"Horrorstör" - Grady Hendrix.

Grady Hendrix – „Horrorstör”.

Orsk, biedniejsza i uboższa wersja IKEI. Sieć sklepów, których zdecydowana większość wybudowana została na terenie USA. Typowy meblarski moloch, w którym spacerować można ściśle wytyczonymi ścieżkami, oglądać zachwalane wszędzie wokół niesamowicie wartościowe meble i dodatki do, rzucać się na super-oferty i czuć się jak w domu – takie są założenia kierownictwa. Każdy z nas chyba był w szwedzkim oryginale, więc wiadomo o co chodzi. Nieco przytłaczająca atmosfera, tłumy, gwar i chaos. Z tym wszystkim mierzyć się muszą na co dzień bohaterowie nowej powieści Grady’ego Hendrixa – „Hororstör”. A problemów nieustannie przybywa. Codziennie rano pracownicy natykają się na zniszczone meble, potłuczone szklanki czy talerze – staje się jasne, że w nocy kiedy sklep jest nieczynny i powinien być pusty, jednak ktoś w nim przebywa i doskonale się bawi powoli demolując poszczególne działy. Basil, chłopak odpowiedzialny za bezpieczeństwo i mający pod sobą zwykłych pracowników marketu, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i przeprowadzić nocne śledztwo po to, aby złapać wandali na gorącym uczynku. Ale sam nie jest w stanie tego dokonać, werbuje więc do swojego zespołu Amy oraz Ruth Anne, dwie pracownice z dość długim stażem, które doskonale rozeznają się w układzie Orska i obchód nawet po ciemku, nie powinien sprawić im żadnego problemu. Obie są chętne również z powodu dodatkowego wynagrodzenia, które obiecuje Basil. Gdyby tylko wiedziały co je czeka tej nocy, czego doświadczą i jakie koszmary przeżyją – podejrzewam, że nie zostałyby w sklepie ani minuty dłużej.

 

Kiedy ostatni klienci opuszczają Orska, ekipy sprzątające kończą swoją pracę, w końcu zapada cisza, a korytarze sklepu pustoszeją, nasza dzielna drużyna rozpoczyna swoje dochodzenie. Wkrótce przekonają się, że historie o duchach, których fanami są inni znajomi z pracy – Matt i Trinity, niekoniecznie muszą być wyssanymi z palca pierdołami…

 

Mam mocno mieszane uczucia co do tego projektu. Poczynając od samego wyglądu książki, jej formatu, wielu wtrąceń „ikeowskich” w treści, poprzez grafiki które możemy znaleźć pomiędzy poszczególnymi rozdziałami, i gdzie znajdziemy opisy poszczególnych mebli, które z początku mocno mnie rozpraszały i nieco irytowały, chociaż później stały się integralną częścią powieści, takim dodatkowym smaczkiem. Przeszły z neutralnych i zwyczajnych na początku, aż po interesująco makabryczne pod koniec.

 

Powieść Hendrixa można wyraźnie podzielić na dwie części. Pierwsza jest wręcz obyczajowa, poznajemy w niej bohaterów oraz ich historie, a także podejście do pracy w Orsku. Momentami można się uśmiechnąć – generalnie jest luźno i bezstresowo. Oraz druga – będąca czystym horrorem, z kilkoma fajnymi pomysłami i bardzo plastycznymi opisami grozy i przemocy. Jeśli na początku będzie Wam się wydawało, że to książka młodzieżowa i nie dla Was, sugeruję spokojne przebrnięcie przez mniej więcej połowę, i nieodkładanie jej zawczasu – akcja zdecydowanie się rozwinie.

 

A co do samej akcji – jest ciekawie, ale okrutnie przewidywalnie od pewnego momentu. Widać, że autor lubi filmy typu „Silent Hill” czy też „Dom na Przeklętym Wzgórzu” Williama Malone’a. Jest tu sporo klasycznej grozy, nieco brutalności – jednak finalnie możemy uznać „Horrostör” za opowieść o duchach. To, co mi się podobało w tym dość krótkim dziele to atmosfera odizolowania i klaustrofobiczny wręcz klimat, który tworzy nocą Orsk i jego tajemnice. Zdecydowanie można wczuć się w role Amy czy Basila, którzy mimo dzielących ich ogromnych różnic charakterów oraz podejścia do pracy w firmie, muszą zjednoczyć siły aby przetrwać i uratować siebie oraz innych zaangażowanych w śledztwo. Autor mocno stawia na relacje pomiędzy wymyślonymi przez siebie postaciami, bardzo ważne są tu ich indywidualne cechy i przeszłość, która ich ukształtowała. Jedni traktują Orsk jako etap przejściowy swoich karier, nie angażują się, przychodzą aby odbębnić swoje i wziąć za to kasę. Dla drugich ten wielkopowierzchniowy potwór jest domem, w którym czują się bezpieczni, o który dbają, i do którego codziennie przyjeżdżają z autentycznym zapałem i chęcią uszczęśliwienia jak największej liczby klientów (oraz przełożonych). I ten misz-masz charakterów tworzy nam głębię postaci oraz historii. Mimo że jest to książka krótka, ja zdążyłem się zżyć z pracownikami marketu i miałem chęć kibicować im w nierównej walce ze złem. Złem skrzywionym, chorym, brutalnym i nieprzewidywalnym.

 

Minusem z pewnością jest dla mnie fakt, że Grady poszedł na łatwiznę i zamiast wymyślić swoją, oryginalną sieć handlową, dosłownie zerżnął z IKEI wszystko, od A do Z. Ciekawi mnie to zresztą także w kwestii formalnej – bo to przecież jawna kopia szwedzkiego giganta. Wszystko jest identyczne, zmieniają się jedynie nazwy przedmiotów które możemy w Orsku kupić. Ale zakładam, że skoro książka wyszła zagranicą i u nas, to jakoś się dogadali 😉. „Horrorstör” jest więc oryginalny w swojej nieoryginalności. Sam pomysł na produkt oraz historię to powiew świeżości, jednak przyćmiewa go fakt, że to jednak zrzynka z istniejącej zarówno w powieści, jak i świecie rzeczywistym marki.

 

Podsumowując – szału nie ma, jest dość solidny „horror sklepowy” z ciekawą historią jako katalizatorem późniejszych wydarzeń. Pracownicy sklepu są przedstawieni bardzo dobrze, oczywiście pewne schematy są tu powielane, tak jak i zachowania poszczególnych osób, ale tego uniknąć się nie da. I nawet chyba nie było takiego zamiaru. Jeśli macie ochotę na fajną, dość luźną lekturę na jeden, góra dwa wieczory, to „Horrorstör” powinien Was zadowolić. Ja bawiłem się dobrze, ale nie było wielu momentów kiedy czułbym się zagrożony lub przestraszony. Chociaż podczas następnej wizyty w IKEI na kilka rzeczy spojrzę z innej perspektywy. Może nawet złapię za którąś z klamek w drzwiach wystawowych, zerknę za sypialnianą firankę i upewnię się, że pod żadnym z łóżek nie czai się nic więcej niż kurz i te małe karteczki na których wpisujemy numery regałów, gdzie leżą nasze wymarzone krzesła, biurka czy inne cudowności…

 


"Dziady, które nie spieprzają" - Mikołaj Kołyszko, Adam Mickiewicz.

„Dziady część V – Dziady, które nie spieprzają”.

Kiedy jeden z autorów tej gry paragrafowej – Mikołaj Kołyszko – zaproponował mi patronat na tym projekcie, nie mogłem odmówić. Już sama oryginalność tytułu mnie porwała i wiedziałem, że to będzie coś dobrego i wyjątkowego. Jeśli dodać do tego, iż drugim autorem jest sam Adam Mickiewicz przywołany z zaświatów w mrocznym seansie spirytystycznym profesjonalnie i zgodnie ze sztuką przeprowadzonym przez wyżej wymienionego cenionego religioznawcę – jeśli do tej pory Was nie zainteresowałem, to odpuśćcie dalszą lekturę tej recenzji. Jeśli jednak zostajecie – cieszę się – i lecimy dalej!

