"Hellblazer" - Paul Jenkins. Tom 1.

“Hellblazer” - Paul Jenkins. 

Paula Jenkinsa znamy głównie z komiksów superbohaterskich. Sprawdził się w roli scenarzysty dla takich klasyków jak Spiderman, Batman, Thor czy Wolverine. Dodatkowo współtworzył dwa pierwsze tomy steampunkowego “Miasta Latarni”, a teraz przyszedł czas na jego wizję przygód największego świra-okultysty, a jednocześnie najlepszego detektywa od spraw paranormalnych komiksowego świata, czyli Johna Constantine’a! 

Muszę przyznać, że komiksy zawarte w tym tomie (89-107), są chyba jednymi z lepszych, jakie czytałem do tej pory, a było ich już sporo. Tak się zastanawiałem, dlaczego i doszedłem do wniosku, że powodem jest chyba ich... powaga. Szaleństwa i żarty Johna schodzą na dalszy plan, a on sam musi skupić się na naprawdę poważnych problemach zarówno swoich, jak i innych. Zaczynając od wizyty w Australii, gdzie postanawia pomóc pewnej grupie Aborygenów uchronić się przed przymusową relokacją, a przy okazji dostępuje zaszczytu odwiedzenia po raz pierwszy tjukurrtjany, “marzenia sennego”, gdzie oczywiście nie omieszka w swoim stylu namącić i ugrać czegoś dla siebie.  

Zaraz po powrocie do Liverpoolu natyka się na dawnych przyjaciół, a spotkanie to stanie się katalizatorem chyba największych problemów w jego dotychczasowym życiu. Wracają demony przeszłości i pewne ogromne błędy, które ciążą na sercu i duszy Hellblazera od lat, a które teraz zostaną perfidnie wykorzystane przez potężnego wroga. Ledwo zabliźnione rany otworzą się ponownie i będą systematycznie posypywane solą z dna Piekła, co z kolei zmusi Johna do dość drastycznych i niekonwencjonalnych nawet jak na niego, decyzji. Będzie się działo, i to w przeróżnych lokacjach, często kompletnie odjechanych i magicznych. Przeniesiemy się w czasie kilka razy, odkryjemy kolejny rąbek przeszłości Johna i jego towarzyszy, a ten zaprowadzi nas w naprawdę odległą przeszłość, w której do rozwiązania będzie kolejna zagadka. Tradycyjnie też liźniemy nieco Piekła, ale dla równowagi odwiedzimy także pewne magiczne i nieuchwytne dla zwykłych śmiertelników miasto, które to pojawia się, to znika, a jego mieszkańcy są wielce oryginalni i posiadają ogromną wiedzę na tematy... przeróżne. Pojawi się też kilka ciekawych, acz niespecjalnie istotnych finalnie postaci. Walka, jaką będzie musiał podjąć Constantine toczyć się będzie, jak zawsze, o to co w życiu najważniejsze, ale dodatkowo obejmować będzie także inne osoby, których dusze i człowieczeństwo staną się dla naszego dzielnego okultysty priorytetem. John mocno się w pierwszej połowie tego tomu obnaży, co zdecydowanie wpłynie na odbiór jego postaci przez czytelników. Mimo całego zawadiactwa i niebywałej arogancji, jaka z niego emanuje, poznamy go też z zupełnie innej, dość nieoczekiwanej strony. Po lekturze kolejnego już monumentalnego tomu wydanego przez EGMONT jeden wniosek jest stały i niezmienny – ilością problemów i zmęczenia zarówno fizycznego jak i psychicznego głównego bohatera, można obdarzyć pewnie z dziesięciu innych. Mimo dość zwyczajnej postury i pozornych słabości, John Constantine może być spokojnie nazywany niezłym twardzielem i kozakiem. 

 Podzieliłem sobie ten pierwszy tom (będą dwa) setu Jenkinsa na dwie części. Jak już go przeczytacie, to zrozumiecie dlaczego. Powyższy opis tyczy się pierwszej połowy, teraz opowiem wam nieco o drugiej. John, po pewnego rodzaju “oczyszczeniu” nie potrafi się odnaleźć w nowej rzeczywistości i aby ukoić nerwy i spokojnie pomyśleć wybiera się na nocną przechadzkę po lesie. Spotyka tam pewnego starego cygana i wdaje się z nim w pełną ukrytych znaczeń i symboli rozmowę. Kolejny raz możemy wysnuć wniosek, że Constantine nie jest aż tak samotny jak mogłoby się wydawać... bo jak to mówią — ktoś zawsze patrzy! W drugiej części setu Jenkinsa akcja wyraźnie zwalnia, bo to, co się wyprawiało na początku tego tomu i tak ciężko byłoby przebić. Autor stawia tu zdecydowanie na maksymalne udziwnienie życia Constantine’a. Tak wiem, że i bez tego jego przygody oraz wzloty i upadki idealnie wyczerpują formułkę: “sen na kwasie”, ale jednak. Zaczyna się od egzorcyzmowania psa, a potem jest tylko ciekawiej. Grupa dawnych wystrzałowych i lubiących przyćpać znajomych, to jest to, czego Johnowi aktualnie potrzeba najbardziej. Zbiera ich więc wszystkich razem i udają się gdzieś, gdzie będą względnie bezpieczni. Ale jak to zwykle bywa z planami, najczęściej nic z nich nie wychodzi... a przeszłość dobija się do teraźniejszości coraz mocniej. Niektórzy nie dają rady dłużej trzymać jej na uwięzi, a i narkotyki nie działają już tak mocno jak kiedyś. 

Set Paula Jenkinsa jest bardzo sentymentalny, a autor z lubością pokazuje nam przeszłość Hellblazera w całej jej okazałości. Dowiemy się sporo o jego przyjaciołach i ich losach, ale także o zażyłości, z jaką cały czas traktuje ich John i że tak naprawdę stara się cały czas, aby jego życie, chociaż czasami zbliżało się do normalności, w tym do prostych uciech i tego charakterystycznego spokoju ducha, że zawsze ma się do kogo odezwać, gdzie przekimać i z kim pójść do baru. Każdy z nas w końcu przecież się starzeje, priorytety się zmieniają, a my poszukujemy różnego rodzaju stałości w tym naszym szalonym i zabieganym życiu. Każdy z nas, nawet najtwardszy, ma swoje limity. Nie inaczej jest z Constantinem, który w pewnym momencie musi wyluzować, odpocząć, stanąć z boku i spokojnie pomyśleć. Jest jednak tak przebodźcowany, napięty i zestresowany, że jego mózg znajduje sobie na to wielce oryginalny i jednocześnie przerażający sposób, do którego podłącza się niespodziewanie pewien stary znajomy. Wychodzi na to, że i tym razem John będzie musiał stawić czoła dawnym wrogom i ich mrokowi, odbędzie kolejną szaloną podróż w głąb siebie, co zgrabnie wykorzystają jego przeciwnicy. Czeka go kolejne arcytrudne zadanie, a wypadałoby jeszcze przeżyć i zachować choćby szczątkowe zdrowie psychiczne. 

Jednym z ciekawszych motywów w dziele Paula Jenkinsa, jest ukazanie Constantine’a jako zwykłego człowieka, który ma słabe momenty, a natłok oraz ciężar decyzji, jakie podjął w swoim zdecydowanie oryginalnie przebiegającym życiu, potrafi wrócić w najmniej spodziewanym momencie i uderzyć ze zdwojoną siłą. John ulega zmianom, które niekoniecznie mu się podobają i w których nie potrafi się odnaleźć. Szuka, próbuje przechytrzyć los i swego arcywroga, zatraca się w pogoni za wypaczonym szczęściem. 

Rewelacyjnie są tu pokazane jego rozterki, smutek, momentami nawet rozpacz, ale jednocześnie i siła, która objawia się niespodziewanie i nadal bliżej jej do huraganu, niż wiosennej burzy. Doskonale wpisują się w ten klimat ostatnie zeszyty zawarte w tym tomie, w których Hellblazer wykorzystuje kilka asów z rękawa, aby wydostać się w największych tarapatów, i kilka innych, aby tradycyjnie wydostać także kogoś obcego, bo przecież Constantine nie byłby sobą gdyby nie pomagał, jednocześnie zyskując coś dla siebie i ucierając nosa piekielnym poczwarom. Zamykająca ten album dwuczęściowa historia doskonale domyka pewien etap w życiu Johna i jest jednocześnie perfekcyjnym zakończeniem zawartych w secie opowieści. Jest tu miłość, która potrafi przetrwać dekady, skulona i przygnieciona rzeczywistością, ale trwająca na posterunku oraz jest magia, która skojarzyła mi się z marszu z... Harrym Potterem.  

Doskonała klamra, która pokazuje, że mimo pewnej naiwności czytelniczej, bo przecież nikt nie mógłby przeżyć i przetrwać tyle, co nasz protagonista w prochowcu, to jednak autorzy potrafią nas zaskoczyć, odchodząc na chwilę od tradycyjnej bijatyki i słownego kozaczenia, na rzecz sentymentalnych podróży, chęci ukazania drugiej strony ludzkiej natury i uzmysłowienia nam, co tak naprawdę jest ważne i o co koniecznie musimy dbać i pielęgnować. Jeśli tego nie zrobimy, a nie mamy w zanadrzu całej okultystycznej wiedzy oraz kilku wielce utalentowanych przyjaciół, którzy wiszą nam przysługę, możemy skończyć marnie.  

