzkie dusze, szwenda się po mieście i zasięga języka, to tu, to tam.
Piszę o tym, ponieważ jest to bezpośrednio związane z pewną bardzo ważną dla całego tomu postacią, która będzie przewijała się przez wszystkie historie i odegra w nich niemałą rolę. A mówię tu o Angie, którą John poznaje w roli kelnerki w knajpie Uncle Joe. „Upojenie życiem”, bo tak nazywa się pierwsze opowiadanie, fajnie wprowadza nas w klimat znany z wcześniejszych tomów cyklu – John nie odpuszcza, ze znaną sobie wirtuozerią i inteligencją obraża wszystkich i wszystko co mu się nie spodoba, ale twardo stąpa po ziemi i prowadzi swoje sprawy czasem być może chaotycznie, ale z sukcesami, i bez zbędnych ofiar.
„Czerwone sepulkrum” to opowieść o pewnym niezwykle potężnym i cennym artefakcie, w którego poszukiwania angażują się zarówno ludzie, jak i inne stworzenia. Przewijają się nam tu nawet bogowie… to właśnie w tej historii John przekonuje się, że miał rację co do Gemmy, i czy chce czy nie chce, musi zaangażować się w poszukiwania przedmiotu tak drogocennego dla wszystkich wokół. Moim zdaniem „Czerwone sepulkrum” może służyć jako sztandarowa przygoda Johna, bo jest tu wszystko – dynamika, arcyciekawa historia której początki sięgają Indii i roku 1840, bogowie, demony, magia w ilościach więcej niż wystarczających, intrygi, twisty fabularne zmieniające przyjaciół we wrogów i odwrotnie. Wszystko to tworzy zwartą i logiczną całość, którą doskonale i szybko się pochłania, by na końcu poczuć się sytym, a to dopiero początek przygody przecież!
„Zabawa w kotka i myszkę”, to prawdziwa kwintesencja przygód Hellblazera. Będąca ściśle związaną postaciami i historią z „Czerwonym sepulkrum”, jest chyba najmroczniejszą do tej pory z tego setu. Dostajemy potężną dawkę magii oraz demony którym zabrakło bardzo niewiele, aby to była ostatnia przygoda Johna na tym świecie. Krótka, ale bardzo treściwa historia, narysowana w dobrym tempie, nie pozwalająca odłożyć komiksu ani na chwilę.
„Czarne kwiaty” z kolei, mocniej przybliżają nam zarówno postać Angie, nowej przyjaciółki Johna, jak i historię pewnego tajemniczego szpitala psychiatrycznego, w którym zagnieździło się coś złowieszczego i niezwykle niebezpiecznego. Constantine dodatkowo zostaje odwiedzony przez tajemniczego gościa, emisariusza potężnej istoty, co z kolei otwiera nowy, poważny i ciągnący się aż do końca tego tomu (a może i dalej), wątek. Drogi Angie i Constantine’a najpoważniej przetną się właśnie w tej historii, bo w szpitalu tym przebywa brat dziewczyny, a zrobiło się tam obecnie „dość niebezpiecznie”. Duchy, celtyccy bogowie, i tajemnicze postaci w drewnianych maskach – to powinno wystarczyć, aby zachęcić każdego fana mrocznych historii, do sięgnięcia po lekturę „Czarnych kwiatów”.
W „Trzecich światach”, przenosimy się w końcu z wilgotnej, szarej i mrocznej Brytanii na drugi koniec świata, do amazońskiej dżungli, gdzie nasz nieustraszony bohater, nadal odziany w prochowiec (;)) oraz jego nowa dziewczyna, mają do rozwiązania kolejną zagadkę. John pojawia się tam jednak przede wszystkim, aby zlecić bardzo ważne zadanie pewnemu staremu przyjacielowi, który ma niedostępne innym możliwości działania oraz dość siły i daru przekonywania, aby zdobyć potrzebną mu wiedzę… Oprócz tego zobaczycie zacięty pojedynek karciany, podczas którego na stole oprócz pieniędzy pojawią się dużo poważniejsze i cenniejsze przedmioty, a ich strata byłaby zdecydowanie niepowetowana. A gdyby tego wam było mało, odwiedzicie także pogranicze Edenu, przeniesiecie się w przeszłość podczas snów wywołanych halucynogennymi grzybami, w których John pozna odpowiedzi, mogące mieć wpływ na losy ludzkości. Ponieważ nadchodzi coś potwornego, olbrzymiego, i pałającego wszelakimi mrocznymi żądzami. Coś tak nieludzkiego i niebezpiecznego, że nawet istoty nie będące ludźmi, są na tyle zaniepokojone, aby prosić o pomoc maga-awanturnika.
Ostatnia zawarta w tym tomie opowieść – „Do szpiku kości”, jest właściwie niezależną, i mimo że zachowuje chronologię, to nie wpływa na trzon i główny wątek zmagań Constantine’a, który poznajemy od początku lektury. Tutaj postacią wiodącą jest Gemma, która zostaje wplątana w aferę sięgającą kilkudziesięciu lat wstecz, a dotyczącą trzech mężczyzn, z których jednym jest John, i pewnej wysepki – Gruinard… Doszło na niej kiedyś do morderstwa, a obecnie zamieszkiwana jest przez pewne istoty, które nie wydają się złe, choć muszą czynić zło, aby przeżyć.
Pierwszy tom przygód Hellblazera zawierający historie wymyślone przez Mike’a Careya, to od dzisiaj jedne z moich ulubionych historii o Constantinie. Jest tu naprawdę wszystko czego można oczekiwać znając tę postać i jej możliwości. Jest wręcz epicko, historie zazębiają się, czyta się je z zapartym tchem, pojawiają się postaci i stworzenia, które nadal potrafią zaskoczyć czytelnika. A do tego dochodzi nam jeszcze jeden wątek poboczny, chociaż to może być złe określenie. Zawarty jest bowiem w tle, przewija się w cieniach, za opuszczonymi kotarami, ale jednocześnie pozostaje cały czas na wierzchu, jako ten najistotniejszy, który wiedzie nas nieuchronnie ku końcowi. Pytanie tylko – czyj lub czego będzie to koniec?
Z niecierpliwością czekam na kontynuację!
"Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?"
„Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?” – KBOOM.
Na pewno każdy z Was słyszał o Normanie Batesie, którego na potrzeby swojej „Psychozy” stworzył Robert Bloch. Podobnie sprawa ma się z Leatherfacem, masakrującym dzieciaki w „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” czy postacią Buffallo Billa – jednego z bohaterów „Milczenia owiec” Richarda Harrisa. Właściwie od pewnego momentu, każda postać biegająca z nożem i maską, mordująca i bawiąca się ciałami swoich ofiar, ma wspólny mianownik. Protoplastą tej makabry był prawdziwy człowiek – z pozoru spokojny, uśmiechnięty i lekko niedorozwinięty psychicznie i emocjonalnie rolnik z Wisconsin – Ed Gein. To jego czyny w latach 50-tych XX wieku, doprowadziły do histerii i pewnego rodzaju szaleństwa na skalę całych Stanów Zjednoczonych. Edward Gein stał się ponadczasową ikoną mrocznej popkultury, ponieważ mimo upływu kolejnych dekad nadal fascynuje, a jego „dokonania” inspirują kolejnych twórców, takich jak chociażby Rob Zombie i jego „Dom tysiąca trupów” oraz „Bękarty diabła”, czy serial American Horror Story, gdzie w sezonie zatytułowanym „Asylum”, przewija się postać pewnego morderczego lekarza. Również twórcom ciężkiej muzyki Gein nie jest obojętny, a jego historia wielokrotnie była przytaczana w utworach między innymi zespołu Lordi czy Slayera.