Znam Mikołaja już kilka lat, mieliśmy okazję przegadać wiele wieczorów na przeróżne tematy, i jedno wiem na pewno – „Dziady, które nie spieprzają” to perfekcyjnie dopracowana, rzetelnie prowadzona i doskonale zaplanowana powieść interaktywna. Autor już od pierwszej strony wprowadza nas w specyficzny, humorystyczno-niepokojący nastrój, budując swą historię na okultyzmie i mroku. Mnie przekonał od razu bo mam okultystycznego świra, a moment poznania Mikołaja i Adama to mokry sen każdego kogo kręci to, co kryje się za zasłoną rzeczywistości. Liczącego, że nasze zmysły nie potrafią wychwycić wszystkiego, że jest i dzieje się wokół nas dużo więcej niż jesteśmy w stanie zarejestrować czy zbadać tradycyjnymi metodami. Od wielu lat interesuję się tym tematem, mam swoje przemyślenia, mam pewne plany, ale ja nie o tym chciałem… bo już się nieco rozmarzyłem.

Gra paragrafowa to bardzo ciekawe rozwiązanie dla osób uwielbiających czytanie książek w dość oryginalny sposób. Mamy bowiem możliwość wcielenia się w wybraną przez nas postać, kreowania otaczającego nas literackiego świata. A to co najważniejsze - nasze decyzje, które nieustannie podejmujemy, wpływają na dalsze losy i całą otaczającą nas opowieść oraz innych jej bohaterów. Tego rodzaju gry książkowe nie mają jednego zakończenia, tak jak klasyczna powieść. Mogą ich mieć kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt, w zależności od złożoności przedstawionej fabuły i wyobraźni autora. Tu praktycznie nie ma ograniczeń. To co wyróżnia ten projekt na tle innych to dodatki, które przygotował Mikołaj. Pomagają one zdecydowanie pełniej poczuć atmosferę gry, wczuć się w odgrywaną aktualnie postać i to po prostu fajny pomysł – ukłon w stronę czytelnika/gracza. Pełnią one jeszcze jedną, ważną funkcję. „Dziady cz. V”, to momentami gra trudna, nieco powtarzalna (jeśli gramy kilka razy, różnymi bohaterami), i nawet takie z pozoru mało istotne dodatki jak tekturowe figurki danej postaci – przydają się, podobnie jak mapa. Zerknijcie na poniższe zdjęcia, wszystkie bonusy są na nich pokazane. Autor zaproponował nam także rozszerzenie gry paragrafowej o elementy RPG – mamy karty postaci, możemy robić podczas gry przeróżne testy, a z całą pewnością już na samym początku wyposażcie się w ołówek i monetę… wybierzcie jedną z proponowanych postaci i zanurzcie się w świat Mickiewiczowskich Dziadów w nowej, odświeżonej i z przymrużeniem oka pokazanej wersji!

No dobra, bo wstęp mi wyszedł nieco przydługi, przejdźmy teraz do samej historii „Dziadów, które nie spieprzają” – a jest o czym pisać! Zaczynamy od tego, że musimy zdecydować kim mamy się stać na czas lektury. A do wyboru mam cztery opcje: Konrado-Gustawa, Karolinę Zann, Nowosilcowa oraz Guślarkę. Każdy z bohaterów ma unikalny zestaw cech oraz wad, które decydują o jego (lub jej) charakterze i możliwościach w trakcie rozgrywki. Wpływają one również na jej przebieg i możliwe zakończenia.

Grałem wiele godzin, a pierwsze pięć to rozgrywka, w której pierwsze skrzypce odgrywał Konrado-Gustaw. Postać dla mnie mocno irytująca – cwaniak, amant i kombinator. Taki pakiet może być odbierany jednak zarówno negatywnie, jak i pozytywnie. Mimo wątpliwej jakości charakteru, potrafi się odnaleźć w otaczającej go rzeczywistości, a jego głęboko skrywana tajemnica, pomaga mu zdobywać to czego pragnie i w pewnym sensie naginać wolę ludzi, którymi manipuluje dla swoich celów.

Karolina Zann, to z kolei zupełne przeciwieństwo nie tylko Konrado-Gustawa, ale i kobiet tamtych czasów (akcja dzieje się w roku 1826). Nie jest zainteresowana zamążpójściem czy rolą kury domowej, za to niezmiernie fascynuje ją nauka, technika i wszelka wiedza, którą chłonie jak i kiedy tylko może. Posuwa się do pewnych forteli, kombinuje i za wszelką cenę stara się dążyć do realizacji swoich planów i ambicji. Twarda, nieustępliwa kobieta, i całkiem utalentowana lekarka oraz… detektyw 😉.

Guślarka – to taki druid w spódnicy. Gramy nią, jeśli fascynuje nas nekromancja, czary, ziołolecznictwo i rzucanie (lub zdejmowanie) klątw. Posiada ogromną teoretyczną i praktyczną wiedzę tajemną, zakazaną oczywiście przez kościół. Chętnie pomaga i wspiera wieśniaków we wszelkich duchowych i zdrowotnych kwestiach.

Nowosilcow – ostatnia postać do wyboru. Hrabia, tajny agent, wysoko urodzony i równie wysoko postawiony w hierarchii społecznej. Trochę taki James Bond carskiej Rosji – nie cofnie się przed niczym, ma fundusze, kręgosłup moralny dość wiotki, a pewność siebie wystrzelona w kosmos. Potrafi odnaleźć się w przeróżnych sytuacjach, i zawsze znajduje optymalne dla siebie i swoich planów rozwiązanie. Dzięki zaufaniu i wsparciu caratu, nie czuje nad sobą ani bata, ani żadnej kontroli. Kawał drania i łachudry.

Jak widzicie każdy z powyższych bohaterów różni się zdecydowanie od innych, ma pewne mocne strony, ale także i wady. Do was należy wybór, jaką ścieżką historii chcecie podążać. Oczywiście mamy tutaj ogromny wspólny mianownik, w pewnym momencie każda z postaci trafi w to samo miejsce, będzie musiała przeprowadzić pewne rozmowy czy też działania, bardzo podobne dla wszystkich. Podobnie również mogą zakończyć się ich losy (ja się nadziałem na to samo zakończenie w 3 na 4 przypadkach :D). Jednak same początki ich przygód oraz to jak wykorzystują oni swoje dominujące cechy charakteru i umiejętności warunkują przebieg gry, wpływają na decyzje zarówno ich, jak i osób które pojawiają się na ich drodze do rozwikłania tajemnicy.

Większość z Was zapewne zagra tylko jedną postacią. Ja przeszedłem grę wszystkimi, i polecam Wam także takie rozwiązanie. Rozgrywka i frajda z niej są wtedy dużo większe. Zostaje w nas ogrom wrażeń i cała gra jest jakby pełniejsza. Czujemy, że wycisnęliśmy z niej tyle ile się dało, że te 520 paragrafów zostanie z nami na długo, bo uszczknęliśmy sobie nieco, praktycznie z każdego.

„Dziady, które nie spieprzają” to naprawdę dopieszczona pod każdym względem gra paragrafowa. Autor nie dość, że posiada przeogromna wiedzę o Mickiewiczu, jego historii i losach, okultyzmie, religiach i czasach dawno minionych, to widać, że był zaangażowany w ten projekt totalnie. Język, styl pisania, stworzona atmosfera – wszystko to składa się na wyjątkową przygodę, której także i Ty możesz stać się udziałem. Zdecydowanie polecam zapoznanie się z V częścią Dziadów – niezapomniane, fantastyczne przeżycie i doskonała zabawa na wiele godzin. Jeśli w szkole lektura „Dziadów” to była dla Was przygoda, a nie mordęga, jesteście fanami dobrze prowadzonych, klimatycznych gier, a także lubicie naprawdę konkretnie się pośmiać – to z pewnością jest to coś dla was. Autor zaserwował nam tu bowiem super specyficzny melanż historii, magii, humoru i ogólnego wariactwa które dotyka bohaterów, i które może udzielić się także i Wam, jeśli nie zachowacie należytej ostrożności! Fani słowiańskiego bestiariusza oraz tajemnych kultów i obrzędów w środku lasów, także znajdą tu coś dla siebie. Wielce oryginalny jest to projekt, nie spodziewałem się aż takiego rozmachu, a przy okazji zgrabnego prowadzenia poszczególnych nitek fabularnych, przeplatania się losów bohaterów i klimatu carskiej Rosji, który widać i czuć na każdym kroku.