Odnośnie warstwy wizualnej — początkowo nie byłem przekonany co do współpracy Jenkinsa z rysownikiem większości historii, Seanem Phillipsem. Ale po przeczytaniu muszę przyznać, że panowie dobrze się zgrali, i finalnie to zagrało. Zwłaszcza operowanie cieniami w pierwszej części tomu, gdzie opowieści są zdecydowanie cięższego kalibru niż w części drugiej, robi robotę. Złapałem się nawet na tym, że dość często zerkałem sobie w te cienie, i mimo że nic się w nich nie kryje, dodają fajnej głębi kadrom. Podobne odczucia mam w kwestii kolorowania scen i poszczególnych zeszytów. Przeważa tu bowiem jaskrawość, elektryzująca i dodająca pewnego rodzaju prędkości zarówno pojedynczym scenom, jak i całości. Przeplatana jest ona niekiedy stonowanymi kolorami, które z kolei wyhamowują i pozwalają czytelnikowi odetchnąć przed kolejnymi wizualnymi szaleństwami. Matt Hollingsworth, Pamela Rambo i James Sinclair spisali się wyśmienicie.  

Polecam ten pakiet przygód Hellblazera zwłaszcza tym, którzy zmęczeni są ciągłą sieczką, awanturami i bijatykami. Czytelnik sięgający po ten komiks z pewnością wie czego się spodziewać, niemniej myślę, że będzie zaskoczony rozpiętością tonalną historii i ilością zwrotów akcji.  


"HillBilly" tom 2 - Eric Powell.

“HillBilly”, tom 2 – Eric Powell. 

Nie sądziłem, że tak szybko powrócę w tajemnicze Appalachy, ale nie mam absolutnie nic przeciwko takim praktykom stosowanym przez wydawnictwo NAGLE! 

Drugi tom przygód naszego dzielnego, zarośniętego bohatera zaczynamy dynamicznie i iście Grimmowo. Trzeba bowiem rozwiązać problem z nękającym pewnego wieśniaka potworem. Nie będzie to prosta sprawa, bo stworzenie to jest niezwykle zajadłe i całkiem inteligentne. Ten, kto mu podpadnie, musi liczyć się z tym, że będzie atakowany, prześladowany wręcz, aż do skutku którego bestia pragnie. Jak przystało na w gruncie rzeczy pozytywnego i dobrego kmiota, Rondell oczywiście zaoferuje swoją pomoc.  

Ogończyk, bo tak nazywa się pierwszy ostrozębny przeciwnik, okaże się zadziornym i cwanym adwersarzem, który mam wrażenie odegra z czasem dużo większą rolę w całej historii zapisanej na kartach komiksu Erica Powella.  

Jeśli natomiast tęskniliście za jedną z najbardziej absurdalnych postaci tego uniwersum, to tak – poznamy kolejne legendy o Żelaznym Dziecku, a nawet zacznie nam się wykluwać pewna teoria, która może znacząco zmienić bieg wydarzeń i nasze postrzeganie tej historii. Żelazne Dziecko bowiem, jest w świecie mitów Południa traktowane wręcz z boską czcią i trwają spory czy tak naprawdę żyło kiedyś, dopiero się pojawi, a może właśnie teraz stąpa po Ziemi, nie znając swojego przeznaczenia i roli do odegrania? 

Generalnie ten tom, to w dużej mierze retrospekcje z życia Rondella i jego przyjaciół, co bardzo mi odpowiada, gdyż postać wielkoluda z charakterystycznym toporkiem jest zwyczajnie bardzo interesująca, a jego przeszłość i wszystko to, co go tak a nie inaczej ukształtowało, dodaje mu głębi i dopełnia całości opowieści.  

Mimo kolejnych niepokojących i momentami strasznych przygód, nasz bohater dzielnie brnie przez życie i niedostępne bory, nie zmienia się bowiem jego główny cel. To, co go napędza i daje mu motywację do codziennego mierzenia się z potwornościami świata, nadal tkwi w nim niczym długa drzazga, nie pozwalając ani na chwilę odpuścić i pomyśleć czy tak naprawdę warto. W jego wnętrzu nieustannie buzuje ogień nienawiści i zemsty, co nie zmienia faktu, że potrafi rozgraniczyć naczelną misję od wszystkich pobocznych, nie pozostając biernym na ludzką krzywdę i niesprawiedliwość losu, której dosłownie co chwilę doświadcza on i napotkani na jego drodze ludzie. Na szczęście nadal ma u swego boku prawdziwych i potężnych przyjaciół, na których może liczyć o każdej porze dnia i nocy, niejednokrotnie ratujących mu skórę. Eric Powell wyraźnie pokazuje, że nawet największy kozak i bohater, musi liczyć się z tym, że w końcu natrafi na kogoś silniejszego lub sprytniejszego i wtedy właśnie do akcji wkroczyć mogą ci, którzy zwykle idą gdzieś z boku lub lekko z tyłu, nagle stając się postaciami pierwszoplanowymi.  

Powell zaprosił do współpracy przy tym tomie Steve’a Manniona oraz Simone di Meo, i od razu widać, że nadają na tych samych falach. Podobnie jak w pierwszej części przygód Rondella, obracamy się w spokojnej i stonowanej palecie kolorów, głównie wszelakich odcieni zgniłej zieleni i beżu, co zdecydowanie odpowiada i dobrze współgra zarówno z lokacjami jak i klimatem przytoczonych opowieści. Oczywiście zachowana została dobra dynamika scen walk, a istotne artefakty i przedmioty charakterystyczne dla każdej z krótkich historii, dostały wyraziste i ostrzejsze barwy.  

Ciekawym i oryginalnym pomysłem jest dołączenie do drugiego tomu “HillBilly’ego” okularów 3D, dzięki którym poznamy dogłębnie jedną z opowieści. Nie jest to zabieg przypadkowy, ponieważ idealnie współgra z tematem przewodnim i miejscem w jakim przyszło Rondellowi ją przeżyć. Lepsze byłoby chyba tylko połknięcie kilku grzybków przed lekturą, czego oczywiście nie polecam 😉. 

Ponownie muszę przyznać, że podoba mi się forma i ilość przygód zamkniętych w zaledwie nieco ponad 100 stronach komiksu. Dowiadujemy się o Rondellu całej masy nowych informacji, przeżywamy z nim kolejne mroczne i niebezpieczne misje, zagłębiamy się momentami w zamierzchłą przeszłość i próbujemy wydedukować dokąd nas to wszystko doprowadzi. Mimo, że jest to lektura “na raz”, bo dzięki wartkiej akcji i ciekawym pomysłom Powella płynie się przez te historie ultra szybko i dynamicznie, to zdecydowanie polecam wam ten świat, szeroką gamę oryginalnych bohaterów i cały pajęczynę intryg ich spowijających i wiążących ze sobą. Z niecierpliwością czekam na trzeci tom “HillBilly’ego”, a znając NAGLE! Comics, nie dadzą się zbyt długo prosić! 

 


"Głębia" - Andrzej Wardziak.

Rok 1997 pamiętamy głównie przez pryzmat powodzi stulecia, która nawiedziła nasz kraj. Na potrzeby swej najnowszej powieści, Andrzej Wardziak zmodyfikował nieco jej bieg i podczas akcji książki nieuchronnie zbliża się ona do Warszawy, a tym samym także do Łomianek - rodzinnej miejscowości głównego bohatera powieści “Głębia”. 

Kamil jest pozornie zwyczajnym nastolatkiem - planującym studia, imprezującym i po uszy zakochanym w swojej dziewczynie, Asi. Nie ma wielu kumpli, ale może liczyć na szczerą przyjaźń szkolnego kolegi - Kuby. Chłopak mimo młodego wieku, przeżył już całkiem sporo ciężkich chwil i doświadczył tych najsmutniejszych dla ludzi momentów. Najpierw utrata ojca, a później młodszej siostry Agnieszki, odcisnęły na nim swoje piętno. Ojciec zginął i to temat niejako zamknięty, natomiast Agnieszka wyszła kilka lat temu na spotkanie z przyjaciółką Martą, i ślad po niej zaginął. Wszyscy mniej lub bardziej pogodzili się już z tragedią, niestety Kamil nie jest w stanie przejść nad tym do porządku dziennego, cały czas próbując w jakiś sposób szukać siostry i analizować wszelkie poszlaki, które mogą doprowadzić go do odnalezienia lub przynajmniej rozwikłania zagadki jej zniknięcia. I tu się na chwilę zatrzymajmy, bo właśnie wokół tajemnicy związanej z Agnieszką zawiązuje się trzon tej historii. Można powiedzieć, że wydarzenie to jest katalizatorem wielu późniejszych działań i zachowań jej brata, i w sumie nie ma w tym nic dziwnego, bo to w końcu rodzeństwo, a jak powszechnie wiadomo, więzi między bratem a siostrą potrafią być naprawdę silne. 

Podczas jednej ze swoich wypraw, Kamil trafia do pozornie opuszczonego domu, gdzie poznaje człowieka, którego wiedza i zaangażowanie pozwoli odkryć w sobie na nowo pełnię chęci i sił w poszukiwania siostry. Bo mimo, że chłopak nigdy się nie poddał, to przez to, że powoli wyczerpywały się jego możliwości stawał się coraz bardziej pogodzony z losem. Teraz natomiast, otworzyła się przed nim zupełnie nowa ścieżka i dała mu solidnego kopa do działania.  

Historia opisana w “Głębi” prowadzona jest niejako dwutorowo. Życie Kamila, szkoła, plany związane z przyszłością i generalnie całokształt tego co robi na co dzień to jedno, natomiast to, co dzieje się w jego głowie, to drugie. Autor prowadzi akcję w dobrym tempie, dozując nam tajemnice i mieszając cięższy klimat z momentami nawet powieścią młodzieżową. Ale nie dajcie się zwieść, to nie jest prosta historia, a elementów grozy w niej nie brakuje. I to grozy przeróżnej. Od tej klasycznej, czyli czegoś co czai się w odmętach ciągle wzbierającej Wisły, aż po tę, która mnie osobiście kręci najmocniej...  