Wydawnictwo KBOOM wzięło na tapet bardzo dobrze skonstruowany i przemyślany komiks Harolda Schechtera, pomysłodawcy tego projektu. Jest to amerykański pisarz zajmujący się głównie literaturą faktu, a którego wielką pasją są zbrodnie. Za rysunki odpowiada natomiast Eric Powell, twórca komiksowy, odpowiedzialny za powstanie takich kultowych dzieł jak „Hellboy”, „Goon” czy „Sędzia Dredd”.
Komiks wydany jest bardzo skromnie pod względem kolorów, doświadczymy ich bowiem jedynie na okładce – wpadającej w oko właśnie dzięki swej prostocie. W dobie krzykliwych i często mocno przesadzonych okładek komiksowych czy książkowych, dobrze jest dostać do ręki coś stonowanego i spokojnego. Sama opowieść jest całkowicie czarno-biała, z czego po lekturze bardzo się cieszę, ponieważ kolory rozpraszają. Mogą być też pewną furtką bezpieczeństwa dla czytającego, a dzięki monochromatyzmowi doskonale podkreślono mrok tej historii, potworność zbrodni i szaleństwa występujących tutaj postaci (bo nie dotyczy ono jedynie głównego bohatera).
Postać Edwarda Theodora Geina, z całą pewnością potrafi wywołać wzburzenie, ale i fascynować. Ja sam, będąc na studiach dziennikarskich, zdecydowałem się jako temat pracy licencjackiej poruszyć po części jego kwestię, pisałem bowiem o seryjnych mordercach w kontekście sztuki filmowej. Ślęczałem więc nocami nad książkami, zaczytując się historiami o psycholach mordujących bezbronne kobiety i mężczyzn, aby później robić sobie z ich skór maski, obicia mebli czy popielniczki z ich czaszek… temat jest niezwykle pobudzający i ciekawy, również ze względu na warstwę psychologiczną – a może nawet to jest ważniejsze niż same morderstwa i bezczeszczenie ciał. Dlaczego ci ludzie, z pozoru normalni, często bardzo inteligentni, dokonywali tak potwornych zbrodni? Czemu okaleczanie innych sprawiało im tak ogromną satysfakcję, również seksualną, że brała ona górę nad jakimkolwiek rozsądkiem i objawami człowieczeństwa, nie mówiąc już o żadnych normach społecznych czy prawnych?
Autorzy „Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?” poświęcają i tym kwestiom sporo czasu, starając się po pierwsze, w oparciu o twarde dowody, zeznania i dokumentację sądową i psychiatryczną dowieść, jak dzieciństwo i podejście najbliższych w połączeniu z zaburzeniami psychiki, potrafią wypaczyć człowieka, i stworzyć absolutne monstrum.
Ed urodził się na początku XX wieku, w małym miasteczku w stanie Wisconsin. Dorastał wraz z bratem Henrym i rodzicami w domu gdzie się nie przelewało, a dodatkowo nad rodziną nieustannie wisiały problemy. Jego ojciec - alkoholik, który w żadnej pracy nie potrafił zagrzać dłużej miejsca i wylewał swoje frustracje właśnie w domu, bijąc i pokazując swoim synom wszystko co może być najgorsze w ojcostwie. Z kolei matka chłopców, Augusta, była skrajną fanatyczką religijną, zafiksowaną na Bogu, wszędzie widzącą zło i zepsucie. I to właśnie ona miała największy wpływ na młodego Geina, który wpatrzony w nią i słuchający każdego jej słowa jak mantry, nie zdawał sobie sprawy z faktu, że jego dzieciństwo wpłynie bezpośrednio na dalsze życie i potworności jakich będzie się w nim dopuszczał.
Ed był rozchwiany emocjonalnie, odtrącany przez rówieśników, poniżany, zaszczuty przez matkę i ojca – nic więc dziwnego, że psychika młodego człowieka może się pod takim jarzmem załamać i krańcowo zaburzyć, przekraczając wszelkie dopuszczalne normy społecznych zachowań.
Ed cierpiał również na potężny kompleks Edypa, jednocześnie nienawidząc i będąc zafascynowanym postacią swojej matki. Większość zbrodni jakie popełnił na kobietach (z tego co mi wiadomo, jest duża szansa na to, że zamordował jedynie jednego mężczyznę – swojego brata), okaleczanie ich ciał, robienie sobie z ich skór całych strojów które zszywał i nosił, a także bycie hieną cmentarną, do czego przyznał się wielokrotnie, wygrzebywanie świeżych zwłok, aby się nimi bawić i zaspokajać swoje chore rządze, zostało popełnionych właśnie ze względu na tęsknotę za despotyczną i skrzywioną, ale jednocześnie bezbrzeżnie kochaną przez niego, matką. Śledczy i lekarze zajmujący się sprawami w które uwikłany był Edward doszli nawet do wniosku, że Gein popełnił wszystkie swoje zbrodnie jedynie po to, aby przywrócić sobie matkę. Jego zbolały i schorowany umysł tak sobie to wszystko poukładał, a on sam, w przypływach pozornego zdrowia psychicznego twierdził, że niczego nie pamięta i niczego złego nigdy nie zrobił…
Nie chcę Wam odbierać przyjemności z lektury komiksu, i nie będę tu przytaczał całej historii Eda Geina, bo dużo lepiej i plastyczniej zrobili to autorzy. Życie i dokonania Rzeźnika z Plainfield, umieszczone na ponad 200 stronach tego komiksu, moim zdaniem doskonale wyczerpuje temat i świetnie obrazuje poprzez warstwę wizualną pogłębiającą się psychozę głównego bohatera.
Jest to właściwie projekt bliski reportażowi, zwłaszcza jego końcówka, kiedy Gein jest wielokrotnie przesłuchiwany w sprawie morderstw i znalezisk poczynionych na jego rodzinnej farmie. Autorom bardzo dobrze udało się uchwycić w mimice i zachowaniach narysowanego Eda jego szaleństwo i… zagubienie. Nie chciałbym absolutnie w żadnym wypadku go bronić czy usprawiedliwiać, bo dla tego co ten człowiek zrobił nie ma żadnego usprawiedliwienia – ale uważam, że należy na sprawę spojrzeć z szerszej perspektywy niż tania sensacja. Bohater „Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?” to zaszczuty, wielokrotnie skrzywdzony, niezdiagnozowany należycie wcześnie (to również kwestia czasów i ówczesnych możliwości) człowiek. Nie należy mu się oczywiście żadna taryfa ulgowa, ale poznając jego historię, wtapiając się w losy, przeżycia, motywacje, można wysnuć wniosek, że potwory które chodzą wokół nas, te w ludzkiej skórze (nomen omen), to często efekt potężnych błędów rodzicielskich, braku empatii, miłości i zrozumienia, które dopiero co kształtującym się umysłom, są tak bardzo potrzebne. Jeśli szukacie mocnej, rzetelnej i pełnej historii jednego z najsłynniejszych i najbrutalniejszych seryjnych morderców USA, to jest to zdecydowanie komiks dla Was.
"Lśnienie w ciemności" - zbiór opowiadań.