Jarosław Klonowski - "Motyle zła".

„Motyle zła” – Jarosław Klonowski.

W dniu kiedy zacząłem pisać tę recenzję, gruchnęła na grozowy fandom druzgocąca wiadomość o tym, że wydawnictwo Horror Masakra kończy swoją działalność ☹. Mimo, że gro tytułów wydawanych przez Tomka Siwca to zdecydowanie nie moje klimaty, jednak kilka książek od niego mam i całkiem mi się podobały. „Motyle zła” także wliczam do tej gromady, bo Jarek Klonowski w tym krótkim zbiorze opowiadań pokazał, że uwielbia bawić się w pisanie i wychodzi mu to dobrze.

Kiedy przedpremierowo zobaczyłem okładkę i poznałem tytuł tego zbioru wiedziałem, że to będzie coś dla mnie. Chociaż podczas lektury kilka razy dałem się zaskoczyć, bo założyłem sobie, nie wiem czemu, że to będzie czysta groza i to w lovecraftowskim stylu. A tu, oprócz klasycznych tekstów osadzonych w horrorze, mamy także science fiction, a nawet fantasy. Oczywiście pradawne, potężne zło czai się zawsze gdzieś w tle, ale niespecjalnie ma ochotę się pojawić, i pozostaje jedynie tłem, lub ewentualnie początkowym katalizatorem historii.

Autor serwuje nam prawdziwy misz-masz bohaterów, lokacji i czasów, w których dzieją się poszczególne opowiadania. Wspólnym mianownikiem wielu z nich jest tajemnicza Infamia, czyli Ziemia przyszłości. Planeta skuta lodem, gdzie nie może być, i nie ma życia. Mimo tego pewne osoby postanawiają ją odwiedzać. Poznamy historię pilota frachtowca towarowego który udaje się w rutynowy lot nad Infamią. Nie będzie to jednak ani prosty ani miły przelot. Były żołnierz, człowiek odważny i obyty w trudach życia i walki stanie się świadkiem czegoś, co zmieni jego pogląd na otaczający go świat.

Do Infamii kursuje także tajemnicze metro. Nikt nie wie po co, ani gdzie się zatrzymuje, ponieważ ci, którzy wsiadają do niego, nigdy z krainy wiecznego lodu nie wracają…

Odwiedzimy Francję, a konkretnie pewien klasztor w Autun, w którego piwnicach i kryptach czai się coś potężnego i pradawnego. Młody ksiądz zostaje tam zaproszony aby pomóc w zdobyciu informacji o pewnym artefakcie, odkrytym przypadkiem w świątyni. Ale zarówno sam klasztor, jak i całe miasteczko, wręcz przesiąknięte są tajemnicami i mrocznymi historiami, sięgającymi wiele lat wstecz. Dla fanów Lovecrafta, alchemii i kościelnych tajemnic absolutny must read!

Autor zabierze nas także do Polski – spędzimy jakiś czas w Grudziądzu, gdzie główny bohater zacznie zgłębiać historię grudziądzkiego zamku oraz tuneli pod nim. Tuneli, w których systematycznie, od lat giną bezdomni szukający tam schronienia. O dziwo nikt specjalnie się tym nie interesuje, może oprócz pewnego tajemniczego dżentelmena, który usilnie próbuje zaprzyjaźnić się z naszym protagonistą. Moim zdaniem, to najlepsze opowiadanie tego zbioru. Autor snuje niespiesznie arcyciekawą historię, a finał i poziom weirdu – myślę, że nawet Wojtek Gunia nie powstydziłby się tego tekstu.

Oprócz mnogości miejsc, Jarek zadbał także o interesujące rozmieszczenie poszczególnych tekstów na osi czasu. Czasem jesteśmy w XIX wieku, i razem z żołnierzem Armii Czerwonej staramy się rozwikłać zagadkę zaginięcia pewnego porucznika. Wraz z biegiem historii robi się coraz dziwniej, ja osobiście momentami miałem skojarzenia z Górami Szaleństwa Lovecrafta. Rozległe stepy Mongolii i Chin, mroźne bezkresy, dziwne zaginięcia ludzi, a także naprawdę konkretny romans historii z pewną bardzo znaną kryptydą… świetny tekst, nadający się zdecydowanie na coś dłuższego.

Nie chcę opisywać tutaj wszystkiego bo uważam, że ten zbiór ma w sobie pewną magię. Różnorodność to jego zdecydowany atut, a autor ma talent do snucia tak dziwnych i rozstrzelonych tematycznie historii, które mimo to wciągają bez reszty i aż chciałoby się więcej. I tu płynnie przejdźmy do minusów, a właściwie jednego zasadniczego…

Co mi się nie podobało? Zawiodłem się długością większości tekstów. Kiedy opowieść nas wciąga, a praktycznie każdą przeczytałem z zapartym tchem – autor ją kończy. Czasem lepiej, czasem gorzej, ale w każdym przypadku, moim zdaniem zbyt szybko. Te opowiadania mają potencjał do rozwinięcia ich w powieści. Są dobrze przemyślane, ciekawe, posiadają dobre tempo i interesujących bohaterów. Mam wrażenie, że Jarek Klonowski potraktował ten zbiór opowiadań jak swojego rodzaju test na czytelniku. Rzuca nam kąsek i patrzy na naszą reakcję. W moim przypadku zawsze była taka sama, pożerałem go w mgnieniu oka, i oszalały rozglądałem się wokół w poszukiwaniu kolejnego. I oby moje podejrzenia były słuszne, bo w innym przypadku wyszłoby na to, że autorowi nie starcza amunicji na dłuższe opowiadania. W co osobiście wątpię.

Jeśli macie dwa wolne wieczory, i chcielibyście poczuć urozmaiconą grozę, której akcja skacze po kontynentach i strefach czasowych jak szalona, to jest to zbiór dla was. Są momenty, są dobre zwroty akcji i solidne podstawy do tego by sądzić, że autor lubi, chce i umie przestraszyć. Bez tandetnych zabiegów i wagonów z flakami. Tu króluje klimat, spokojna, nieraz wręcz ślimacząca się akcja, która jednak w odpowiednich momentach potrafi wywołać szybsze bicie serca i sporo przemyśleń. Angażuje czytelnika, z jednej strony chce się już kolejnego tekstu, z drugiej poprzednie nadal gdzieś tam się z tyłu głowy mielą i nie dają o sobie zapomnieć. I o to w tym chodzi.


"Daphne Byrne" - DC Hill House.

Piąty, i zarazem niestety ostatni komiks od DC Hill House, to kwintesencja klasycznego horroru spirytystycznego. „Omen w gorsecie” – tak określił tę historię Joe Hill, opiekun i pomysłodawca serii. I nie sposób się z nim nie zgodzić. Mroczny, niedoświetlony, XIX-wieczny Nowy Jork. Tytułowa Daphne traci ukochanego ojca, majętnego biznesmena i głowę rodziny, w wielce tajemniczych okolicznościach. Matka dziewczyny, nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości, popada w coraz większe długi i marazm spowodowany utratą ukochanego męża. Daphne to bardzo specyficzna młoda dama, nieco krnąbrna, ciekawa świata, nieprzystająca do klasycznego obrazu nastolatki tamtych czasów. Odtrącona, zagubiona i pragnąca bliskości dziewczyna zaczyna interesować się mroczną stroną życia, w czym nieświadomie pomaga jej matka, uczęszczająca niezwykle często to pewnego medium, aby móc kontaktować się z duchem męża.