Należę do ludzi, którzy prawie niczego się nie boją, ale od wielu lat szukam i próbuję wszelakich smaków horroru mając nadzieję, że w końcu znajdzie się coś, co mnie przerazi do szpiku kości. Póki co się nie udało, ale za to są tematy, który wywołują gęsią skórkę oraz ciarki podczas lektury. I takie właśnie przyjemne mrowienie czułem podczas czytania ostatnich stron “Głębi”. Co prawda domyślałem się pewnych rozwiązań, autorowi udało się jednak mnie nieco zaskoczyć, sprowadzając akcję finału i wyjaśnienia całej historii do właśnie tego, co uwielbiam w literaturze czy filmie tego gatunku. Idealnym przykładem dla zobrazowania jakości i stylu tej książki, mogą być filmy M. Nighta Shyamalana, który stosuje w swojej twórczości podobne zabiegi do wprowadzonego tutaj przez Andrzeja Wardziaka. Czyli w skrócie - finał ma wywalić wszystko do góry nogami i spowodować, że spojrzycie na książkę z totalnie innej perspektywy, odstawiając na bok swoje dotychczasowe przemyślenia, a zastępując je, na początku donośnym “wow”, a nieco później cofając się do początku całej historii i rozpoczynając analizę jeszcze raz, będąc wzbogaconym o to wszystko co okazało się później... 

I to jest chyba największa wartość “Głębi”. Kiedy już zejdzie wam z policzków szkarłat zawstydzenia po tym jak autor tak dobrze sobie z wami pogrywał, jest duża szansa na to, że stwierdzicie, iż taki sposób pisania i przekazywania pewnych poważnych problemów, to jest coś czego chcielibyście doświadczać więcej i częściej. I tu wypadałoby wspomnieć nieco o tytule powieści. Słowo “Głębia” bowiem może, a nawet powinno być tutaj odbierane wielorako. Od najprostszej interpretacji, czyli wody i powodzi, poprzez zupełnie odjechane psychoanalizy, aż po całokształt opisanych wydarzeń, tego wszystkiego co przytrafiło się Kamilowi i jego rodzinie oraz ile różnych poziomów egzystencji obejmować może tragedia. A jak wejdziecie w tę głębię należycie mocno, to dojdziecie do jeszcze jednego wniosku, i to właśnie on powinien was dopiero solidnie przerazić. 


"Droga" - Manu Larcenet.

“Droga” - Manu Larcenet / Cormac McCarthy. 

To wszystko są i tak tylko słowa.  

Jedni napiszą z przekonaniem i patosem, drudzy będą bliżej realizmu i brutalizmu sytuacji. Części z nas wydaje się, że umieliby się odnaleźć, a co za tym idzie, mogą postawić się w sytuacji bohaterów. Ale jesteście najedzeni? Siedzicie w ciepłym mieszkaniu z kubkiem herbaty na stole obok? W pokoju jest kilka źródeł światła, a obok buczy lodówka i syczy ciepła woda w rurach? Możemy szybko wyskoczyć po przekąskę, do kina, spotkać się ze znajomymi? O dowolnej porze czekają na nas oświetlone ulice, parki pełne drzew i ścieżek, możemy w spokoju oddawać się swoim pasjom, zainteresowaniom, pogłębiać naszą wiedzę, odkrywać, zdobywać i cieszyć się życiem. Tak wiele zależy w końcu od nas, prawda? Właściwie jedynie nasza wyobraźnia i poziom samozaparcia są jakimiś formami ograniczenia. Oczywiście, pomijając prawo i porządek. Żyjemy przecież w społeczeństwie, jesteśmy uczeni o tym co jest dobre, a co złe. Co nam wolno, a czego nie wypada lub wręcz zakazuje się robić. Jesteśmy spleceni normami, odgórnymi zasadami, którymi powinniśmy się kierować w życiu. Społeczeństwo nigdy nie było i nie będzie idealne, bo zbyt się od siebie różnimy. Ale jakieś ryzy muszą być narzucone, a granice dokładnie i skrupulatnie wyznaczone. Ciąży na nas bowiem widmo kary, czasem większa, czasem mniejsza jej nieuchronność, niewielu jednak z nas podejmie się ryzyka, nie będąc do tego zmuszonym lub zwyczajnie nienachalnie używającym tego, co kryje się w naszych głowach.  

Mamy dzieci. Ogromna większość z nas chce je wychować na dobrych i porządnych obywateli, za jakich sami siebie mamy. Wpajamy im więc wszystko to, co według nas jest ważne, kształtujemy, lepimy i przemieniamy te małe, bezbronne i naiwne stworzenia w coś, co będzie pasowało. Chronimy je, wspieramy i walczymy o ich dobro za wszelką cenę. Rezygnujemy, oddajemy i wyrywamy z siebie resztki sił i samozaparcia, aby było im dobrze. By czuły się bezpiecznie, by miały przed sobą przyszłość często lepszą niż mieliśmy my. Jest to cel, a droga ku temu wcale nie jest prosta. Ale finalnie każdy dzień kończy się podobnie. W cieple, miękkości, kontrolowanej ciemności, czystości i sytości. A ci, którzy stali się przedmiotem naszych starań i dążeń, śpią spokojnie w sąsiednim pokoju. Otoczeni książkami, zabawkami, z ukochaną maskotką przy policzku. Pewni, że jutro znowu będzie dzień, znowu czekają ich zabawy, trochę nauki, wygłupy, być może trudne dla ich wieku problemy i decyzje, które będą musieli podjąć. Ale śpią, śnią, odpoczywają, nabierają sił przed kolejnymi wyzwaniami.  

A co, jeśli nagle wszystko się kończy? Ale wiecie – WSZYSTKO. Nie ma punktu zaczepienia, nie ma miejsca bezpiecznego, nie ma ludzi, których nie boimy się minąć na ulicy pełnej spalonych wraków, śmieci, brudu, szkła i krwi. Nie ma świeżych dostaw, ba, nie ma żadnych dostaw, nie ma jedzenia, nie ma wody, nie ma prądu, nie ma kolegów, nie ma telewizji, nie ma placu zabaw, teatru ani szkoły. Jest szarość. Jest otępienie, jest brak marzeń, jest głód, niepewność, strach, rozpacz za tymi, którzy odeszli. Ale i to w końcu blaknie, zanika, przestaje mieć znaczenie. Skóra staje się sucha, brud gromadzi się na niej w zastraszającym tempie, jest zimno, śmierdzi i boli. Przestajemy poznawać swoje własne ciała, jeśli już mamy na to czas i o tym myślimy, mamy wrażenie, że należą do kogoś innego. Kości zaczynają napierać na pergamin, nie wiemy jaki jest dzień, miesiąc, rok. Z jednej strony brniemy, z drugiej rzeczywistość się przerzedza, sprowadza do absolutnej podstawy, jedynie siła woli pozwala nam stawiać kolejne kroki, unosić głowę i wsłuchiwać się w otoczenie.  

Bo nie ma już prawa, nie ma sprawiedliwości, nie ma konstruktów społecznych, klamer, wstydu i sztucznie podtrzymywanych relacji. Jest wegetacja, walka z samym sobą o zachowanie szczątków świadomości. Planowanie ogranicza się jedynie do najważniejszych czynności, tych, które pozwolą przetrwać. A stanowią one obecnie monstrualne wyzwania, na które brakuje sił, brakuje chęci, brakuje zasobów. Ale przecież musimy, prawda? Musimy iść tam, gdzie mamy dojść. A gdzie mamy dojść? Musimy? Po co? Co nas tam czeka, skoro niczego nie ma? Czy to jest ta iskra, która pozwala się podnieść i maszerować? Czy gdzieś tam, głęboko, coś się jeszcze tli? Przecież boli, swędzi, zanika. Już nawet sny nie są snami, a kolejnymi dniami katorgi i zatracania siebie.  

I wtedy coś muska rękę, z początku lekko, potem mocniej rozsuwa skostniałe palce i wsuwa się między nie, delikatnie obejmując i ściskając.  

  • “Tato, odpoczniemy?” 

Więc nie – nie umielibyśmy się odnaleźć, a to wszystko są i tak tylko słowa... 

 

O “Drodze” Cormaca McCarthy’ego napisano już właściwie wszystko. Zdecydowana większość z nas, czytelników, odebrała ją podobnie, bo to właściwie jest prosta historia. A wiadomo, że najczęściej to, co proste, kopie i wciąga najmocniej. A skoro jest taka prosta, to czemu nikt wcześniej jej nie napisał? Czy dopiero początek XXI wieku dał kopa, aby przelać na papier strachy i obawy o przyszłość? Nie tylko o naszą wygodę i dobre życia, ale generalnie o totalnie wszystko, co nas otacza, zarówno materialne, jak i duchowe. I o ile powieść mnie nieco znużyła i wymęczyła - może właśnie dzięki jej prostocie, o tyle w przypadku komiksu i adaptacji jej przez Manu Larceneta, mam już zupełnie inne odczucia.  