Dwanaście krótkich opowiadań grozy, na uczczenie 20-lecia Lilja’s Library. Nie wiecie czym jest Lilja’s Library? Ja też nie wiedziałem do zeszłego tygodnia… LL to ogromna strona internetowa, której pomysłodawcą i twórcą jest Szwed – Hans-Ake Lilja. Poświęcona jest ona Stephenowi Kingowi i możecie tam znaleźć naprawdę ogromną ilość informacji o autorze, jego książkach, ich ekranizacjach, komiksach i właściwie wszystkim co jest z nim pośrednio lub bezpośrednio związane.
Hans w przedmowie do poniższego zbioru wspomina, że chciał z pompą uczcić okrągłą rocznicę powstania swojego internetowego dziecka, o które sumiennie i metodycznie dba, starając się możliwie na bieżąco aktualizować bazę informacji o „królu grozy” (dałem cudzysłów, bo mam nieco inne zdanie na ten temat, niż pan Hans).
Do projektu zaproszonych zostało trzynastu autorów, i to właśnie ich nazwiska na okładce robią największe wrażenie, i zdecydowanie zachęcają do sięgnięcia po „Lśnienie w ciemności” (dość oczywiste nawiązanie do jednego z największych dzieł Kinga, i przy okazji dobry chwyt marketingowy). Edgar Allan Poe, Clive Barker, Ramsey Campbell, Richard Chizmar czy John Ajvide Lindqvist – te nazwiska z całą pewnością nie są obce żadnemu fanowi grozy, a jeśli dodamy do nich kilku nieznanych autorów oraz oczywiście nigdzie wcześniej nie publikowany tekst Stephena Kinga, to robi nam się absolutny must read. W lekturze pomaga także wydanie książki, jakie zaserwował nam Zysk i S-ka. Twarda oprawa, obwoluta, klimatyczna, nieco archaiczna grafika i stonowane kolory – pysznie!.
No dobrze, a jak wypadły same teksty i jaki jest to zbiór? O tym szerzej w podsumowaniu, na razie szepnę Wam kilka słów o poszczególnych opowiadaniach.
Tekstem, który otwiera ten projekt, jest „Niebieski kompresor” autorstwa Stephena Kinga.
Gerard Nately, niespełniony autor, wynajmuje domek przy plaży od pewnej dość specyficznej starszej kobiety, mieszkającej nieopodal. Stara się odciąć od świata i skupić na pracy, ale jego myśli coraz częściej i gęściej uciekają w stronę właścicielki posesji, stając się powoli jego obsesją. Gerard spędza z nią coraz więcej czasu, pokazuje jej fragmenty swojego opowiadania, dużo rozmawiają i zżywają się ze sobą. Samotna kobieta i samotny mężczyzna – przepis na romans? Nic bardziej mylnego. Fabuła „Niebieskiego kompresora” biegnie zupełnie w innym kierunku, ku zakończeniu które mnie osobiście zupełnie nie zdziwiło. Mamy tu wynaturzenie, emocjonalną degrengoladę głównego bohatera i częste wizualizacje wdowy, która jest, myślę, że spokojnie mogę użyć takiego zwrotu – jedyna w swoim rodzaju. Niestety brak tu grozy – tak jak to zwykle bywa u Kinga ☹.
Jack Ketchum oraz P.D. Cacek zgodzili się udostępnić do zbioru swoje wspólnie napisane opowiadanie pt.: „Sieć”. Akcja w dużej mierze dzieje się właśnie w odmętach raczkujących dopiero internetowych czatów (mamy rok 2003). Samotny Andrew poznaje na jednym z nich uroczą i inteligentną Cassandrę, z którą uwielbia pisać i wymieniać się codziennymi przemyśleniami, życiowymi sukcesami oraz porażkami. Z czasem ich znajomość staje się coraz bardziej namiętna, zbliżają się do siebie, co nieuchronnie prowadzi do spotkania. Spotkania, które odmieni życia ich obojga. Na zawsze. Niestety to kolejny tekst, w którym zabrakło choćby grama horroru i zacząłem się delikatnie niepokoić po jego lekturze…
„Opowieść o Holocauście” Stewarta O’nana, amerykańskiego pisarza, który miał okazję wcześniej napisać wspólny tekst ze Stephenem Kingiem, pt.: „Twarz w tłumie”. Opowiadanie udostępnione do „Lśnienia” jest dojrzałe, przemyślane, smutne i przerażające. Nie jest to jednak groza klasyczna, brak tu potworów, zjawisk paranormalnych czy nawiedzonych domów. Słusznie sugerujecie się tytułem w odgadnięciu właściwego rodzaju horroru z jakim mamy tu do czynienia. To mądry tekst, ciekawie napisany, głęboki i dający do myślenia. Jak żyje się po przetrwaniu obozu zagłady, jak to wpływa na nasze zachowania, na kontakty z ludźmi, zdrowie psychiczne, a nawet na to jak sami siebie postrzegamy i nazywamy. A wszystko to w świetle reflektorów i studia nagraniowego, którego gospodynią jest sama Oprah Winfrey. Mamy tu zatem w końcu grozę, zaczynam mieć nadzieję!
„Aeliana” Beva Vincenta, znanego wszystkim ze współpracy z Kingiem przy zbiorze „17 podniebnych koszmarów”. Główna bohaterka nie jest człowiekiem – a przynajmniej już nim nie jest. Skrada się w cieniach, podpatruje, atakuje i zjada swoje ofiary pod osłoną nocy. Któregoś dnia w jej życie niespodziewanie wkrada się pewna policjantka, badająca sprawę tajemniczych morderstw i okrutnie okaleczonych ciał. Obie kobiety bardzo szybko nawiązują wielopłaszczyznową relację, a ich losy łączą się nierozerwalnie, aż do śmierci…
Nadeszła pora na mistrza makabry i niekwestionowanego mistrza grozy lat 80’ i 90’ – Clive’a Barkera. Jego do granic nieprzyzwoitości rozbuchana wyobraźnia, dała nam tym razem tekst pod nieco frapującym tytułem: „Pidgin i Theresa”…
Dziwny tekst, poruszający ważne społecznie kwestie interpretacji wiary oraz grzechów kościoła, i jego wyznawców. Barker wplata tu, tradycyjnie dla siebie, soczyste wątki fantastyczno – obrzydliwe. Generalnie jest to jazda bez trzymanki, realizmu tutaj nie szukajcie, po prostu dajcie się porwać szalonym pomysłom, poprzez które autor sygnalizuje pewne poważne i bolesne sprawy.
Kolejne dwa króciutkie teksty, czyli „Koniec wszystkich rzeczy” Briana Keene’a oraz „Cmentarny taniec” Richarda Chizmara, są do siebie bardzo podobne. Opowiadają historie mężczyzn, którzy stracili w życiu wszystko to, co było dla nich ważne. Co prawda miało to miejsce w zupełnie różnych sytuacjach, ale obaj nie potrafią się z tym pogodzić, nie widzą sensu aby dalej żyć, ich myśli wypaczają się, wędrują w stronę najmroczniejszych opcji i metodycznie degenerują wymęczone umysły i ciała. Można powiedzieć, że jest to groza życia, a właściwie śmierci, która dotyka naszych bliskich tak mocno, że mimo iż nadal oddychają, jedzą, wykonują wszystkie przynależne żywym czynności, to w środku są martwi, i tylko od nich zależy kiedy się o tym finalnie przekonają…
Zdecydowanie najdłuższe opowiadanie zamieszczone w „Lśnieniu w ciemności”, czyli „Wciągnięty w ogień” autorstwa Kevina Quigleya, prowadzi nas przez dość oklepany i doskonale znany schemat – małe miasteczko, trzech młodych chłopaków i tajemniczy Świat Strachu. Fani „To” Kinga, „Letniej nocy” Simmonsa czy „Jakiś potwór tu nadchodzi” Bradbury’ego od razu załapią o co chodzi. Paczka przyjaciół kontra zło, tym razem w postaci upiornego właściciela pewnego spalonego domostwa na wzgórzu. Młodzieńcze ciągoty do strachu i mroku, kontra wynaturzenie i zbydlęcenie dorosłego. A do tego ćmy. Przyjemnie, acz zupełnie przewidywalnie. No, ale to już horrorem nazwać możemy.