Daphne od samego początku zdaje się być kimś więcej, niż tylko zwyczajną młodą dziewczyną. Zaczyna słyszeć i widzieć rzeczy niedostępne dla innych, a próbujące zaprzyjaźnić się z nią dziwne postaci i głosy, zdają się mieć w tym swój ukryty cel. Choć oczywiście są uprzejme i przemiłe, od razu da się wyczuć drugie dno i nutę fałszerstwa w ich głosach. Nie spodziewajmy się zresztą subtelności i pięknych przyjaźni – to w końcu horror! Daphne coraz częściej i intensywniej odwiedza pewien chłopiec, każący nazywać się jej bratem. Jego podszepty, dyskusje jakie prowadzi z dziewczyną, a także to co potrafi z niej wykrzesać, stają się zalążkiem finału tej opowieści. Zło przewija się tu praktycznie ciągle. Nie tylko diabelskie, duchowe, ale także, a może przede wszystkim – ludzkie. Bo to w równym stopniu co o świecie niematerialnym, jest historia o ludziach. O tym co nas podnieca, do czego dążymy, i czego jesteśmy w stanie się wyrzec, aby nasz cel osiągnąć. Nie bez powodu często słyszy się, że potworów w rozumieniu klasycznym, nie ma. Że ich miejsce z powodzeniem zastępują ludzie.

Wiele już było podobnych historii, i „Daphne Byrne” właściwie niczym nowym nie zaskakuje ani nie powala. Mnie osobiście mocno kojarzy się z „Dzieckiem Rosemary” Polańskiego i „6 zmysłem” Shyamalana. Ale można tu dostrzec dużo więcej analogii i częściowych powtórzeń. Nie zmienia to faktu, że jest to przyjemna, dość mroczna historia, w wielu momentach nawiązująca do klasyki horroru, może nawet oddająca jej delikatny ukłon.

Stopniowa zmiana jaka następuje w tytułowej bohaterce, czające się w niej, i wokół niej demony, przyjaźń z jednym z nich, odnalezienie się w przypisanej jej roli, a także klasycznie rozumiane „zło”, wykorzystujące i czerpiące pełnymi garściami ze słabości i cierpienia – to wszystko wyczerpuje definicję zarówno komiksowego, jak i literackiego horroru. Chociaż ja sam chętnie spowolniłbym przemianę, wydłużył tę historię i wprowadził nieco więcej cienia, mroku, duchoty, szaleństwa. Rozumiem założenia serii Hill House, ale ta opowieść tylko by na tym zyskała. Oceniam ją pozytywnie, ale umieszczam na miejscu 5 z 5. Tak wysoko zawieszona jest tu poprzeczka, że „dobra” historia, to niestety zbyt mało.

Z pewnością interesującym bonusem jest to, że nie mamy tutaj tradycyjnego pojedynku „dobra ze złem”. Momentami tak może się wydawać, ale to moim zdaniem zmyłka twórców – Laury Marks odpowiedzialnej za scenariusz, oraz Kelley Jones, która z dużym kunsztem i smakiem narysowała „Daphne Byrne”. Tutaj chodzi o coś zupełnie innego, a dobro nie jest ani przez moment bohaterem tej historii. Nawet postaci, które wydawałoby się mają odgrywać pozytywne role – z czasem pokazują swoje prawdziwe oblicza. To dość specyficzny zabieg, nie mamy bowiem ani na chwilę odczucia, że „będzie dobrze”. Ale musimy sobie przy tej okazji zadać pytanie – czy chcemy aby było dobrze? A może to co pisałem powyżej o ludzkiej naturze i rządzach, dotyczy także nas samych… ?

 


Krzysztof Kowalski - "Przeklęty rejs".

„Przeklęty rejs” – Krzysztof Kowalski.

Napisanie czterystu-stronicowej historii właściwie marynistycznej tak, aby nie znużyła i nie powodowała notorycznego ziewania, to moim zdaniem trudna sztuka. Autor „Przeklętego rejsu” zdecydowanie umie w takie powieści, a jak dodamy do tego z początku nieuchwytną, a później zupełnie już widoczną kosmiczną grozę – robi się naprawdę przyjemnie!

[…] „Wiodąc wzrokiem za ruchliwą masą skrytą za koszulą, uchwyciła ona również twarz Artura. Odskoczyła zrazu, gdyż widok ten wstrząsnął ją bardziej niźli się spodziewała. Twarz pasażera zdawała się należeć do dwóch bytów konkurujących ze sobą. Prawa połowa wykrzywiona była w grymasie bólu i strachu, jakże obcych dla tego stoickiego mężczyzny. Lewa zaś wykrzywiała swoją część warg w szyderczym uśmiechu, pośród zdającej się topnieć bielonej skóry. Oko w tej przeklętej części krążyło niespokojnie, niezależnie od przerażonego prawego odpowiednika, badając uważnie pomieszczenie. Zauważyło na sobie wzrok Tamary i rzuciło jej wyzwanie.” […]

Praktycznie cała akcja powieści Krzysztofa Kowalskiego dzieje się na okręcie SS Bocian, podczas rejsu z Polski do Irlandii. Jest rok 1928, a ludzie szukają życiowych alternatyw. Niektórzy starają się rozpocząć gdzieś indziej wszystko od nowa, inni wysłani zostają z rodzinną misją powiększania firmowych wpływów, nie brakuje także cwaniaków i spryciarzy, którzy spaleni na ojczystej ziemi, postanawiają spróbować sił na obczyźnie. Taka to właśnie mniej więcej ekipa wsiadła na pokład „Bociana”, i wyruszyła w blisko tygodniowy rejs. Jeśli dodamy do tej grupki Julię, która podróżuje z córką Amelką do swego męża, a także Tamarę – tajemniczą, uroczą i błyskotliwą wróżkę – przyznacie, taka podróż nie może być nudna.

Przy akompaniamencie terkotu silników i szumu nieustannie rozbijających się o burty fal, żadna z wymienionych powyżej osób nie spodziewa się, że rejs ten odmieni ich życia, a także diametralnie zmieni ich poglądy na otaczającą rzeczywistość. Z początku wyprawa przebiega zupełnie normalnie. Pasażerowie stopniowo poznają się ze sobą, a przy okazji poznajemy ich także my, czytelnicy. Małomówny i prostolinijny, ogromny ślusarz Artur, ksiądz, niski, pulchny i ciągle przestraszony Jakub Mokry oraz Stanisław, oto główni męscy bohaterowie powieści, podczas lektury której miałem nieodparte wrażenie, że zaczytuję się w kolejnych przygodach Herculesa Poirota, tudzież Sherlocka Holmesa. Przez pierwszą połowę książki trzymało się mnie takie przekonanie, ponieważ wraz z lekturą na jaw wychodziły kolejne tajemnice, i prawdziwe charaktery oraz cele poszczególnych pasażerów. I nie zawsze pierwsze wrażenie było tym właściwym. Nie brakowało tam także wielu małych śledztw, niezbędnych wobec wydarzeń jakie miały miejsce w trakcie podróży. Jednak z biegiem stron, na pierwszy plan coraz mocniej przebijały się nam: tajemnica, groza, coś mrocznego i nieuchwytnego, skrytego w cieniach relingów i gorącu okrętowej kotłowni. Z początku niezwykle subtelne, fenomenalnie stopniowane przez autora, pod koniec lektury wybuchły z pełna mocą, obnażając całą prawdę o rejsie, jego pasażerach a także członkach załogi, gdyż ich rola była niemniej istotna. A wszystko to opisane zostało pięknym, barwnym i archaicznym przedwojennym językiem, który doskonale budował klimat powieści, i oddawał realia tamtych czasów. Tutaj muszę oddać autorowi, że spisał się naprawdę znakomicie, a nie było to łatwe zadanie – chyba że ma 140 lat, i pamięta tamte czasy, w innym wypadku – wielki szacunek za ogrom pracy i kreatywność.