Wiadomo, że podczas lektury każdy nas wizualizuje sobie treść i przygody, o których czyta. Ja także tak robiłem, ale to, co zaserwował nam francuski mistrz powieści graficznej dosłownie wysadziło mnie z kapci i strefy komfortu na długie godziny. Mrok jaki wyziera z kart i poszczególnych kadrów wręcz onieśmiela i wywołuje we mnie dość sprzeczne uczucia. Jednocześnie perwersyjnie chcę brnąć w tę historię, z drugiej strony mam jej z każdą stroną dosyć. Wiem bowiem dokąd prowadzi, i co czeka mnie w trakcie i na jej końcu. A raczej się domyślam, dając porwać się jej niejako na nowo, bo co innego czytać, a co innego widzieć. A tu zdecydowanie jest na co patrzeć. Byłem zaskoczony, jak bardzo różni się ta historia od strony wizualnej od tego, co siedziało w mojej głowie po lekturze książki. Bo umysł jednak zostawia sobie pewien bufor, kształtuje i stara się wprowadzać furtki, dzięki którym możemy się w jakiś sposób uratować. Manu natomiast nie zostawia jeńców, nie pozwala nam na chwile wytchnienia, ciągnie nas krok w krok za bohaterami “Drogi” i nakazuje czuć i widzieć to samo co oni. A na pewno spróbować. A nie jest to rzecz łatwa, ba, powiedziałbym, że jest niewyobrażalnie trudno wejść w skórę dwójki bohaterów zmierzających ku brzegowi oceanu. Ale o tym wspomniałem wam już wyżej. 

Oczywiście należy pamiętać, że zdecydowana większość laurów należy się Cormacowi, który powołał do życia bezimiennych ojca i syna, i postawił na ich drodze to wszystko, co postawić musiał. Są jednocześnie ofiarami i bohaterami, bo poprzez to co przeszli, my możemy spróbować tego uniknąć. Drugą kwestią jest cała debata, jaką można przeprowadzić o tym, dlaczego i do którego momentu jesteśmy ludźmi, co przekreśla nasze człowieczeństwo, a co może wynieść je na zupełnie inny poziom. Co musimy, co powinniśmy, a czemu pod żadnym pozorem nie możemy ulec. Rozbija się to więc o siłę poszczególnej jednostki, wrzuconej w ekstremalnie trudną sytuację, z której tak naprawdę nie ma dobrego wyjścia.  

Jeśli macie ochotę postawić się w takiej roli i dać naprawdę mocno sponiewierać na wielu poziomach, polecam wam interpretację “Drogi” McCarthy’ego w wykonaniu maestro Manu Larceneta. Z czystym sercem. 


"Mazebook - księga labiryntów" - Jeff Lemire.

William stracił córkę. Mimo że było to ponad dekadę temu, nigdy nie podniósł się po tej tragedii i nie wrócił do klasycznie rozumianego życia. Jego małżeństwo się rozpadło, a on wegetuje z dnia na dzień niczym na wpół rozstrojony robot, chodząc do pracy, jedząc i śpiąc, niemniej coraz bardziej oddalając się od rzeczywistości i z każdym dniem tracąc kolejne ułamki siebie i swojego zdrowia psychicznego. Jego była żona ma nowego męża i synka, Will natomiast jest wrakiem człowieka, nieustannie żyjącym przeszłością, rozpamiętującym i starającym się pielęgnować jak największą ilość wspomnień o Wendy i pięknych, słonecznych dniach ich życia. Niestety zaczyna tracić także i to. Wiadomo, że czas nie jest naszym sprzymierzeńcem, ale w momencie kiedy zaczynają zanikać obrazy przeszłości, z którymi jesteśmy tak mocno zżyci, że wydają się częścią nas, robi się naprawdę źle. William ma wyryty w pamięci pewien prujący się, stary czerwony sweter, który był wręcz ubóstwiany przez jego córkę, noszony zawsze i wszędzie i wielokrotnie ratowany przed koszem na śmieci. Przestał natomiast wyraźnie pamiętać twarz Wendy, i to przeraża go do szpiku kości. Stara się, robi wszystko, aby nie zapomnieć, niestety nie ma wielkiego wpływu na pamięć, a jego ogólny stan nie sprzyja należytemu przechowywaniu wspomnień. 

Wszystko zmienia się pewnej nocy, kiedy odbiera tajemniczy telefon z nieznanego numeru, i słyszy po drugiej stronie głos i słowa, które wystawiają na próbę resztki jego zdrowia psychicznego. Dzwoni Wendy i prosi swego tatę, aby ją odnalazł... 

I tutaj zaczyna się jazda bez trzymanki, potrzebny jest otwarty umysł i solidny flakon empatii, aby przebyć z Willem drogę, która go czeka. A przebyć ją musi, nie tylko dla siebie, ale także, aby pomóc innym. A może głównie dlatego? Czy tragedia jednego człowieka, może być lekarstwem i ulgą dla kogoś innego? Czy nasz umysł jest w stanie podjąć walkę o powrót do życia i pogodzenie się z losem, na który nie mamy finalnie żadnego wpływu?  

Will rozpoczyna przedziwną, oniryczną i fantasmagoryczną podróż po tajemniczym labiryncie. Spotyka ludzi i dziwne stworzenia, boryka się z przeszłością i teraźniejszością, ale to, co go napędza, to miłość do córki i chęć zobaczenia i przytulenia jej jeszcze ten jeden, jedyny raz... Myślę, że to przepotężna broń i motywacja, a każdy kochający ojciec jest w stanie dosłownie przenosić góry, aby doprowadzić do ponownego spotkania z ukochanym dzieckiem.  

“Mazebook” jest komiksem niezwykłym. Nie tylko dlatego, że dotyka bardzo poważnego i życiowego problemu, a właściwie nawet kilku, ale także dlatego, że został bardzo dobrze przemyślany pod kątem graficznym. Jeff Lemire wykazał się tu naprawdę doskonałym wyczuciem smaku, zarówno treść i przekaz, jak i warstwa wizualna stoją na najwyższym poziomie. Widać tu naprawdę solidnie wykonaną pracę, popartą wieloma godzinami przemyśleń, obserwacji i podejrzewam także rozmów z ludźmi, których taka tragedia dotknęła osobiście. Dobór barw oraz podkreślenie kolorem odpowiednich momentów tej historii powoduje, że paradoksalnie idziemy, a właściwie nawet biegniemy ku wielkiemu finałowi, jak po sznurku. Czerwonym, rzecz jasna. Kreska Lemire’a wydaje się niechlujna i chaotyczna, i dokładnie taka miała być, bo idealnie pasuje do opowieści i tego co dzieje się w głowie i życiu głównego bohatera. Brak wyrazistości i ostrych krawędzi poszczególnych kadrów pokazuje rozmycie rzeczywistości i nijakość w życiu Williama, podobnie jak i zrezygnowanie autora z wszelkich kolorów (wyłączając ten jeden, najważniejszy), bo jakie może być życie po śmierci jedynego dziecka? 

Nie jestem typem czytelnika, który wzrusza się podczas lektury, ale “Księga labiryntów” dała mi w kość. Zapewne dlatego, że i mnie czeka podobna sytuacja, odbieram więc tę historię jako trudną, ale dającą jednocześnie nadzieję i maleńkie światełko w tunelu. Dość długo przymierzałem się do tego tytułu, wymaga on bowiem odpowiedniego nastawienia i podejścia, o które nie zawsze jest łatwo. 

Jeśli lubicie trudne tematy, podane w doskonale stonowanym i delikatnym stylu, to “Mazebook” jest komiksem dla was. Ostrzegam jednak, że prawdopodobnie pozostawi ślad. U jednych będzie to jedynie ryska, inni zakończą lekturę z bruzdami przebiegającymi przez środek ich jaźni. Cieszę się, że ta historia powstała, że została stworzona tak, a nie inaczej, bo to pokazuje, że siła komiksu jest właściwie nieograniczona, i nie musi skupiać się jedynie wokół tematów błahych i wesołych, a może także, poprzez odpowiednio nacechowane rysunki wzruszyć, zdeptać, rozproszyć ulotne poczucie bezpieczeństwa i zmusić nas do myślenia.  

Nie chcę pisać więcej, to ma być jedynie zachęta. Wolałbym, abyście sami odkryli ten komiks, prześledzili i przeżyli losy Willa i Wendy po swojemu, a po lekturze wyciągnęli swoje własne wnioski. A jest ich do wydobycia z tych 250 stron naprawdę sporo. Poczynając przez oczywiste, aż po te skryte gdzieś głębiej, do których trzeba się dokopać myślami, a które mogą was przerazić albo ustawić do pionu oraz przekręcić priorytety o sto osiemdziesiąt stopni. Zanurzcie się w labirynt straty, rozpaczy i nadziei. Pozwólcie się prowadzić nici i zobaczcie, co czeka na jej końcu.  


"Joe Golem" - Mike Mignola & Christopher Golden.

“Joe Golem – okultystyczny detektyw” - Mike Mignola & friends. 

[...] przez wszystkie te lata mówił mi pan, że jedynie cienka zasłona oddziela nasz świat od czegoś innego. Tego, co nieżyjący nazista nazywał “odległą ciemnością”. Ja panu wierzyłem... [...] 

Nowy Jork po ogromnym trzęsieniu ziemi został kompletnie zalany i zyskał miano “tonącego miasta”. Pod taflą czai się zło, w cieniach przemykają złodzieje, biedacy i coś dużo gorszego. Skryte pod wodą dzielnice kryją mnóstwo tajemnic, zwłok i przerażających stworzeń, czyhających na przekąskę w postaci nieostrożnych mieszkańców.  

Żyje tam także pewien doktor, który od wielu lat dąży do rozwikłania największej z zagadek ludzkości, a także próbuje namierzyć i zdobyć tajemniczy artefakt, dzięki któremu spełni się jego życiowy cel i marzenie. Cocteau od dziesięcioleci idzie po trupach, a cena poszukiwań nie gra roli. Jest kompletnie zafiksowany i myśli tylko o jednym, torturując i zabijając bez mrugnięcia okiem. Jego zmutowani pomagierzy spełniają każdą jego zachciankę i sprowadzają w odmęty coraz to nowe ofiary do szalonych eksperymentów. 