„Towarzysz” Ramsaya Campbella opowiada historię Stone’a – którego fascynują wesołe miasteczka. Jeździ więc po kraju, zwiedza, poznaje ich tajemnice i uwielbia spędzać w nich czas. Pewnego wieczoru trafia do opuszczonego parku rozrywki, gdzie jego uwagę przyciąga Tunel Strachu. Mimo, że miejsce jest zaniedbane i z pewnością odcięte od prądu, wagonik w którym przysiada nasz bohater rusza, zabierając go w ciemność pełną niewiadomych…
Najstarszy tekst w tym zbiorze, czyli „Mowne serce” Poego, które pierwotnie ukazało się w 1843 roku – to opis szaleństwa, które prowadzi do zbrodni. Morderca, pewny siebie i w swoim mniemaniu genialny i przewidujący, nie bierze pod uwagę, że nasz umysł zapamiętuje nasze czyny i nie zawsze potrafi sobie później z nimi poradzić… jako bonus dodam, że tłumaczenie świetnie oddaje język i klimat sprzed prawie dwóch wieków, a Poe jak zawsze nie zawodzi wirtuozerią i pomysłami.
„Miłość matki” Briana Freemana mimo, że zamyka się na jedynie ośmiu stronach – potrafi zaskoczyć. Autorowi udaje się zmylić czytelnika, a finałowy twist jest przyjemnie szokujący. Andrew jest jedynakiem, a jedyną osobą która mu na świecie została, jest jego ciężko chora na raka matka. Chłopak stara się z całych sił zapewnić jej godne warunki w ostatnich miesiącach życia, chcąc umieścić ją w specjalistycznym szpitalu. Jest gotów poświęcić dla niej każdą swoją chwilę, a determinacja z jaką walczy o miejsce dla niej na szpitalnej sali powoduje, że powinno się zmodyfikować tytuł opowiadania, dokładając w jego środku „do”. Byłoby idealnie.
Ostatnim opowiadaniem w zbiorze, jest „Księga strażnika” Johna Ajvide Lindqvista. Tytuł od razu skojarzył mi się z pewnym podręcznikiem, i… nie zawiodłem się. Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego zwieńczenia lektury i zbioru reklamowanego jako „horrorowy”, niż kończącego się tekstem mocno osadzonym w realiach fabularnego Zewu Cthulhu i mitologii Lovecrafta. Jako fanboj tegoż, łykam wszystko co wpadnie mi w ręce, ale pragnę przy tym dodać, że jestem wymagającym i surowym fanem. „Księga strażnika” opowiada historię paczki przyjaciół zafascynowanych grami RPG, której przewodzi inteligentny i oczytany Albert. Kiedy pewnego dnia w jego ręce wpada gra fabularna „Zew Cthulhu” chłopak kompletnie zatraca się w mitologii bóstw stworzonych przez Samotnika z Providence, zaczytuje się wszystkim co jest z HPL-em związane po to, aby jak najlepiej wcielić się w Mistrza Gry i poprowadzić swoich kompanów przez pełne mroku i plugastwa scenariusze. Niebagatelną rolę w całej historii odgrywa jednak inny chłopak – Oswald – latami odtrącany i obśmiewany przez kolegów i otoczenie. To właśnie on uświadamia Albertowi fakt istnienia Lovecrafta i stworzonych przez niego światów. Jak skończy się ta znajomość i czy możliwym jest, aby teksty zawarte w tajemnych księgach mogły wpływać na świat rzeczywisty? Przekonajcie się sami, czytając klimatyczne opowiadanie Lindqvista!
Mam nieco mieszane uczucia co do tego zbioru. Początek powinien być petardą, bo przecież projekt startuje od nigdy wcześniej niepublikowanego tekstu samego Stephena Kinga! A okazał się totalną klapą i jednym z najsłabszych opowiadań, w moim odczuciu. Czystej grozy niestety dostajemy tutaj mało, ale tej zawoalowanej, do przemyślenia, jest już całkiem sporo. Część tekstów jest bardzo sugestywna i porusza wrażliwe struny u np. rodziców małych dzieci, z kolei są także opowiadania, które tutaj nie pasują. Przykładem może być Edgar Allan Poe, którego „Mowne serce” nijak się ma do innych tekstów. Chyba, że spojrzymy na ten zbiór również pod kątem kryminalnym; przykładów wtedy znaleźć można bez liku. Pomysłodawca mógłby spokojnie reklamować „Lśnienie w ciemności” również jako antologię kryminalną, z wątkami grozy. Część tekstów wydaje się być nieco niedopracowanych, jakby leżały na dnie piątych szuflad biurek autorów, które oni sami zakwalifikowali już jako: „wrócę do nich kiedyś, ale raczej nie”. Ot, nadarzyła się okazja, odezwał się taki gość od Lilja’s Library, to wygrzebali je, szybko dokończyli lub z grubsza poprawili i poleciały do składu i druku.
Mimo głośnych, przyciągających uwagę nazwisk, poziom opowiadań jest średni, tematyka rozstrzelona niesamowicie – od zatracających się w śmierci bliskich, poprzez straszne parki rozrywki, aż po morderstwa i Mitologię Cthulhu. Dziwna kompilacja. Niemniej opowiadania czyta się przyjemnie i szybko – antologia wystarczy Wam na dwa wieczory lektury, i być może znajdą się nawet jej fani. Mnie nie porwała. Jest poprawna, ale powinniśmy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy poprawność jest wystarczająca dla uczczenia 20-lecia strony internetowej o „królu grozy”?
"Przypadłość" - Tomasz Sablik.
Śledzę od samego początku karierę Tomasza, byłem jednym z pierwszych recenzentów „Próby sił” wydanej jeszcze pod pseudonimem T.S. Tomson w Novae Res (tfu!). Już wtedy czułem, że z tego chłopaka coś będzie. Przeczytałem wszystko co Tomek napisał, i oprócz moim zdaniem, najsłabszego „Lęku”, widać było z książki na książkę duży progres nie tylko w kwestii literackiej, ale także pisarskiej wyobraźni, dojrzewania, poszerzania horyzontów i krystalizowania się jego specyficznego stylu. Kiedy dostałem do recenzji „Przypadłość”, odłożyłem inne pozycje na chwilę i z dużym zainteresowaniem i oczekiwaniami zabrałem się do lektury najmłodszego dziecka Sablika…
Zupełnie nie spodziewałem się tego, co zostało mi zaserwowane. Nie zwykłem czytać przed lekturą danej książki/komiksu żadnych recenzji, nie rozmawiam także z nikim o treści, bo chcę odebrać każdą powieść czy zbiór opowiadań po swojemu, bez żadnych skojarzeń czy mimowolnych narzuceń z czyjejś strony. Profesjonalizm z jakim autor podszedł do tematu, zgłębienie meandrów psychologii i psychiatrii, dzięki czemu mógł stworzyć tak wiarygodne i głębokie postaci, to z pewnością największe plusy tej powieści. Jestem mile zaskoczony powagą tej książki. Niespieszną akcją, poznawaniem poszczególnych bohaterów, mieszaniem się wątków i stopniowym odkrywaniem coraz mroczniejszych kart. Tomasz powoduje, że czytelnik dosłownie wsiąka w duszny, lepki, smutny i przerażający klimat problemów które zrodzone z ciężkiej przeszłości, wpływają na każdy aspekt życia Hanny Hoppe i jej syna, Adama.