„Przeklęty rejs” to również doskonała lektura dla fanów prozy Lovecrafta. Nie ma tu co prawda całej rzeszy monstrów spoza czasu i przestrzeni, nie ma tajemniczych domostw i lokacji pełnych legend oraz namacalnej wręcz ciemności. Nadal jednak, podczas lektury daje się wyczuć tę delikatną sugestię i ukierunkowanie na dzieła Samotnika z Providence. Powolne dziczenie pasażerów, atmosfera nieustannie rosnącego napięcia w relacjach pomiędzy nimi a załogą, obnażanie ich tajemnic, często mrocznych i brutalnych. Bohaterowie wydają się być wręcz do cna dwulicowi, zmieniający fronty, spółkujący ze sobą, wymieniający doświadczenia i zlecający zadania. Wątek psychologicznych zmagań pomiędzy podróżującymi jest bardzo mocno rozwinięty i w wielu przypadkach jest katalizatorem późniejszych wydarzeń. „Przeklęty rejs” z całą pewnością jest powieścią grozy, ale nie ograniczałbym się tutaj jedynie do jednego gatunku, bowiem autor doskonale czuje się także w dramacie, powieści psychologicznej, detektywistycznej czy sporadycznie, nawet obyczajowej. To swoisty miszmasz gatunkowy, bardzo sumiennie i rzetelnie prowadzący nas do dość oczywistego, acz wyczekiwanego finału, którego nasycenie horrorem jest satysfakcjonujące i dopina bardzo ładnie klamry tejże historii, oraz poszczególne losy bohaterów. Zdecydowanie polecam wam lekturę „Rejsu”, bo choć z początku dość trudna w odbiorze, głównie przez zastosowany język i charakterystyczny styl, z czasem nabiera wiatru w żagle i mknie po wzburzonych falach Atlantyku do upragnionego przez wszystkich na pokładzie, lądu.

Jestem świeżo po lekturze „Obserwatorów spoza czasu” Augusta Derletha, i po skonfrontowaniu go z Krzysztofem Kowalskim muszę przyznać, że nasz rodzimy autor ma smykałkę do pisania w stylu Lovecrafta, i wychodzi mu to wcale nie gorzej, niż wiernym fanom i przyjaciołom HPL-a. A to wbrew pozorom wcale nie jest taka łatwa sprawa – cienka jest bowiem granica pomiędzy lovecraftowską przedwieczną grozą, a pastiszem karmiącym nas kosmicznymi stworzeniami i prastarymi księgami czy manuskryptami, pełnymi zaklęć i przepowiedni. A po jej przekroczeniu, uważny czytelnik i fan prozy Cienia z Providence, skrzywi się nieco, po czym odłoży lekturę „na później”. Tutaj nie mamy do czynienia z taką sytuacją. Krzysztof snuje swą opowieść niespiesznie, tkając suspens i z każdym dniem dokładając swoim bohaterom kolejnych trosk i zmartwień. Nie tylko fizycznych, ale przede wszystkim tych natury psychicznej. Już samo zamknięcie w ogromnej metalowej puszce, pośród bezmiaru wód, może być przyczynkiem do powolnego popadania w paranoję. Dodajmy więc do tego nieco bluźnierczych znaków, nagłych zmian zachowania załogi, agresji i kończących się zapasów pożywienia oraz węgla. Postawcie się w sytuacji Artura, Stanisława, Tamary czy nawet samych marynarzy „Bociana”, którzy przecież z niejednego pieca chleb jedli, są twardymi i obytymi w niebezpieczeństwach mężczyznami. Jednak to z czym przyjdzie im się zmierzyć podczas tego rejsu, przerośnie wielu, a pozostałym zostawi w duszach i sercach rany, które nigdy już się nie zagoją…

 

 


August Derleth - "Obserwatorzy spoza czasu".

August Derleth – postać tyleż zasłużona, co kontrowersyjna. Jeden z dwóch założycieli wydawnictwa Arkham House, bez wątpienia największy kontynuator i propagator spuścizny po Lovecrafcie. Z pewnością nie był postacią krystaliczną i uczciwą, jednak trzeba mu oddać, że to co robił, robił z pasją i ogromnym zaangażowaniem, aż do swojej śmierci w roku 1971. Mimo, że nie spotkał się nigdy z Lovecraftem, przez wiele lat prowadzili oni bardzo ożywioną korespondencję, i uważali się wzajemnie za bliskich przyjaciół. Po śmierci Samotnika z Providence, Derleth próbował kontynuować myśli przewodnie i styl twórcy Mitologii Cthulhu, ale widać wyraźnie, że to nie jest niestety ten sam poziom. Augustowi zdecydowanie brakowało warsztatu i wyobraźni Cienia z Providence. Starał się, tego mu odmówić nie można, ale w moim mniemaniu to była bardziej zabawa, niż coś faktycznie poważnego. Chociaż ja „Obserwatorów spoza czasu” bardzo lubię, bo to coś „nowego”, powiew świeżości po wznawianych często, ale jednak ciągle tych samych, opowiadaniach Lovecrafta.

Większość tekstów z tego zbioru, to rozwinięte notatki lub wręcz jedynie hasła z „Notatnika z pomysłami”, który prowadził Lovecraft od ok. 1920 roku. August, jako chyba największy fan twórczości HPL-a, starał się na ich podstawie stworzyć krótsze lub dłuższe teksty, których autorstwo przypisywał przez pewien czas samemu Howardowi (sic!). Na pierwszy rzut oka jednak widać, że to nie jest ten styl, a jedynie momentami całkiem udana, kalka.

W „Obserwatorach” znajdziemy 16 opowiadań, w zdecydowanej większości krótkich, jedynym bowiem naprawdę długim tekstem jest „Czyhający w progu”, który został przez Augusta rozwinięty jedynie na podstawie kilku notatek Lovecrafta. Derleth poszedł jednak moim zdaniem zdecydowanie w stronę literackiej przygody i akcji. Brakuje mi tu mroku, ciężkiego języka Lovecrafta, tego specyficznego wrażenia, że gdzieś tam, poza cienką granicą naszej rzeczywistości, czai się niewypowiedziane, prastare zło, czyhające tylko na chwilę, kiedy będzie mogło powrócić i siać chaos wśród ludzi. Derleth, mimo iż bardzo często w tekstach przywołuje znane nam doskonale lokacje – Innsmouth, Arkham, Boston czy Dunwich, opowiada nam historie wręcz przygodowe, z nutką grozy oczywiście. Dobrym przykładem jest chociażby „Spadkobierca”. Opowiada on o domu pewnego niedawno zmarłego lekarza, który za cel życia obrał sobie maksymalne jego wydłużenie. Nowy najemca tajemniczego domostwa natyka się na całe mnóstwo przedziwnych manuskryptów i bluźnierczych ksiąg, które traktują o dziwnych rytuałach i praktykach. Zagłębiając się stopniowo w historię i genealogię rodu Charriere, do których należał dom, dochodzi do pewnych przerażających wniosków, potwierdzonych bardzo szybko dziwnymi włamaniami do rezydencji, którym towarzyszy zwierzęcy odór… Z kolei w „Dniu Wentwortha” główny bohater, komiwojażer, zostaje zaskoczony w okolicach Dunwich potężną ulewą. Chroni się więc w zaniedbanym i rozpadającym się gospodarstwie pewnego starszego człowieka, który opowiada mu mroczną historię ze swojego życia, a jej finał wypada dokładnie tego dnia, kiedy młody człowiek pojawia się u niego. Tu także mamy do czynienia z przygodą, okraszoną nieco grozą, ale taką mocno klasyczną. Tajemnica, rzekomo przypadkowa śmierć i wypełnienie się pewnej obietnicy – a wszystko to w akompaniamencie upiornego śpiewu lelków i rozbijających się o dach kropel wody.