Skoro mamy już zarys głównego bohatera negatywnego, dla wyrównania szans skupmy się na jakiś czas na tych z drugiego końca szali. Detektyw Simon Church – szanowany i elokwentny staruszek, który nie może już co prawda samemu wykonywać zawodu, ale jego bystry i ostry jak brzytwa umysł nadal analizuje i docieka dwadzieścia cztery godziny na dobę. Church żyje zadziwiająco długo i tak jak każdy w tej historii ma swoje większe i mniejsze sekrety. Jego prawą ręką i jednocześnie głównym bohaterem tego monumentalnego dzieła Mike Mignoli i Christophera Goldena, jest Joe. Zmęczony życiem i ciągle niewyspany detektyw, który nie dość, że pochłonięty jest makabrycznymi i ponadnaturalnymi sprawami w mieście, to jeszcze dodatkowo nawiedzają go mroczne i niepokojące sny przenoszące go najczęściej pięćset lat wstecz, do zupełnie innego ciała. Po trudach dnia i rozwiązywania zagadek zlecanych mu przez jego mentora i przyjaciela Churcha, Joe musi się mierzyć z kolejnymi, przychodzącymi w marach sennych, nie pozwalając mu wypocząć i mącąc jego umysł i wspomnienia. Wygląda to na zaawansowaną schizofrenię, z którą stara się walczyć wiekowy detektyw, podając Joemu dziwne herbatki i napary.  

Wiedźmy, golemy, sztukmistrzowie, szczuroludzie, topielcy, przedziwne mutanty w gazowych maskach – oj dzieje się w “Joe Golemie”. Tę ponad 500-stronicową opowieść czyta się dosłownie jednym tchem. Akcja prowadzona jest w doskonałym tempie, a intrygi i wspomnienia, którymi wypełnione są kolejne strony, nie dają nam ani na chwilę odłożyć komiksu. Co prawda nie ma tu niczego ultra-nowatorskiego i dość szybko rozgryziecie do czego wszystko zmierza i kto jest kim w tej historii, niemniej wcale nie odbiera nam to świetnej zabawy i chęci odkrywania kolejnych punktów programu, prowadzących nas do wielkiego finału opanowującego kadry z iście lovecraftowskim rozmachem. 

Nie chcę zdradzać zbyt dużo żeby nie odbierać wam frajdy, ale to co mnie pozytywnie zaskoczyło, to właśnie wprowadzenie sporej dawki pewnej mitologii, dziwnie zbliżonej do tej znanej nam z dzieł Samotnika z Providence. Fani Cthulhu i innych pomiotów czających się gdzieś za cienką zasłoną rzeczywistości powinni czym prędzej zasiąść do lektury.  

Akcja “Joe Golema” prowadzona jest dwutorowo, można przyjąć nazewnictwo czasowe i podzielić ją na część “dzienną” i “nocną”. Przeplatają się one oczywiście ze sobą, a przeszłość i teraźniejszość momentami zbliżają się do siebie na niebezpiecznie małą odległość. Spoiwem łączącym wszystko jest oczywiście postać naszego młodego (?) detektywa, dzielnie stawiającego czoła potwornościom zalanego miasta. Jednak nie dajmy się zwieść pozorom i nie zapisujmy imion przyjaciół i wrogów długopisem. Wiele się tu bowiem zmienia i kilka razy możemy dać się zaskoczyć mniej lub bardziej pozytywnie odnośnie osób przewijających się w sześciu historiach, które składają się na ten tom. Autorzy scenariusza prowadząc nas i stopniowo zaznajamiając z życiorysami poszczególnych bohaterów, starają się nie pokazywać wszystkiego i robić czytelnikowi solidne zmyłki powodując, że kilkakrotnie podczas lektury zmienimy zdanie odnośnie konkretnej osoby z otoczenia Joe’go. 

Oprócz niesamowitej ilości akcji, polowań, tropienia, krwawych walk i pokonywania potworów, równie ważnym elementem tej opowieści są przemyślenia i wspomnienia, które bardzo mocno wpływają na każdą z głównych postaci. Oczywiście najbardziej na Joe Golema, który prowadzi w swojej głowie nieustającą walkę o zdrowe zmysły. To także historia pełna smutku, nostalgii, utraconych szans i samotności. Niektórym bowiem chyba nie jest pisane szczęście i spokojne dożycie sędziwego wieku. Ale to, bardzo często wymuszają niestety czasy i potworności jakich dopuszczają się inni, aby osiągnąć swoje chore fantazje. Można powiedzieć zatem, że Joe jest pewnego rodzaju superbohaterem. Nie posiada może żadnej konkretnej i efektownej nadnaturalnej mocy, ale stara się być tym dobrym i rzuca na szalę to co ma najcenniejsze, nigdy nie pozostawiając potrzebujących w potrzebie i nie odmawiając nikomu pomocy. Warto także dodać, że wraz z upływem czasu nasz bohater dowiaduje się o sobie coraz więcej, i zmienia się jego podejście do wielu zasadniczych w jego życiu spraw. 

Mignola i Golden wpletli w swoją historię kilka mniej lub bardziej oczywistych odniesień do popkultury, których odkrywanie i smakowanie podczas lektury jest dodatkowym atutem “Okultystycznego detektywa”. Zachęcam was gorąco do lektury, dajcie się porwać tej opowieści, przenieście się ponownie do Pozawersum i śledźcie losy niezwykłego bohatera jaki z pewnością jest Joe Golem. Momentami miałem nawet wrażenie, że czytam jakąś nową przygodę Johna Constantine’a. Nie tylko przez prochowiec, ale głównie dzięki stylowi życia i działania Joe’go. 

Dodatkowo, jeśli spodoba wam się ta konwencja, zapoznajcie się z historią lorda Baltimore’a, który jest postacią nietuzinkową i należy do tego samego uniwersum co Joe. Egmont fantastycznie wydał dwa obszerne tomiszcza opowiadające o jego przygodach. Oba miałem już okazję zrecenzować i z nieskrywaną przyjemnością je polecam. Niektórzy dopatrują się nawet dość mocnych powiązań pomiędzy Baltimorem a Golemem - jeśli więc chcecie przeprowadzić swoje prywatne małe śledztwo i na dobre wsiąknąć w klimat stworzony przez ojca Hellboya, nie wahajcie się - nie pożałujecie. 


"HillBilly" tom 1 - Eric Powell.

“HillBilly” tom 1 – Eric Powell. 

Appalachy nie są dla amatorów. Nawet w świecie rzeczywistym jest to kraina pełna niebezpieczeństw, lasów i wzgórz, gdzie człowiek bez solidnego obycia w takich miejscach i doświadczenia w radzeniu sobie z wszelakimi problemami napotykanymi podczas wielodniowych samotnych wędrówek zwyczajnie umrze, a sposobów na to jest całe mnóstwo. 

Jeśli jednak połączymy morderczą i bezwzględną przyrodę gór z wątkami nadnaturalnymi, wtedy dopiero robi się ciekawie! 

I tak to sobie właśnie Eric Powell obmyślił, tworząc “HillBilly’ego”. Komiks nie do końca poważny, aczkolwiek w gruncie rzeczy smutny. Kiedy przeanalizuje się życie i problemy na jakie co i rusz natyka się główny bohater tych historii, nie można oprzeć się wrażeniu, że facet może być uznawany za doskonały przykład zwizualizowanego chichotu losu. 

Rondell, bo o nim mowa (dość niefortunne imię na rynek polski), to wielki, zarośnięty facet przemierzający bory, turnie, najgłębsze ciemne zakamarki i zapomniane przez bogów wioski. Ma w swoim życiu jeden cel, ale nie będę wam zdradzał jaki. Powiem tylko, że dość przewrotnie wiążący się z jego życiem. Rondell urodził się bez oczu i choć teraz widzi, nie jest to do końca pozytywnie przez niego odbierane, i wiele razy zastanawiał się czy gdyby mógł cofnąć czas, to nie odrzuciłby tego niewątpliwego daru. Krążą o nim legendy, ludzie szepczą między sobą o jego wyczynach, szalonych misjach których się podejmuje i z których za każdym razem wychodzi cało.  

Mnie Rondell mocno kojarzy się z postacią Johna Constantine’a, z uniwersum Hellblazera. Trochę wkurzony, trochę zblazowany, nie zwracający uwagi na sprawy doczesne robi co do niego należy i co czuje, że powinno być zrobione. Jego parcie na walkę ze złem można także porównać do innego bohatera literackiego, tym razem ze świata Warhammera - potężny krasnolud Gotrek Gurnisson nie boi się niczego i nikogo, przyjmuje każdą misję, nieważne jak mroczna i trudna by nie była, a wszystko po to, żeby umrzeć chwalebnie w bitwie. Niektóre z poczynań komiksowego syna Powella zdecydowanie pasują do takiego schematu i choć Rondell nie szuka na siłę śmierci, to nie odmawia nikomu w potrzebie i walczy za obcych tak samo wytrwale, jak za najbliższą rodzinę czy przyjaciół. A propos tych ostatnich, co prawda nie ma ich wielu, ale wiemy wszyscy, że nie liczy się ilość, a jakość! Krok w krok za naszym zarośniętym bohaterem drepcze jego przyjaciółka, która nie raz i nie dwa ratowała mu skórę. Może to także wpływa na pewne decyzje Rondella, bo mając za plecami tak specyficznego sprzymierzeńca, zdecydowanie łatwiej szarpnąć się na potężnego wroga. Wiele razy podczas lektury miałem silne skojarzenia z baśniami braci Grimm, tymi oryginalnymi, brutalnymi, wypaczonymi i dziwacznymi. Powell stawia także bardzo mocno na zwierzęta jako istotny element fabuły i opowieści, dodając je to tu, to tam, czasem jako postaci pozytywne, ale częściej jednak jako wrogów. Oczywiście nie należy rozpatrywać ich jako takich zwyczajnych, doskonale znanych nam z naszego życia, zwierzaków. Tutaj nawet mała rybka czy pies mają swoje role, w które wdzięcznie i z pełnym zaangażowaniem się wcielają 😉.  