Odtwórczyni głównej roli w tej książce jest ogromną fanką filmów, od zawsze pracuje w kinie i każdą wolną chwilę spędza na kolejnych seansach czy to na sali, czy w zaciszu domu, telewizora i kaset VHS. Jest to jej sposób na ucieczkę z realnego świata, na danie schorowanemu umysłowi choć chwili odpoczynku i wytchnienia. To właśnie w tej pracy poznaje Oliwię, która jest jej dokładnym przeciwieństwem - kobietą zaradną, twardą i nieustępliwą, która z czasem staje się jedyną opoką i ochroną przed otaczającym Hankę światem. Oliwia ma oczywiście swoje życie i problemy, chorą córkę Aurelię, która także zmaga się ze swoimi demonami oraz niezbyt rozgarniętego męża. Mimo tego poświęca swej przyjaciółce bardzo dużo czasu i uwagi, obserwując jej przedziwne zachowania i dochodząc do wniosku, że coś jest tu bardzo nie tak…
Akcja „Przypadłości” toczy się dwutorowo – z jednej strony stajemy się biernymi obserwatorami życia Hanny, duchów ją prześladujących, problemów których ma bez liku i z którymi stara się sobie radzić najlepiej jak umie. Z drugiej natomiast strony mamy jej najlepszą przyjaciółkę Oliwię, dbającą i wspierającą omotaną złem i rozregulowaną emocjonalnie Hankę. Autor umiejętnie prowadzi nas przez akcję powieści, stale pogarszający się stan głównej bohaterki, niepokojące zachowania jej syna, przerażające sny i wizje, aż po finał którego nie powstydziłby się choćby Jack Ketchum.
I to wszystko naprawdę gra, jest spójne, mroczne, wydaje się być oparte na faktach, a już na pewno na dogłębnej analizie ludzkiej psychiki i zachowań w stanach poważnych zaburzeń umysłowych. Jestem pod ogromnym wrażeniem „Przypadłości”, to zdecydowanie najlepsza z dotychczasowych książek Tomka Sablika, pełna wrażeń, namacalnego zła, ogromnych porcji smutku, rozpaczy i dylematów z którymi muszą sobie radzić wszyscy występujący tu ludzie.
Genialnie opisana jest relacja pomiędzy Hanką a Adamem. Daleka od rodzinnej sielanki, a nawet zwykłej normalności. Tomek od pierwszej chwili daje nam do zrozumienia, że koszmary Hanki dotyczą także jej życia z synem i ich dziwnej zażyłości. Świetne dialogi, nakreślenie historii i umiejętne rozwijanie tego wątku w dużej mierze świadczy o jakości autora, i ogromie pracy jaką włożył w przygotowanie dla czytelników tak dobrze napisanej powieści.
Niezwykle ważnym wątkiem „Przypadłości” jest wewnętrzna walka Hanny. Jej sytuacja z początku wywołuje w czytelniku raczej litość i sarkastyczny uśmiech, jednak z biegiem czasu i poznawaniu szczegółów jej życia dowiadujemy się co tak naprawdę może siedzieć w jej głowie, czemu zachowania często diametralnie odbiegają od przyjętych norm, dlaczego ucieka tam gdzie ucieka, i co z tym wszystkim ma wspólnego stary zegar i pewien dystyngowany mężczyzna, który go Hoppe sprezentował?
„Przypadłość” z całą pewnością jest dramatem. Ilość mrocznych myśli i problemów kłębiących się w głowach wykreowanych przez autora postaci wystarczyłaby na obdarowanie co najmniej kilku krótkich opowiadań. Jednak grozy również tutaj nie brakuje. Poczynając od mocnych i krwawych scen zabójstw i morderstw, przez staczanie się w odmęty szaleństwa Hanki i jej syna, ich wspólnej przeszłości, która właściwie uformowała ich i ukierunkowała przyszłość, aż po analizę zachowań i przeżyć Hoppe. Horror psychologiczny – takie określenie pasuje mi do „Przypadłości” najbardziej. Nie przerażają tu jednak potwory, zombie czy demony wyskakujące z zaklętych luster. Przerażają ludzie. Ich czyny i myśli. Wypaczone, skrzywione i chcące krzywdzić bez ustanku. Przerażają wspomnienia, a także brak punktu zaczepienia czy czegokolwiek pozytywnego w życiu skazanym na nieustanny żal, ból i powolne odczłowieczanie.
Podczas czytania „Przypadłości” wielokrotnie miałem wrażenie porównywalne z zaplątaniem się w sieci na otwartym morzu. Momentami to dosłownie walka o oddech, bo karuzela emocjonalna jaką serwuje nam autor potrafi przygnieść i zmusić do wielogodzinnych rozmyślań nad losami bohaterów, a także potężne zżycie się z nimi. Po lekturze przyłapałem się nawet na swego rodzaju próbach wytłumaczenia tego co zrobili i do czego się przyczynili poszczególni bohaterowie, w taki czy inny sposób.
„Przypadłość” to dopracowana, dogłębnie przemyślana, ciężka i trudna powieść o potwornościach jakie człowiek potrafi zgotować drugiemu człowiekowi. O tym, że nasze chwilowe zachcianki mogą niszczyć i rujnować, wpływać na kompletnie nieznane nam osoby i ich przyszłość. To powieść o chorych umysłach i tym co może się w nich zrodzić oraz o… dobru, które wbrew wpajanym nam od dziecka prawdom literacko/filmowym – nie zawsze wygrywa.
Tutaj nigdy nie miało na to nawet cienia szansy.
Jedyna krytyczna uwaga jaka nasuwa mi się po lekturze, odnosi się do kwestii obecności broni w powieści. Siedzę trochę w temacie i niektóre rzeczy gryzą mi się z polskim prawem i „obyczajami” jakie panują wśród kolekcjonerów czy posiadaczy jednostek broni palnej w Polsce. Ale to detal, który tłumaczę sobie chęcią wprowadzenia „amerykańskości” do tej historii. Bo jak wiemy, Tomek Sablik wielkim fanem Stephena Kinga jest!
"Szkło, śnieg i jabłka oraz inne historie" - Neil Gaiman.
Neil Gaiman – „Szkło, śnieg i jabłka oraz inne historie”.
Graficzne adaptacje opowiadań czy powieści, to żadna nowość. Jednak rzadko spotykam się z tak wizualnie fenomenalną transformacją słów w obrazy. „Szkło” to zbiór trzech opowiadań pierwotnie stworzonych w niesamowitej wyobraźni Neila Gaimana, którego chyba nie muszę nikomu przedstawiać. Projekt ten to efekt ciężkiej pracy i połączonych sił Neila z Colleen Doran („Trollowy most” oraz tytułowe „Szkło, śnieg i jabłka”), oraz Fabia Moona i Gabriela Ba („Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach”).