Derleth w swoich opowiadaniach wyraźnie podzielił ludzkość na dwie kategorie – ludzi zaznajomionych z mrocznymi legendami, księgami i całą Mitologią Wielkich Przedwiecznych, postaci zaangażowanych w przywrócenie na Ziemię czystego Chaosu w postaci Cthulhu, Yog-Sothotha, Nyarlathotepa i całej plejady innych potworów spoza czasu i gwiazd, oraz pozornie zwykłych ludzi, zajętych swoim życiem i sprawunkami, którzy w wyniku splotu pewnych okoliczności zostają zaznajomieni z tym szaleństwem, i starają się jakoś z nim walczyć. Doskonałym przykładem takiego podziału jest „Czyhający w progu” czy bardzo dobre, stylem przypominające mi twórczość HG Wellsa – „Ciemne Bractwo”. Dla fanów suspensu i Edgara Allana Poego przeczytanie go, będzie prawdziwą przyjemnością.

Wspólnym mianownikiem opowiadań z tego zbioru są zdecydowanie domy. Czasem są katalizatorami pewnych mrocznych wydarzeń, czasem jedynie „przechowują” bohaterów, którzy traktują je jako bazę wypadową do swych śledztw i tropienia tajemniczych plugawych kultów. Idealnym przykładem jest opowiadanie „Cień na poddaszu”, które opisuje budynek jako wręcz bohatera historii. Wydaje się on być żywym bytem, który wpływa na mieszkańców, i kształtuje otaczającą ich rzeczywistość. W pewnym sensie podobną sytuację mamy w „Czyhającym w progu” – tam z kolei dom jest „bazą wypadową dla bohaterów, walczących z plugastwami napływającymi zza cienkiej kotary rzeczywistości. Jest w nim bowiem jedno miejsce, które pozwala dostrzec więcej, niż widzą oni normalnie. I tak mógłbym za przykład podać właściwie każdy z tekstów. W „Wiedźmim jarze” w opisywanym domostwie zagnieździło się zło, które miało ogromny wpływ na jego mieszkańców. Z kolei we wspomnianym już wyżej „Dniu Wentwortha”, dom był niemym obserwatorem mrocznych wydarzeń, których bohaterami był jego właściciel oraz przypadkowy gość, zaskoczony ogromną wichurą i chroniący się w niszczejących murach starego, wiejskiego domostwa. Jak widzicie, ich role są różne, jednak domy zawsze istotnymi elementami tekstu są, i to z czasem nieco nuży. Widać w stylu Derletha, że po pierwsze brakowało mu wyobraźni i warsztatu, po drugie, że chyba nie czuł się mimo wszystko w tego typu grozie zbyt pewnie. Szukał sobie jakiegoś wspólnego mianownika, pewnika, od którego mógł wystartować, i na którym mógł opierać poszczególne scenariusze swoich tekstów. Piszę celowo „swoich”, bo angażowanie w ten zbiór nazwiska Lovecrafta, to jedynie chwyt marketingowy. Mimo, iż sam August przez jakiś czas przekonywał, że opowiadania zawarte w „Obserwatorach spoza czasu”, to teksty Samotnika z Providence, jednak finalnie okazało się, że autorem wszystkich bez wyjątku jest Derleth. Drugim argumentem, który moim zdaniem dopełnia postawione wyżej przeze mnie tezy, jest fakt, że August w praktycznie każdym tekście, nieco na siłę moim zdaniem, wpycha i wymienia jednym tchem całą plejadę bogów z Mitologii Cthulhu. Bardzo często czytelnik nadziewa się na zdanie w którym występują: „Yog-Sothoth, Nyarlathotep, Wielki Cthulhu, Shub-Niggurath” etc etc. Tak jakby chciał jeszcze mocniej podkreślić i przypomnieć osobie czytającej, że NA PEWNO jest to opowiadanie silnie związane z HPL-em. Podobnie rzecz się ma z tajemnymi księgami pokroju „Necronomiconu”, „De Vermis Mysteriis” czy „Cultes des Goules” – przywoływanymi w poszczególnych opowiadaniach bardzo często. Słabe są to zabiegi, odzierają często tekst z oryginalności, nutki tajemnicy, i wprowadzają lekki niesmak. A dla trochę mniejszych lovecraftowych świrów niż ja, mogą nawet spowodować zarzucenie czytania, i nie powrócenie do tych tekstów już nigdy, odbierając je jako wtórne i powtarzalne.

Są jednak także opowiadania całkiem udane. Do jednego z moich ulubionych należy z pewnością „Cień z przestworzy”, który spokojnie można nazwać oniryczno-wizjonerskim. Derleth opowiada w nim historię pewnego lekarza, którego pacjenta co jakiś czas dotykają przedziwne ataki, po których fizycznie długo dochodzi do siebie, ale jego psychika i umysł wyostrzają się i w pewien sposób stają bardziej chłonne i otwarte na wiedzę oraz doznania. Panowie spędzają mnóstwo czasu na rozmowach, podczas których pacjent – Amos Piper, snuje mroczne i bardzo sugestywne relacje ze swoich snów. Myślę, że sam Stanisław Lem nie powstydziłby się tego opowiadania. Gdyby je dobrze poprowadzić i rozwinąć, mogłoby powstać z niego coś naprawdę wyjątkowego i wartościowego.

Derleth zabawił się także nieco z czytelnikami, publikując w „Obserwatorach” tekst przekorny, oddający swego rodzaju hołd jego przyjacielowi i „współautorowi” Lovecraftowi. Bohaterem „Lampy Alhazreda” jest osobnik do złudzenia przypominający pod wieloma względami Samotnika z Providence. Poczynając od fizys, poprzez miejsce przebywania, ulubione lokacje, kwestie zdrowotne, aż po kombinację przeróżnych szalonych przeżyć, których wprawdzie HPL nie przeżywał, bo był wycofanym domatorem, ale pisał o nich dość sporo. Ciekawy pomysł, i lekki powiew świeżości.

Mimo, iż August Derleth dwoił się i troił, aby po śmierci Lovecrafta, usystematyzować Mitologię, a także rozwinąć ją na podstawie notatek i wiedzy wyniesionej z bliskiej znajomości z HPL-em, to w jego tekstach brakuje tego błysku geniuszu i wizjonerstwa, które bez wątpienia były domeną Lovecrafta. Teksty te są w porządku, mają w sobie dużo lovecraftowskiej magii, fajnie jest poczytać o losach wielu stworzonych przez Samotnika rodzinach – Whiteleyów, Bishopów czy Marshów. Wrócić na chwilę do Arkham, Innsmouth czy w okolice Dunwich, gdzie skupia się najwięcej akcji całego zbioru. Jednak cały czas mam wrażenie, że to nie jest już to samo. Nie ma tej charakterystycznej dla Howarda literackiej ciężkości. Pamiętam, że jak ponad dwadzieścia lat temu poznawałem się z twórczością Cienia z Providence, lektura „Zewu Cthulhu” to była mordęga. Absorbująca całkowicie wyobraźnię, męcząca, ciężka i tryskająca beznadzieją losów bohaterów na każdym kroku. Dlatego Lovecrafta albo się ubóstwia, albo nienawidzi – nie da się stanąć pośrodku. Oczywiście, że zmieniły się czasy, ja także się zmieniłem, ale nadal pamiętam te uczucia towarzyszące poznawaniu tamtych historii. Biorąc do ręki nowe wydanie „Obserwatorów spoza czasu”, miałem po prostu cichą nadzieję na powrót do przeszłości. Jestem zadowolony z lektury, jako fanboy HPL-a cieszę się, że Zysk zdecydował się na to wznowienie, i zrobił to z klasą i jakością. Jeśli chcecie zapoznać się z Mitologią Cthulhu, liznąć specyficznego klimatu starych tekstów Lovecrafta, ubranych w nieco lżejszą, bardziej przygodową formę, „Obserwatorzy” powinni Wam się spodobać. A jeśli tak się stanie, to oczywiście sięgajcie po coraz więcej, pamiętając jednak o naczelnej zasadzie, aby zbyt długo nie patrzeć w Otchłań, bo i ona może zerknąć na Was…


"Hellblazer - wzlot i upadek.