Charakterystyczna kreska Powella, oszczędne operowanie kolorami, których większa paleta objawia się dopiero w chwilach walk lub bardzo istotnych dla danej przygody momentach powodują, że klimat “HillBilly’ego” jest nie do podrobienia i płynie się wartko przez serwowane nam tu opowieści. Tom pierwszy składa się bowiem ze wstępu gdzie mamy okazję poznać naszego smutnego bohatera oraz kilku z jego przygód, które na przestrzeni lat dopisywał sobie do krwawego curriculum vitae. Jak na stosunkowo cienki komiks, nagromadzenie wszelakiego plugastwa jest zdecydowanie zadowalające, a kolejne odcinane łby i kończyny dają czytelnikowi wyraźnie do zrozumienia, że nie warto z tym długowłosym drabem zadzierać. Jeśli jednak myślicie, że “HillBilly” to bezsensowna, krwawa jatka, to nic bardziej mylnego. Każda z przedstawionych tu krótkich historii ma swój motyw przewodni, często dość oryginalny, ale każda podkreśla także o co i z kim finalnie Rondell pragnie się zmierzyć i do czego wytrwale dąży.  

I tu dochodzimy do momentu kiedy muszę trochę posmęcić, odniosłem bowiem wrażenie, że Eric trochę testuje i bada czy taka forma i kolejny heros z bronią białą, to dobry kierunek. Jeśli ze 130 stron komiksu odejmiemy umieszczone na końcu szkice, koncepty i nieco informacji od autora, zostaje nam trochę mało samej akcji. Żebyśmy się jednak dobrze zrozumieli – to nic złego, ja uwielbiam przeglądać tego rodzaju dodatki i dowiadywać się więcej o danej historii i jej bohaterach, pisze o tym jedynie dlatego, że chciałbym aby kolejne tomy były zdecydowanie grubsze. Polubiłem się z Rondellem i jego ziomkami i jestem ciekaw kolejnych pomysłów Erica Powella. W jakie kolejne bagno i potworność zostanie wrzucony nasz dzielny chwat i jak sobie z nimi poradzi.  


"Makabryczny żart" - 7 edycja Zewu Cthulhu, Black Monk.

“Makabryczny żart” - dodatek do 7 edycji Zewu Cthulhu, Black Monk. 

 

Egipt lat 20-tych XX wieku, to moim zdaniem miejsce idealne pod rozgrywkę w Zew Cthulhu. Lokacja sama w sobie tworzy niesamowity klimat tajemnicy i co krok muska nasze zmysły starożytnością, z którą przecież Mity są ściśle związane. Co prawda z tą dużo bardziej zagłębioną w odmętach czasu, ale jednak. Nieznośny upał, hałas, pył i piach z pustyni, który lepi się do wiecznie spoconych ciał, a do tego mroczne bractwa, niesamowite odkrycia, bogowie i całe mnóstwo mniej lub bardziej zagmatwanych intryg i zdrad.  

 

W “Makabrycznym żarcie” zdecydowanie się dzieje. Skomasowanie ilości przeróżnych sytuacji i bohaterów tej historii nie dość, że jest ściśnięte w czasie i sprowadzone do jedynie 48h, to jeszcze cała akcja odbywa się w jednym miejscu. Ale za to jakim! 

Shepheard’s to ogromny, 350-pokojowy, luksusowy i renomowany hotel w Kairze. Znany jest z wytwornych bali, spotkań egipskiej (i nie tylko) śmietanki towarzyskiej, znakomitej restauracji i imprez, które na długo pozostają w pamięci. Pełen przepychu, marmurów i wszystkiego czego dusza zapragnie, wystarczy jedynie być należycie majętnym.  

Dyrektor Charles Behler, jest mocno zaniepokojony pewnymi dziwnymi zdarzeniami, które od kilku dni nawiedzają to miejsce, denerwują gości i powodują ogólny dyskomfort. Potrzebuje drużyny inteligentnych, dyskretnych i obytych w przeróżnych sytuacjach ludzi, mogących pomóc mu rozwiązać napotkane problemy. Można sporo zarobić, zdobyć wdzięczność wysoko postawionego mieszkańca egipskiej stolicy oraz być może brać udział w czymś niespotykanym i niezwykłym. To jak – piszecie się? 

Jak wspominałem wcześniej, cała przygoda rozgrywa się w ciągu zaledwie dwóch dni, 21-22 listopada 1922 roku. Tak, tak, dobrze myślicie - nieprzypadkowo daty te zbiegają się z pewnym historycznie niezwykle ważnym wydarzeniem, odnalezieniem grobu faraona Tutanhamona. Fakt ten jest niezwykle ważny w kontekście całego zamieszania i staje się trampoliną wielu nitek wydarzeń oraz prowodyrem śmierci i zagrożenia, którego skali nie są w stanie pojąć nawet ci, którzy celowo do nich dążą. 

 

Rozgrywka, mimo, że jest stosunkowo krótka z założenia, wymaga od Badaczy szybkich decyzji i reakcji na otaczające ich wydarzenia. A dzieje się naprawdę dużo, głównie dlatego, że mamy tu wiele różnych “frakcji”, a każda z nich ma swoje cele. Większość oczywiście pragnie skarbów i splendoru, nie cofając się absolutnie przed niczym, aby to osiągnąć. Przyjaźnie zostają wystawione na ciężkie próby, rodzicielstwo zresztą także. Mnogość trudnych i arcytrudnych decyzji nie pozwala ani na chwilę odsapnąć. Jest duszno, parno, brudno, śmierdząco, a jednak umysły cały czas muszą pozostać ostre jak brzytwa, bo w tym przypadku kilka godzin zwłoki lub rozmowa nie z tą osobą z którą trzeba, może doprowadzić do kolosalnie mrocznych i destrukcyjnych wydarzeń. 

 

Goście hotelowi, których możemy spotkać w czasie rozgrywki, to prawdziwa feeria charakterów i osobowości. Poczynając od tych “sławnych” międzynarodowo, natknąć możecie się chociażby na Winstona Churchilla lub Agathę Christie. Po korytarzach spacerują także światowej sławy archeolog Howard Carter, który dokonał odkrycia miejsca spoczynku wielkiego faraona, a który oczekuje na przybycie swego mentora i sponsora, Lorda Carnarvona, wraz z córką. Natkniecie się także z pewnością na żądnych wrażeń i pieniędzy handlarzy sztuką oraz dyrektora Muzeum w Kairze – Gartha Wedera, ostrzącego sobie ząbki na pewne artefakty, których wartość nawet ciężko określić, a ich możliwości przyprawiają o zawrót głowy, a niektórych nawet o nieco więcej... 

Do czynienia będą mieli także Badacze z osobnikami o wypaczonej, chorej i absolutnie złowrogiej naturze. Pewien ogromny, 250-kilogramowy Nubijczyk, który trzęsie połową miasta, handluje narkotykami i ludźmi, a wokół niego roznosi się zapach seksu i rozkładu odegra całkiem dużą rolę w “Makabrycznym żarcie”, i moim zdaniem jest to zdecydowanie najbardziej wyróżniająca się postać, nie tylko z racji postury... 

 

W tle natomiast, jak to zwykle bywa z Mitami Cthulhu, rozgrywka toczy się o zupełnie inne nagrody. Nie tylko ludzie bowiem przybywają do hotelu Shepheard’s i nie tylko czysto ludzkie sprawy są tam poruszane. Zarówno w pokojach, jak i w głębokich podziemiach pod przybytkiem czai się bowiem coś, co u każdego z nas kasuje hurtem punkty poczytalności. Wiedza sięgająca tysięcy lat zetrze się z czymś dużo starszym i potężniejszym, a mnogość artefaktów które będą brały w całym procesie udział, na pewno spodoba się wielu Badaczom, którzy kładą nacisk na zdobywanie i odkrywanie prawdziwych skarbów. 

 

Strażnik Tajemnic, który podejmie się poprowadzenia tego scenariusza, będzie miał naprawdę trudne zadanie przed sobą. Jest to skomplikowana, wielowątkowa intryga, która angażuje całe mnóstwo równolegle ważnych dla historii postaci. Odpowiednie budowanie napięcia i uchylanie wielu rąbków tajemnicy, to trudna i dość żmudna procedura. “Makabryczny żart” może być świetnym wstępem do monumentalnej kampanii “Masek Nyarlathotepa”, więc jeśli Twoja drużyna nie jest pewna czy podoła tak dużej i rozbudowanej przygodzie lub czy klimat im się spodoba, warto jest wcześniej odwiedzić Kair i Hotel Shepheard’s. 

Badacze podejmujący się zadania również nie będą mieli łatwo - potrzebne będą bowiem oczy i uszy dokoła głowy, spryt, szybkie umysły i odpowiednio zadawane pytania. Wiele może bowiem im umknąć nawet wtedy, kiedy postanowią tylko na chwilę udać się do pokoi, aby odpocząć od nieznośnego upału i wszędobylskiego piachu, który klejąc się do ciał i zgrzytając pod stopami z pewnością nie pomaga. Rzuty kośćmi właściwie nie ustają, a poziom trudności poszczególnych testów z marszu powoduje ból głowy.  