Każda z tych trzech krótkich powieści graficznych jest kompletnie odmienna od pozostałych. Nie tylko wizualnie, ale również tematycznie. Trzymają one jednak równy, bardzo wysoki poziom i dzięki temu cały zbiór jest naprawdę godny polecenia i przeczytania. Ciężko wybrać tę „naj”, bo jako fan grozy, weirdu i szeroko pojętej fantastyki, chyba wszystkie opowiadania wsadziłbym na samą górę podium.
„Trollowy most” to historia spokojna, oniryczna, taka „zamazana” – zarówno poprzez zabiegi Gaimana, czyli niespieszną akcję, dużo melancholii, ciszy i postrzegania przez głównego bohatera zmieniającego się na jego oczach świata, ale i graficznie – Colleen postawiła na mezalians szerokich, niekończących się, rozmytych na brzegach kadrów oraz klasycznych ramek, dokładnie tam gdzie historia ich wymagała. Ale to właśnie to rozproszenie poszczególnych kadrów, brak ostrości, niedopowiedzenia koloru – to tworzy tę opowieść i jej klimat. A co do samej historii… „Trollowy most” opowiada o dojrzewaniu, przeżywaniu i o tym jak widzimy siebie i otaczający nas świat w trakcie naszego życia. Wątek fantastyczny w postaci trolla, jest tu niesamowicie silny i jest motorem działań głównego bohatera, którego życiowe zawirowania i pewien rodzaj sentymentu czy też może przeznaczenia, co jakiś czas prowadzą do pewnego tajemniczego, prastarego mostu zbudowanego pośrodku zielonych pól. Odbywa on tam rozmowy o śmierci, podejmuje decyzje i w moim odczuciu, całe jego życie i ścieżki które obrał, tak czy siak muszą przyprowadzić go w miejsce które odkrył dawno temu, podczas pewnego upalnego lata. Poznał tam także pewne biedne, odrzucone i zapomniane stworzenie, z którym jak się później okaże – ma więcej wspólnego niż mógł się spodziewać.
„Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach” – kosmos. I dosłownie i w przenośni. O ile w pierwszym komiksie mieliśmy stonowane, klimatyczne, nieco „ślamazarne” kolory, o tyle tutaj od pierwszego kadru atakuje nas feeria barw, muzyki, chaosu, niepewności głównego bohatera, który mimo szczerych chęci nie potrafi wczuć się w rolę amanta i imprezowicza. Vic i Enn to dwaj młodzi chłopcy, uczniowie męskiej szkoły w Londynie. Vic to dusza towarzystwa, odważny, przebojowy i przystojny, który nie ma żadnych oporów we flirtowaniu i korzystaniu z życia. Z kolei Enn to jego dokładne przeciwieństwo – cichy, spokojny, niepewny. I jak to w życiu bywa – są najlepszymi kumplami (dlaczego tak jest? Mnie nie pytajcie…). Pewnego dnia, koleżanka Vica wspomniała mu o prywatce, chłopak złapał więc w jedną rękę butelkę wina, w drugą kumpla i dalej w miasto!
Po krótkich poszukiwaniach, prowadzeni coraz głośniejszymi odgłosami zabawy i muzyki, chłopcy trafiają do pewnego domu, który zdaje się być spełnieniem ich marzeń. Mnóstwo dziewczyn i alkoholu, to przecież mieszanka idealna, z której musi wyjść coś przyjemnego i szalonego.
Vic szybko łapie kontakt z najładniejszą dziewczyną i znika w odmętach domu, natomiast Enn obserwuje i rozmawia z kilkoma imprezowiczkami – jednak rozmowy te dalekie są od normalnych. Chłopak szybko orientuje się, że coś jest tu mocno nie tak…
„Jak rozmawiać…” to mieszanka science fiction i weirdu. Koktajl emocji, dziwnych wyrazów twarzy podczas lektury i bolących od jaskrawych kolorów oczu. Całkiem fajne przeżycie – polecam 😊.
„Szkło, śnieg i jabłka” to z kolei wariacja o historii Snieżki. Graficznie powalająca, treścią ciut mniej, chociaż nadal jest bardzo dobrze. Zarówno Gaiman jak i Doran, którzy wspólnymi siłami stworzyli tę opowieść, są wielkimi fanami twórczości Harry’ego Clarke’a – i to zdecydowanie widać. Ja nazwałbym ten rodzaj rysunku „arturiańskim”, bo bardziej niż z baśnią o Królewnie Snieżce, kojarzy mi się z „Mgłami Avalonu” czy legendami o Królu Arturze. Tutaj także, podobnie jak w „Trollowym moście”, graficzka postawiła na wymieszanie ramek z grafikami wychodzącymi poza kadr, przelewającymi się między stronami, nieograniczonymi kompletnie niczym. Z tym, że tutaj jest dużo mroczniej, ciemniej, upiorniej. Jest to bowiem historia Snieżki dla dorosłych. Opowiedziana z perspektywy królowej, która jednak nie jest zła, a stara się chronić ukochanych i poddanych właśnie przed demoniczną pasierbicą. Namiętność miesza się tu z brutalnością, dostajemy sporą porcję grozy w różnych postaciach – od samej Śnieżki – która w tej interpretacji nie ma nic wspólnego z dobrem i czystością, po dziwne stwory zamieszkujące królewskie lasy, i kilka brutalnych scen. Całość zaskakująco dobrze się spina, i mimo że każdy z nas zna pierwowzór, to taka odświeżona wersja z jakże odmienną perspektywą opowiadającej ją, wchodzi bardzo dobrze i myślę, że może się podobać.
Jeśli ktoś z Was jeszcze nie poznał twórczości Neila Gaimana a ma to w planach, to lektura „Szkła, śniegu, jabłek oraz innych historii” zdecydowanie powinna przyspieszyć ten proces. Widać tu bowiem niczym nieskrępowaną, przeogromną wyobraźnię pisarza i scenarzysty, umiejętnie i z wielką dbałością o szczegóły obleczoną w kadry i barwy. Zdecydowanie polecam.
"Błękit w zieleni".
Jazz i groza? No tego jeszcze nie grali – jestem fanem obu, zatem „Błękit w zieleni” nie umknął mojej uwadze. Choć okładka jest niepozorna, przykuwa wzrok głównie wyzierającymi z niej ogromnymi oczami, które zdają się podążać w ślad za potencjalnym czytelnikiem. Całkiem zgrabny chwyt marketingowy muszę przyznać. W pierwszej chwili nie bardzo wiadomo co, oprócz oczu, na niej widnieje, ale jak się człowiek przyjrzy, odsunie, przysunie, zerknie z różnych kątów – okazuje się, że przedstawia ona… no właśnie, co? Już samo to, że potencjalny czytelnik zaczyna zastanawiać się na co patrzy, jest doskonałym haczykiem i zachętą do wzięcia komiksu do ręki i przekartkowania. Bo skoro aż tak bardzo interesuje nas okładka, to to co znajduje się wewnątrz musi być co najmniej tak samo intrygujące, prawda?
Prawda.
„Błękit” opowiada historię Erika Dietera, niespełnionego jazzmana, nauczyciela muzyki, faceta niesamowicie samotnego, przepełnionego smutkiem, pewnego rodzaju melancholią i psychiczną stagnacją. Nie wierzy w siebie, spędza każdy dzień podobnie do poprzedniego, nie snuje planów, nie ma marzeń – chociaż tutaj z biegiem historii okazuje się, że jednak coś tam się gdzieś w duszy tli.