Hellblazer – wzlot i upadek.

Po siedmiu tomiszczach w których zawarte są przygody Johna Constantine’a, autorstwa Delano, Ellisa, Ennisa i Azzarello, Egmont obdarował nas zdecydowanie cieńszym, ale równie ładnie i solidnie wydanym runem Toma Taylora. „Wzlot i upadek” ma bowiem zaledwie nieco ponad 150 stron, ale moim zdaniem wnosi całkiem sporo do historii tytułowego Hellblazera, aroganckiego, butnego, pewnego siebie, i swoich nadnaturalnych zdolności, nikogo nie bojącego się detektywa od spraw niemożliwych. Bardzo przyjemna kreska Daricka Robertsona idealnie pasuje do tej krótkiej, ale bardzo treściwej opowieści. Zaczyna się jak u Hitchcocka – trzęsieniem ziemi? No nie, ale wyobraźcie sobie, że z nieba spadają dziwne postaci ze skrzydłami, które potem ktoś brutalnie odcina i kradnie…

John oczywiście wplątuje się po uszy w akcję i stara się rozpracować sprawcę całego zamieszania. Ta sprawa dotyczy bowiem Constantine’a jak chyba żadna poprzednia. Właściwie jest z nią nierozerwalnie połączony, a morderca doskonale o tym wie, i nie waha się używać tego faktu przeciwko naszemu bohaterowi.

Jak to zwykle bywa w przypadku Hellblazera – tak i tym razem akcja gna na łeb, na szyję, scenarzysta nie bierze jeńców, pojawia się cała plejada złoczyńców, z demonami i Szatanem na czele, ale za największy plus „Wzlotu i upadku” uznaję to, że twórcy dołożyli kolejny, bardzo ważny moim zdaniem element do nadal niepełnej układanki życia i przygód Johna. Wracamy tu bowiem do lat młodości naszego niestrudzonego i arcy-inteligentnego maga, gdzie dowiadujemy się o kilku wydarzeniach, które miały bezpośredni wpływ na dalsze losy i decyzje podejmowane przez Constantine’a. Taylor pokazuje nam relacje Johna z ojcem, a  także wyjaśnia dlaczego są takie, a nie inne. Poza tym jesteśmy świadkami pewnej zgubnej w swych konsekwencjach decyzji, która wpłynęła nie tylko na młodego Johna, ale także jego przyjaciół. I to właśnie owi przyjaciele, co prawda nie wszyscy będący już w obozie Constantine’a, są równie ważnymi bohaterami tej opowieści.

Mimo, że historia wnosi wiele do całego uniwersum, to wydaje mi się jednocześnie lekkim pastiszem przygód Hellblazera. Jest nie do końca… poważna. Zwłaszcza widać to w relacjach jakie łączą głównego bohatera z Gwiazdą Zaranną, ale i bez tego jest to opowieść raczej luźna fabularnie. Runy innych autorów są w moim mniemaniu dużo bardziej skomplikowane, i stawiają jednak na mroczną i cięższą atmosferę. Tutaj momentami się wręcz uśmiechałem, bo niektóre sytuacje, aż nie przystają do tej konkretnej postaci. Oczywiście niezmiennie wyluzowany i pyskaty Constantine, tym razem zmierzyć musi się z własnym poważnym błędem młodości i konsekwencjami jakie z niego wyniknęły. Jeśli dodamy do tego fakt, że jeden z jego najbliższych przyjaciół z dzieciństwa, jest od dwudziestu lat swego rodzaju więźniem, i to tylko i wyłącznie przez lekkomyślność Johna – robi się niezręcznie…

Kiedy więc z nieba zaczynają spadać kolejni nieszczęśnicy, John, razem z detektyw Aishą Bukhari, która zajmuje się tą sprawą, i która jest przyjaciółką Constantine’a z dzieciństwa, rzucają się w wir akcji i próbują ustalić co właściwie się dzieje i kto jest za całe zamieszanie odpowiedzialny. Nie wiem tylko, czy zdają sobie sprawę w jakie bagno się pakują i czy na pewno chcą poznać wszystkie odpowiedzi. Wartka akcja, Szatan, który prosi i pomoc, duchy, demony i magia – jeśli lubicie takie klimaty, zdecydowanie spodoba Wam się najnowszy na naszym rynku komiks z uniwersum Hellblazera. Polecałbym ten tytuł zwłaszcza czytelnikom, którzy nie znają jeszcze tej postaci, a boją się zabierać za kilkusetstronowe cegły. Tutaj, choć w lżejszej formie, mamy tak naprawdę kwintesencję postaci Constantine’a, a także dobrą próbkę tego z czym musi mierzyć się na co dzień. Mimo niewielkiej ilości stron, upchnięto tu całkiem sporo istotnych wątków, ciekawie przedstawiono dzieciństwo i młodość głównego bohatera, które to w dużym stopniu umocniły jego naturalne cechy charakteru. Hardość, nieustępliwość, nieprzeciętna wiedza, inteligencja i specyficzne poczucie humoru -  mieszanka wybuchowa na którą nadziały się już hordy potworów, demonów i kilka razy sam Diabeł. To wszystko i dużo więcej znajdziecie we „Wzlocie i upadku”. Fajny przerywnik i ciekawa opowiastka na jeden wieczór.


"Widmo nad Arkham" - Beniamin Muszyński - gra paragrafowa.

„Widmo nad Arkham” – gra paragrafowa.

Jestem pod wielkim i niesłabnącym wrażeniem ogromu pracy, jaką włożył autor w stworzenie „Widma nad Arkham”. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się aż tak rozbudowanego i dopracowanego świata. Oczywiście liczby od samego początku robiły wrażenie – 1.000 paragrafów, 100 możliwych zakończeń przygód, sumarycznie 350 stron niesamowitej zabawy w świecie rodem z mitologii Samotnika z Providence. Jednak kiedy zacząłem czytać, zanurzyłem się w historię, dosłownie nie mogłem się oderwać. To fantastyczna przygoda, bo nie dość, że odkrywamy smaczki które autor przemycił w tekście, nawiązując do największych dzieł Lovecrafta, to jeszcze możemy poczuć się jak mroczny Indiana Jones, rozwiązując zagadki i podejmując często bardzo trudne decyzje, które mają zasadniczy wpływ na naszą przyszłość i na to jak długo ona potrwa. Choć nie musicie się martwić częstymi zgonami czy generalnie zakończeniami, nie ma ich bowiem tyle, ile chociażby w poprzednich wydawnictwach od Black Monka, z serii „Choose Cthulhu”. Obie paragrafówki mam za sobą i mogę powiedzieć, że w przypadku „Widma” pojedyncza gra jest dużo płynniejsza, i zdecydowanie dłuższa. I mnie osobiście to bardziej odpowiada. Można wczuć się lepiej w klimat, poczuć się prawdziwym bohaterem i nie mieć przez cały czas z tyłu głowy, że po co drugiej decyzji, i przeskoczeniu do kolejnego paragrafu, okaże się, że jest on tym ostatnim. Tutaj autor postawił na snucie swojej historii, na którą w każdym jej momencie mamy oczywiście wpływ, a nasze decyzje powodują po prostu podążenie w jedno z jej rozgałęzień.