 

Osobiście jestem zachwycony poziomem skomplikowania i zaangażowania graczy w tę historię i bardzo chętnie bym ją rozegrał - ale niestety, albo się chce być Badaczem i snuć się po szalonych, ciemnych i brudnych zaułkach Kairu albo chce się to relacjonować z pozycji Patrona... nie da się tego pogodzić, chyba, że ten złośliwy Niemiec Alzheimer przybędzie i da mi wreszcie możliwość nacieszenia się Zewem Cthulhu od początku... 

 

Co jest niesamowicie wartościowe w “Makabrycznym żarcie” to jego duża regrywalność. Jest tyle wątków, pobocznych postaci, możliwych do nawiązania relacji, konfliktów, decyzji z pozoru błahych a finalnie bardzo istotnych, że naprawdę można pojawiać się w Kairze systematycznie i za każdym razem rozgrywka i przygoda będą wyglądały inaczej. Jeśli jeszcze do tego macie ogarniętego Strażnika, który poprowadzi pierwszy raz scenariusz tak, aby nie zdradzić niczego ponad to, co powinien - “Makabryczny żart” staje się naprawdę wartościową i zwyczajnie fajną przygodą, która jednocześnie trwa krótko, ale daje masę frajdy wielokrotnie. 

 


"Grzechót" - Maciej Lewandowski.

“Grzechót” - Maciej Lewandowski. 

Kogo z nas nie kręci przygoda? Kto z nas nie łamał zakazów i nakazów rodziców, wypuszczając się w nieznane? Nikt nie analizował za i przeciw, nie kalkulował ryzyka i niebezpieczeństw. Był plan, choćby i szalony, który po prostu trzeba było wcielić w życie i ze zgraną ekipą wyruszyć ku przygodzie. To wtedy zawiązywały się najmocniejsze nici przyjaźni, młodzi ludzie uczyli się czym jest zaufanie i wsparcie, a kupiona na spółkę oranżada starczała wszystkim na pół dnia... brakuje mi tych dni, tej beztroski, upałów, okalających nasze osiedla “obcych” ziem, które tylko czekały na eksplorację, a ich skarby kusiły nas i nawoływały, kiedy w parne letnie noce leżeliśmy w łóżkach i wsłuchiwaliśmy się w odgłosy dobiegające naszych uszu zza szeroko otwartych okien.  

Dlatego wprost uwielbiam historie, które co prawda bazują na utartym i doskonale znanym czytelnikowi schemacie, niemniej zawsze dają mi mnóstwo radości, dziecięcej magii i wspomnień. Tak jak mój gust czytelniczy ewoluuje od jakiegoś czasu w kierunku gęstego mroku, weirdu i niecodzienności, tak historia opisana przez Maćka Lewandowskiego w “Grzechócie” jest jednym z niewielu wyjątków literackich, po które sięgam zawsze i na które nadal nieustannie czekam w zapowiedziach książkowych. Chyba nieco podświadomie szukam i chcę co jakiś czas poczuć się znowu jak małolat, którego największym problemem jest kartkówka i kanapki z szynką. 

Kiedy zaczynałem swoją przygodę z literaturą, chyba tak jak każdy młody chłopak uwielbiałem przygodówki - Tomek Sawyer, Tomek Wilmowski, Adam Cisowski, a później Jupiter, Pete i Bob którzy byli bohaterami kilkudziesięciu książek kryminalnych o “Przygodach trzech detektywów” powodowali ten charakterystyczny dreszcz czegoś nieznanego, buzujące emocje i myśli, które krążyły tylko i wyłącznie wokół nowej powieści i ukrytej na kartach książki tajemnicy.
Niewiele później poznałem także serię, która na dobre wepchnęła mnie w objęcia grozy i potworności, czyli “Szkołę przy cmentarzu”. Oczywiście z czasem zacząłem szukać poważniejszych i dużo mroczniejszych opowieści, natrafiając na “TO” Kinga, “Letnią noc” oraz “Magiczne lata” Simmonsa, filmowo “Goonies” czy “Super 8”, “Eerie Indiana”, “Gęsia skórka”, “Czy boisz się ciemności”, a w ostatnim czasie serial “Stranger Things”. I mimo, że rocznikowo od jakiegoś czasu jest “4 z przodu” śmiało i zupełnie szczerze mogę stwierdzić, że nadal gdzieś tam w środku siedzi ten młody chłopak, którego tego rodzaju historie niesamowicie kręcą i fascynują.  

Jestem też ogromnym fanem “urban legends” z całego świata (aktualnie zaczytuję się legendami o Yokai i Yurei, a także historiami z Wysp Owczych i Islandii), więc kiedy tylko usłyszałem o “Grzechócie” od razu wskoczył on na czubek Hałdy Hańby i niezwłocznie zabrałem się do lektury. Nie jest to moje pierwsze spotkanie z piórem Lewandowskiego, najbardziej cenię go za “Cienie Nowego Orleanu”, ponieważ jako fanboj Lovecrafta znalazłem tam genialnie ciężki klimat nasączony wręcz sugestiami i bezpośrednio odnoszący się do świata jaki stworzył i jakim władał Samotnik z Providence.  

Akcja powieści “Grzechót” skupia się wokół paczki przyjaciół - Kuby, Mai i Sławka, którzy mieszkają w zmyślonej na potrzeby książki miejscowości Czartyże, na Kaszubach. Młodzi, jak to młodzi, spędzają lato na zabawach, grach i szaleństwach, a gdzieś w tle czai się mroczna legenda miejska, z którą będą musieli się niedługo zmierzyć. Mowa o Czarnej Wołdze, tajemniczym aucie, którym straszono całe pokolenia dzieciaków w Polsce, a na które pewnego dnia natyka się Kuba, przedzierający w poszukiwaniu zagubionej piłki przez chaszcze na posesji starego (i podobno szalonego) pana Winnickiego... To, co wydarzy się w starej szopie zmieni wiele w dotychczasowym beztroskim życiu całej ekipy, a także wielu osób z ich otoczenia. Nadchodzi bowiem potworność i mrok, na które ani oni, ani mieszkańcy wsi zdecydowanie nie są gotowi. Kuba nieświadomie obudzi bezwzględne i brutalne upiory przeszłości, a walka z nimi zdaje się być skazana na porażkę i ponad ludzkie siły. 

Mimo, iż bardzo szybko zarysowuje nam się schemat jakim podążać będzie historia i właściwie od razu dowiadujemy się, kto i dlaczego należy do której strony mocy, autor przygotował także kilka małych plot twistów, którymi delikatnie próbuje zwieść czytelnika na manowce. Książkę czyta się bardzo dobrze i szybko, ma doskonałe tempo głównej historii, ale smaku i klimatu dodają również liczne opisy przyrody i podkreślenie upałów panujących podczas śledztwa i walki młodych z przerażającym złem. Nie wiem czy Wy też tak macie, ale mnie zawsze najlepiej czyta się grozę w lecie. Im jest goręcej, parniej i nieznośniej, tym lepiej przyswajam mroczne historie. Dlatego być może i ta opisana w “Grzechócie” tak mi się spodobała i “dobrze weszła”. Tu warto dodać, że Maciek fanem Kinga jest, bo nawiązań do twórczości “króla horroru” (hehe) w tym tekście jest cała masa. Jedne są oczywiste, inne nieco mniej, ale wprawne w literaturze grozy oko wychwyci ich dużo.  

Jak to zwykle bywa w książkach których głównymi bohaterami są młodzi ludzie, ani rodzice ani inni dorośli nie są w stanie im uwierzyć, nie mówiąc już o pomocy. Na szczęście w przyrodzie są siły, które równoważą zło, i starają się wspomóc naszych bohaterów w tej nierównej walce. Nie inaczej jest także tutaj, co również wpisuje się w tradycję takich historii, i z jednej strony wystąpić musi, z drugiej jednak chętnie przeczytałbym dużo mroczniejszą opowieść, w której dzieciaki muszą poradzić sobie ze wszystkim same, i niekoniecznie dobrze się to dla nich kończy. Niestety nadal pokutuje w literaturze mainstreamowej założenie, że dobro powinno finalnie zwyciężyć.  

Reasumując, “Grzechót” nie jest w żadnym stopniu literaturą odkrywczą czy poruszającą oryginalne i niebanalne tematy, ale nie taki miał być także zamysł tej powieści. Jeśli podzielacie moje zdanie z początku tej recenzji, macie ochotę przenieść się do lat młodości, aby po raz kolejny zawalczyć ze złem, to nową powieść Maćka zdecydowanie pochłoniecie z wypiekami na twarzach, a po jej zakończeniu pozostanie wam w kąciku ust ledwie dostrzegalny uśmiech, będący odzwierciedleniem emocji skrywających się głęboko w was. Wspomnienia i doświadczenia bowiem, zwłaszcza te przyjemne, są tym co nas zbudowało i ukształtowało takimi jakimi jesteśmy dzisiaj. A wiem na pewno, że zarówno w was jak i we mnie siedzi nadal ten dzieciak, który planował wyprawy, ostrzył sobie zęby na tajemnicze opuszczone miejsca, nie dawał za wygraną w dążeniu do spełniania młodzieńczych marzeń o eksploracji i odkrywaniu nieznanego. To dla tego dzieciaka jest ta powieść, a ja uważam, że przede wszystkim dla niego powinniście ją przeczytać 😉. 


Arkham

“Arkham” - Black Monk / Zew Cthulhu 7 edycja. 