Pozorny spokój jego życia przerywa wiadomość od siostry – Dinah, która dzwoni aby przekazać mu tragiczną nowinę o śmierci ich matki. Erik wsiada w samolot i wraca do rodzinnego miasta na pogrzeb, a także do domu w którym się wychował, ale który nie wzbudza w nim ani sentymentu ani ciepłych uczuć. Inaczej sprawy się jednak mają w stosunku do jednej z osób obecnych na stypie – Verą Carter, przyjaciółką i wielką miłością Erika z lat młodzieńczych. Odżywają uczucia i wspomnienia miłych chwil, ale jak to zwykle bywa, budzą się także i demony przeszłości, które niestety przyciągają także duchy teraźniejszości – a Erik zdaje się być bardzo na nie podatny. Podczas pobytu w domu nasz bohater, podczas przeglądania rzeczy zmarłej matki, odnajduje zdjęcie pewnego jazzmana, którego kompletnie nie kojarzy, a można powiedzieć, że zna się na rzeczy. Zaczyna więc prywatne śledztwo w celu poznania tożsamości tajemniczego muzyka. Jednak to co odkryje, i z czym przyjdzie mu się zmierzyć, daleko przekroczy granicę wyznaczoną przez najśmielsze nocne koszmary…
Komiks pochłonąłem za jednym posiedzeniem – jest niezwykle klimatyczny i mroczny, a chaotyczne kadry i feeria barw jakie zaserwowali nam autorzy dodatkowo przyspieszają bicie serca podczas lektury. Na pierwszy rzut oka z grafik wyziera bałagan, brak ostrych linii, granic, kolory i grafiki przelewają się i przenikają przez siebie. Nawet jak zastosowane są klasyczne ramki, to co się w nich znajduje najczęściej nic sobie z nich nie robi, i ucieka w każdym możliwym kierunku. To zdecydowanie dodaje dynamiki i smaku całości. Czytając, gdzieś w tle słychać cały czas mroczne pulsowanie czegoś prastarego, skrytego za całunem rzeczywistości ale lubiącego zza niego zerkać, a czasem nawet wpływać na ludzi i ich poczynania. Na przemian z mrokiem słyszymy także wszechobecny w tej historii jazz. Jest to dość dziwaczne, ale pociągające i świeże doświadczenie.
Oprócz oczywistego mroku wynikającego z czających się w ciemności potworów, autorzy serwują nam także ten wynikający z przeszłości głównego bohatera i jego rodziny. Na jaw wychodzą głęboko skrywane sekrety wyparte z umysłu Erika oraz trudne wspomnienia z dzieciństwa, do których wolałby nie wracać, musi jednak, ponieważ sprawa której się podjął tego wymaga. Powoli więc mężczyzna odkrywa coraz to mroczniejsze zaułki własnego umysłu i przeszłości, łącząc wątki, tracąc rozum i kontakt z rzeczywistością. Jednocześnie spełnia głęboko skrywane marzenia i jest mocno rozdarty pomiędzy opcjami które pojawiają się nagle w jego życiu.
Umiejętnie budowane napięcie, niespiesznie odkrywane karty i dobrze zbudowane postaci drugoplanowe tworzą głębię tej historii, dodatkowo okraszoną fenomenalnymi grafikami Ananda RK.
„Błękit w zieleni” to wielowymiarowy czystej krwi horror, który powinien spodobać się fanom grozy lovecraftowskiej, ale także tej subtelnej, niedopowiedzianej, ukrytej w tle, zerkającej na czytelnika i szepczącej mu podczas lektury wprost do umysłu dziwne słowa oraz wywołującej przerażające wizje.
Duszny, przepełniony papierosowym dymem i głośnymi dźwiękami saksofonu, trąbki oraz pianina klimat, wprowadzający w pewnego rodzaju hipnozę, miesza się tu z demonami lat minionych, które po śmierci matki Erika postanowiły wkroczyć w jego życie z pełną mocą. Tajemnic, cieni, dziwactw będziecie mieli po lekturze tego komiksu na jakiś czas dosyć. Zdecydowanie polecam!
"Cisza" - Marcin Majchrzak.
Wyobraźcie sobie czytając ten zbiór, że jesteście rybakami. Że macie wielkie sito, którym czeszecie czarną, nocną wodę. Trwa to godziny, dni, tygodnie, lata – i za każdym razem kiedy wyciągacie je z głębin, pełne jest syfu, brudu, ludzkiej zgnilizny, fragmentów schorowanych umysłów i pomysłów za które z marszu trafia się do piekła. Jak mocno byście go nie czyścili, zawsze pozostaje mętny osad, nieczystość, coś szarego i lepkiego, o czym trudno zapomnieć.
Taki to właśnie jest zbiór. Mimo, że objętościowo niewielki, niesie ze sobą potężną dawkę smutku, wewnętrznej walki, makabry która zrodzona w gnijącym umyśle, wraz z lekturą wylewa się na świat.
Ale spokojnie, nie każdy z dziesięciu zawartych w „Ciszy” tekstów jest tak samo masakrujący. Są i lżejsze, ale nadal mocne, dające do myślenia i nie pozwalające pozostawać na nie obojętnym. I są też hołdy – a to osobiście bardzo w krótkich formach literackich jakimi są opowiadania, lubię. I to przyjemnie zawoalowane hołdy, które ujawniają się na końcu tekstu, tak jak to miało miejsce w przypadku „Eksperymentu profesora”, gdzie pewien delikatnie mówiąc ekstrawagancki uczony Erich D. pracuje w pocie czoła nad tajemniczym eksperymentem, który ma według niego „zmienić oblicze świata nauki”. Połowicznymi efektami dzieli się jedynie z sąsiadem mieszkającym naprzeciwko odwiedzając go co kilka dni aby porozmawiać i napić się brandy, a który jest jednocześnie narratorem tej historii. I jak to bywa w opowieściach o tajemniczych naukowcach i ich eksperymentach – nie wszystko idzie po ich myśli, i nie zawsze kończy się tak jakby tego oczekiwali. A na samym końcu Marcin dorzucił nam jedno króciutkie zdanie, które dodatkowo wywraca wszystko do góry nogami.
Nieco subtelniejsze nawiązanie do popkultury wyłapałem w „Strachu”. Ten kilkunasto-stronicowy tekst opowiada z kolei o parze młodych ludzi, przybywających do rodzinnego miasteczka głównej bohaterki, na pogrzeb jej ojca. Dziewczyna nie miała w życiu lekko, a teraz dodatkowo spada jej na głowę opieka nad dwiema małymi siostrami. Kiedy dodamy do tego szaroburą mieścinę, deszcz, przepełniający wszystko i wszystkich smutek, a także dom rodzinny skrywający w swoich trzewiach coś dziwnego – otrzymamy całkiem mocny i solidny tekst, gdzie mimo znikomej ilości akcji, dostajemy całą paletę negatywnych wrażeń i odczuć. A wspomniane wcześniej nawiązanie do popkultury, dotyczy właśnie „relacji” pomiędzy narzeczonym głównej bohaterki, a budynkiem w którym zatrzymali się oni po pogrzebie…
W „Ostatnim kolejarzu” ukłonów w stronę absolutnej klasyki grozy naliczyłem aż dwa. Jeden oczywisty, drugi pozostawiony na deser i finał opowieści. Jest to historia pewnego wiekowego pracownika praktycznie nieistniejącej już malutkiej stacji kolejowej. Właściwie na niej wychowany, przechodzący przez każdy szczebel kolejarskiej kariery mężczyzna żyjący w maleńkiej, rozpadającej się chatynce na terenie stacji, pewnego burzowego wieczora spotyka na swej drodze tajemniczą postać, którą zaprasza do siebie aby się ogrzała i odpoczęła, nie wiedząc jak bardzo jego życie za chwilę się zmieni. Podróż którą wspólnie odbywają, jedocześnie niezwykle krótka i kosmicznie długa, wpłynie na dalsze życie kolejarza. Czy pozytywnie czy negatywnie – sami rozsądźcie. Fani zarówno Grabińskiego, jak i Cienia z Providence będą zadowoleni.