Wiecie co? Jest mi smutno. Wróciłem właśnie z Arkham w Massachusetts i mam w sobie ten charakterystyczny rodzaj pustki, który powstaje w momencie opuszczenia doskonale sobie znanego miejsca nie wiedząc, kiedy się do niego powróci. A czuję jakbym się z nim wręcz fizycznie zrósł, dogłębnie poznał każdy zakamarek tego miasta, jego tajemnice stały się moimi, a ludzie tam zamieszkujący spokojnie mogą zaliczać się do dalszej rodziny. Wy też na pewno byliście w Arkham, znacie bowiem doskonale twórczość Lovecrafta i podczas lektury wielu opowiadań w których najsłynniejsze miasto stworzone przez Samotnika z Providence niejednokrotnie się pojawiało, wizualizowaliście je sobie. Gwarantuję jednak, że nie poczuliście jego głębi, mroku, skrytości i oryginalności tak jak ja.  

Podręcznik, który z ogromną satysfakcją objąłem swoim patronatem, to coś wyjątkowego i piszę to zupełnie szczerze, a Wy sami możecie to szybko zweryfikować, oddając się lego lekturze. Nigdy nie sądziłem, że można napisać o niezbyt dużym miasteczku aż 270 stron, zagłębiając się jednak w lekturę zrozumiałem zamysł twórców i zdecydowanie go popieram. Arkham zostało rozłożone na części pierwsze do tego stopnia, że ciężko jest znaleźć miejsce nieopisane (chyba, że to celowy zabieg). I to nie tylko w samym mieście, ale także wokół niego, ponieważ na końcu czwartego rozdziału dostajemy sporą ilość informacji o przedmieściach i bliskich okolicach, włączając w to farmy, nieużytki i mroczne lasy, których w tej części Massachusetts nie brakuje. 

Podręcznik podzielony jest na pięć rozdziałów, z których najobszerniejszym jest właśnie rozdział czwarty. Na prawie 170 stronach dostajemy przeogromną ilość informacji o każdej z dziewięciu dzielnic miasta. Opisy poszczególnych miejsc są szczegółowe i nie pomijają nawet skrawka przestrzeni leżącej w granicach danej jego części. I to właśnie głównie ta drobiazgowość w opisywaniu domów, restauracji, budynków użyteczności publicznej, szkół, gabinetów lekarskich etc etc powoduje, że podczas lektury dosłownie spacerujemy po mieście i zaglądamy w jego zakamarki, poznajemy tajemnice i skrywane sekrety każdego z mieszkańców, a jednocześnie pozostajemy niezauważeni, a nasza obecność nie zostanie nigdy odkryta. Możemy poczuć się trochę jak Ebenezer Scroodge podróżujący z duchami i w pewnym stopniu uczestniczącym w oglądanych wydarzeniach. 

Oczywiście oprócz potężnej dawki informacji o poszczególnych lokacjach i ich mieszkańcach, początek lektury dostarcza nam klimatyczny opis historii oraz przypomina, gdzie dokładnie leży Arkham, kiedy powstało i dlaczego jest tak fascynującym miejscem ociekającym wręcz nieznanego rodzaju mrokiem i obłędem.  

Rozdział drugi - “Arkhamscy badacze” pomoże Strażnikowi Tajemnic we współpracy z graczami, stworzyć Badaczy jako mieszkańców miasta. Dostajemy tu pakiet podpowiedzi odnośnie szkieletu postaci, ich zawodów i kariery w mieście, miejsca zamieszkania, a także dowiemy się sporo o mechanice zdobywania reputacji, która jest niezwykle ważna dla rozgrywki w tym konkretnym miejscu. Wynika to wprost z chęci przynależności do któregoś z mrocznych klubów lub bractw na jakie można natknąć się podczas gry. Rozwijanie istniejących lub nowych umiejętności graczy wiąże się bezpośrednio z obraną ścieżką kariery i może, ale nie musi, dać danej osobie dostęp do coraz to mroczniejszej i bardziej zakazanej wiedzy, zgromadzonej przez wtajemniczonych i wysoko postawionych mieszkańców należących do najstarszych i najbardziej poważanych arkhamskich rodzin. A wspomnianych ścieżek kariery jest naprawdę cała masa; od najprostszych i mało wymagających, dla Badaczy lubiących pozostawać w cieniu, aż po ludzi na wyeksponowanych stanowiskach, z dużo większymi możliwościami i koneksjami. 

 

Korelacje już istniejące, mogą zostać bardzo szybko wzbogacone o nowe, które Badacze we współpracy ze Strażnikiem łatwo stworzą. Mnogość roszad i kreowania nowych możliwości społecznego awansu poszczególnych postaci jest właściwie nieograniczona. W przypadku Mitów Cthulhu, nie sprawdzi się bowiem hasło: “sky is the limit”... 

W tym rozdziale dowiemy się także jakie organizacje i kluby działają na terenie miasta i do których warto należeć, aby historia snuta przez Strażnika rozwijała się należycie i w dobrym kierunku. A wybór jest naprawdę potężny i zróżnicowany; począwszy od klubów uczelnianych, przez organizacje religijne aż po okultystyczne stowarzyszenia pokroju “Oka Amara” czy stricte sportowe, związane z Uniwersytetem Miscatonic. Jeśli już jesteśmy przy Uniwersytecie, to jest on oczywiście w tym dodatku opisany. Informacje o nim znajdziecie pod hasłem “Kampus”, w szóstej dzielnicy. Nie ukrywam, że podczas lektury przebierałem z niecierpliwością mackami aby zagłębić się już w ten konkretny tekst z racji mojego zamiłowania do Miscatonic, wypraw organizowanych przez jego wykładowców i całej masy związanych z tym mrocznych przygód i wydarzeń znanych nam z opowiadań Lovecrafta.  

Podręcznik opisuje czasy ścisłej prohibicji w USA, a więc lat 20-tych XX wieku. Dostaniemy zatem wiele informacji odnośnie szarej strefy, handlu i przemytu alkoholu, w które zaangażowana jest arkhamska mafia. Włosi i Irlandczycy walczą o wpływy, a Badacze mogą spróbować swoich sił jako gangsterzy, jeśli akurat nie będą musieli walczyć o przeżycie z okropieństwami zrodzonymi z Mitów.  

Po lekturze “Arkham” doszedłem do wniosku, że tak naprawdę Strażnik może zbudować obszerną i długą kampanię opierając się jedynie na informacjach zawartych w tym dodatku i swojej wyobraźni. Ogrom przekazanych tu informacji i sugestii odnośnie postaci i miejsc, których są dosłownie setki, a każda z nich może stać się zalążkiem nowej przygody, daje możliwości gry przez wiele tygodni, nie opuszczając w ogóle tego skrawka doliny Miscatonic. Mamy plugawe bractwa, bogate i wypaczone złem rodziny, kilometry tuneli ciągnących się pod miastem i łączących praktycznie wszystkie jego części, wiedźmi kowen, który zbiera się systematycznie na pobliskich wzgórzach i w wąwozach, tajemnicze artefakty i bluźniercze księgi w wielu bibliotekach i prywatnych zbiorach, miejsca łączące Arkham z innymi wymiarami, Krainami Snów lub jeszcze straszniejszymi miejscami w nieopisanych odmętach przestrzeni i czasu...  

Rozdziały trzeci i piąty dostarczają czytającemu wiele pomocy odnośnie chronologii wydarzeń, możliwych do wykorzystania podczas kampanii nazwisk czy wręcz całych npc-ów, którzy staną na drodze graczom i ich planom, a także skatalogowanych informacji odnośnie arkhamskiego kowenu, który od wielu lat czai się i wpływa na losy mieszkańców i samego miasta. 

“Arkham” robi wrażenie. Dodatek ten jest perfekcyjnie skomponowany, przesączony kompleksową wiedzą która zadowoli nawet najbardziej zaangażowanych i zafiksowanych graczy. Znajdziecie tutaj całą masę zahaczek fabularnych i nawiązań do prozy Samotnika z Providence, a przy odrobinie dobrej woli Mistrza Gry, możecie stać się studentami sławetnego Uniwersytetu Miscatonic, odbyć wyprawy tak dobrze znane wam z opowiadań i poznać osobiście Pickmanów, Orne’ów, Bishopów czy Peabodych! Dodatkowo każdy rozdział wzbogacony jest o bardzo szczegółowe i kolorowe mapy omawianych obszarów, dzielnic czy istotnych miejsc, których w samym Arkham ale także jego okolicach naprawdę nie brakuje. Podczas lektury zastanawiałem się i szukałem w głowie pytań odnośnie miasta, które mogłyby zrodzić się podczas rozgrywki, a na które nie znaleźlibyśmy odpowiedzi w omawianych podręczniku, i szczerze mówiąc jego dokładność i dogłębne przeanalizowanie potrzeb graczy i Strażnika przez twórców powoduje, że naprawdę trzeba się mocno postarać, aby nie znaleźć w nim potrzebnych informacji. 

Jestem absolutnie zachwycony i chętnie już teraz wróciłbym do Arkham jako gracz, wszedł w buty któregoś z jego mieszkańców, z wytęsknieniem czekał na kolejne spotkania tajemniczej organizacji, pracował, studiował i poznawał kolejne zakamarki nieodkrytych terenów wokół miasta i pod nim. 

Podręcznik może być także wzorcem dla poznawania i osadzania przygód w innych miastach Doliny Miscatonic, które stworzył Lovecraft w ramach swojej Mitologii Cthulhu. Oczywiście każde z nich charakteryzuje się czymś innym, trzeba posiłkować się treścią opowiadań, niemniej “Arkham” stanowi bardzo solidne podłoże pod to, jak takie opracowania powinny wyglądać.