Podoba mi się romansowanie Majchrzaka ze śmiercią, i ukazywanie jej obliczy na różne sposoby. Bardzo ciekawie autor podszedł do tematu w „Podróży służbowej”. Pewien mężczyzna zostaje oddelegowany przez szefostwo do kontaktu z nowym partnerem handlowym firmy, i wyrusza w pewien dość krótki (ale czy aby na pewno) rejs przez Bałtyk. Spotyka tam starszego jegomościa, który spaceruje po pokładzie ze swoim wózkiem i sprzedaje różności pasażerom. Panowie wdają się kilka razy w rozmowy, a co z nich wyniknie, i czemu starzec tak usilnie próbuje coś młodemu sprzedać – to cały smaczek tej historii prowadzący czytelnika do dość zaskakującego finału i niemniej interesujących wniosków.
„Antropologia stosowana” ukazuje nam z kolei chyba jeden z najgorszych stanów w jakich może się znaleźć człowiek - pełen paraliż. Osoba w pełni świadoma, korzystająca ze wszystkich zmysłów, jednak nie mająca żadnej kontroli nad swoim ciałem. Sprawny umysł uwięziony w mięśniowo-kościanej klatce. Przerażające samo w sobie. Ktoś taki zdany jest na łaskę innych ludzi w trybie 24/7 – do końca marnego żywota… Zamiast się jednak zamartwiać i katować psychikę, można spróbować znaleźć sobie i w takiej sytuacji jakiś punkt zaczepienia aby nie zwariować. U bohatera „Antropologii” jest to obserwowanie innych – pacjentów i lekarzy szpitala w którym przyszło mu żyć. A jako, że zmysły wzroku, słuchu i węchu ma nad wyraz rozwinięte, udaje mu się zaobserwować i usłyszeć dużo więcej niż innym. Pewnego dnia, kiedy leżąc na boku zmuszony jest patrzeć praktycznie w jedno miejsce, dostrzega obok innych kuracjuszy coś przerażającego i niewiarygodnego. Od tej pory wysila umysł i wyobraźnię próbując rozwikłać zagadkę której co trzeci dzień jest świadkiem…
Najlepszym, najpełniejszym, najciekawszym opowiadaniem z „Ciszy”, moim zdaniem jest „118”. Przede wszystkim poprzez inteligentny i zgrabny zabieg jaki stosuje autor aby jeszcze mocniej zaangażować czytelników w lekturę. Właściwie zmusza nas, już po zakończeniu czytania, kiedy poznamy zakończenie, abyśmy wysilili się nieco i znaleźli bonus. Dodatek do i tak świetnego już tekstu, który wywołuje ciary na absolutnie całym ciele. A zapisany jest alfabetem Morse’a. „118” opowiada historię mężczyzny – ojca i męża, którego dotykają dziwne zaniki świadomości, podczas których wstępuje w niego coś złego i za każdym razem stara się zmusić go do absolutnie najgorszych czynów. Wyrzucony z domu, ląduje w podmiejskim hotelu rodem z głębokiego PRL-u, gdzie wśród pustych, ciemnych korytarzy daje się słyszeć zadziwiająco regularny stukot. Kiedy mężczyzna zaczyna interesować się dźwiękiem i historią hotelu, poznaje grozę która wymyka się racjonalizmowi i człowieczeństwu…
Ale żeby nie było tak słodko. Wybór „Ciszy 1” na sam początek przygody z tym zbiorem, to moim zdaniem błąd. Rozumiem założenie, wiem że ten tekst wraz z „Ciszą 2”, która jest z kolei ostatnim opowiadaniem – tworzą klamrę spinającą całość. Opisują początek i koniec naszej drogi przez lekturę tego dość ciężkiego zbioru, to jednak uważam, że sytuację ratuje jedynie, paradoksalnie, jego grubość. Gdyby był 400 czy 500- stronicową cegłą, moim zdaniem wiele osób mogłoby się od niego odbić, właśnie przez taki wybór autora na początkowy tekst. Niemniej po przeczytaniu i przetrawieniu całości przyznaję, że to fajny zabieg i finalnie nieco się broni. Zresztą widać, że Marcin lubi zabawić się z czytelnikiem, wybadać go, podjąć swego rodzaju grę.
„Transgresja” – moim zdaniem tekst zbędny i niestety zaniżający lekko poziom zbioru. Jego temat przewodni jest jednocześnie trudny, ale i niestety bardzo przewidywalny. Nie chciałbym aby zabrzmiało to brutalnie i jakbym wyzuty był ze współczucia oraz uczuć – traktuję go trochę jak taką „zapchajdziurę”. Jakby został tu umieszczony aby wypełnić powstałą lukę – kiedy czegoś jeszcze brakuje, ale nie do końca ma się chęć albo pomysł na coś solidnego.
Jak na zbiór opowiadań, „Cisza” prezentuje zadziwiająco równy i przy tym wysoki poziom zarówno literacki, jak i językowy. Mimo, że tematy poruszane przez Majchrzaka w poszczególnych tekstach są bardzo poważne i dotykają czułych strun w duszach czytelników, autor pisze niezwykle melodyjnie i plastycznie, co nieco osładza nam cierpkość i cierpienie podczas lektury. Staje się to wręcz… przyjemne. Odpowiednie opisy, odpowiedzialnie dobrane słowa potrafią stworzyć przedziwną atmosferę, która z jednej strony przerażająco dołująca i dobijająca, potrafi być zadziwiająco hmm, akceptowalna. I pociągać, kusić i wręcz zmuszać nas do dalszej lektury. Być może każdy odnajdzie w tych tekstach może nie lustrzane odbicie swojego życia, ale z pewnością poczuje, że walki jakie toczą bohaterowie Majchrzaka w swoich głowach, ciałach, wyobraźni – odpowiadają bataliom jakie toczymy w rzeczywistości. Może dlatego mają zadatki aby stać się czymś bliskim, zwerbalizowanym wewnętrznie głosem, który opisuje coś co jest nam doskonale znane. Wszyscy przecież doskonale wiemy, że świat w którym przyszło nam żyć, pełen jest prawdziwych historii rodem z koszmarów – gdzie to właśnie człowiek odgrywa rolę potwora, wynaturzonego stworzenia, dla którego jedynym celem w życiu jest dawać cierpienie i ból, zarówno fizyczny, jak i psychiczny.
„Cisza” to świetny, pełny, mroczny, smutny i przerażający zbiór ludzkich lęków, pragnień, strachu i rozpaczy. Nierównej walki z losem i często najbliższymi, którzy przecież powinni być opoką i wsparciem. Jeśli macie chęć zanurzyć się na kilka godzin w duszną, lepką otchłań beznadziei, polecam rozważyć lekturę najnowszego dziecka Marcina Majchrzaka – zostanie w Was na jakiś czas.