Wyobrażam sobie tak obszerną grę paragrafową jak „Widmo”, jako przeogromne drzewo, z mnóstwem gałęzi i rozłożystą koroną. A czytelnik jest mrówką, która się po nim wspina, wybierając sobie konkretne drogi i idąc nimi, aż się nie skończą. Mnogość zastosowanych rozwiązań fabularnych dosłownie powala, bo Beniamin porusza się po wykreowanym przez siebie świecie z wielkim luzem, a jednocześnie czerpie z prozy twórcy Mitologii Cthulhu to, co najlepsze – klimat i czające się gdzieś poza zasięgiem zmysłów zło. Muszę jednak dodać, że nie do końca da się porównać opowiadania Lovecrafta do omawianej gry, ponieważ Howard skupiał się właśnie na mroku, beznadziei, trudach życia swoich bohaterów, ich niepewnej przyszłości, w wielu przypadkach skazanej z góry na zniszczenie przez czyhające zaraz za cienką kotarą rzeczywistości szaleństwo, chaos i śmierć. Muszyński poszedł bardziej w przygodę, bardzo klimatyczną i również przesyconą niepewnością i strachem, ale jednak przygodę. Dzieje się naprawdę wiele, bohaterowie sporo przemieszczają się po znanych nam z dzieł HPL-a lokacjach, i generalnie całych Stanach, a nawet sporadycznie poza nimi. W zależności od podjętych przez Was decyzji, oprócz rzecz jasna Arkham, w którym za każdym razem zawiązuje się kolejna rozgrywka, i w którym rozgrywa się prolog do późniejszych wydarzeń, mogą odwiedzić Innsmouth czy Dunwich. A w tle cały czas przewija się tajemniczy Ezoteryczny Zakon Dagona, który nie raz i nie dwa bardzo mocno namiesza – czy zdecydujesz się być jego kultystą, czy też nie…

Jeśli macie zamiar na poważnie zabrać się za lekturę „Widma nad Arkham”, to przygotujcie sobie zeszyt i ołówek, bo podczas gry będziecie mieli sporo do notowania. Dostajemy całe mrowie przeróżnych podpowiedzi, subtelnych sugestii i oczywistych informacji, dzięki którym możemy należycie kontynuować nasza przygodę. Ja jestem po około ośmiu godzinach gry, i zdecydowanie polecam Wam takie rozwiązanie, bo zwyczajnie się pogubicie, lub zapomnicie, że daną informację jednak posiadacie, co spowoduje odesłanie Was do innego paragrafu, niż powinniście faktycznie pójść, zaburzając tym samym ciągłość opowieści i zmieniając jej finał. Poza tym warto zapisywać sobie „przełomowe” paragrafy, które mogą się przydać w przypadku śmierci lub chęci cofnięcia się do ważnego momentu, w którym można podjąć kilka ważnych decyzji.

Jak wszyscy recenzenci, również i ja czytałem oba tomy „Widma” w PDF-ie, a i tak wczułem się w zasadzie od razu w klimat. Zazdroszczę jednak tym, którzy zaczną swoją przygodę czytając fizyczną, papierową wersję gry. Grafiki, forma dziennika, lekko naddarte, nieco niechlujne, pobrudzone poszczególne strony – to wszystko składa się na niesamowicie klimatyczny całokształt gry. Od strony wizualnej absolutnie nie ma się do czego przyczepić, moim zdaniem kierunek jaki obrali twórcy, jest idealny i odpowiada doskonale zawartości (zerknijcie na załączone zdjęcia, starałem się oddać na nich to, o czym tu piszę). Jak wspominałem, mam za sobą obie dotychczas wydane przez wydawnictwo gry paragrafowe osadzone w świecie stworzonym przez Lovecrafta: „Zew Cthulhu” (recenzja - http://fanigrozy.pl/2021/05/27/zew-cthulhu-gra-paragrafowa/) oraz „W górach szaleństwa” (http://fanigrozy.pl/2021/08/20/w-gorach-szalenstwa-gra-paragrafowa/), i już tam oprawa graficzna robiła robotę. Z tym, że były one jedynie w odcieniach sepii, czerni i bieli. Tutaj dostajemy pełną paletę barw, która podkreśla zwłaszcza fantastyczne grafiki, których w obu tomach jest całe mnóstwo.

Wiem, że niektórych może zrazić cena, bo 200 zł za 350 stron gry, to całkiem sporo. Zaufajcie mi jednak i zamówcie „Widmo nad Arkham”. Jeśli jesteście fanami Lovecrafta, to tej części czytelników zapewne nie muszę nawet specjalnie namawiać, ale jeśli to dla Was coś nowego, chcielibyście poczuć specyficzną atmosferę jaką potrafił stworzyć jedynie HPL, to nie ma lepszego sposobu by wejść w jego świat. Tym bardziej, że wiele osób odbija się od prozy Cienia z Providence, ze względu na złożoność języka i trudność w przyswajaniu sobie treści opowiadań. Beniaminowi udało się przełożyć całokształt wykreowanego przez Lovecrafta świata, zachowując jego mroczny i ciężki klimat, na prostszy język, oraz wprowadzić nieco luźniejszą atmosferę całości. Grę przechodzi się z zapartym tchem, wertując, czy raczej scrollując póki co, poszczególne strony w trybie nadświetlnym. Rozgrywka ma doskonałe tempo, dzięki czemu nie nudzi się, i ani na chwilę nie mamy potrzeby oderwania się od niej – no chyba, że ze strachu! 😉. Niewątpliwym atutem „Widma” jest jego regrywalność. To nie jest tak, że przejdziecie grę i tyle. Wielokrotnie można do niej wracać, za każdym razem odkrywając coś nowego, poznając nowych bohaterów pobocznych oraz nowe ścieżki, którymi możemy podążyć. Możliwych zakończeń jest ponad 100! Takie rozwiązanie zapewnia minimum kilkadziesiąt godzin doskonałej zabawy w świecie Mitologii Cthulhu. Historie opisywane przez Beniamina są tak interesujące i ciekawie prowadzone, że nawet po nieudanych decyzjach, ma się chęć poznania innych zakończeń, cofnięcia się nieco w paragrafach, i udania w innym fabularnym kierunku. To kolejny niewątpliwy atut gry, świadczący o zaangażowaniu i profesjonalizmie autora. Podczas lektury, czy też gry, niejako tworzymy głównego bohatera Eli Cartera – bibliotekarza z Arkham, na którego rzecz jasna mamy największy wpływ, ale również kreujemy jego pomocników, wspólników i wszelkie postaci poboczne. To, czy zechcemy być awanturnikiem i poszukiwaczem przygód czy raczej skromnym, wycofanym naukowcem decyduje gdzie, i jak, skończymy. Oczywiście, to nie jest tak, że mamy kartę bohatera, rzucamy kośćmi i zdobywamy w rozgrywce coraz to nowe umiejętności czy przedmioty – to nie RPG, a gra paragrafowa, więc wszystko mamy „ustalone” z góry przez autora. Niemniej poprzez nasze decyzje, bohater podąża w wyznaczonym przez nas kierunku, budujemy akcję i odtwarzamy zapisaną już historię mając do dyspozycji przeważnie dwie drogi – spokojną, naukową i roztropną, lub szaloną i pełnokrwiście przygodową. Z moich doświadczeń w grach paragrafowych, ale i fabularnych wynika, że najczęściej staramy się „dopasować” postać którą gramy jak najbardziej do siebie, z tym, że niewątpliwym plusem jest fakt, że podejmowanie szalonych decyzji w trakcie rozgrywki, nie powoduje często zgubnych konsekwencji w rzeczywistości.

To jak – dacie się namówić na rozgrywkę? Chcecie być nieustraszonym bibliotekarzem, który wraz z przyjaciółmi tropi rozpleniające się po Ziemi zło? Czy może wolelibyście nieco romantyczną historię mężczyzny walczącego o swoją rodzinę i poszukującego zaginionej córki? Jedną z opcji jest także przejście na drugą stronę barykady, i dołączenie do Zakonu Dagona, gdzie może czekać Was zawrotna kariera… Jak widzicie wachlarz opcji jest szeroki, ja sam nie rozgryzłem jeszcze wszystkich możliwości „Widma nad Arkham”, bo część zostawiam sobie na czas, kiedy w moje ręce wpadnie wersja papierowa gry. Ależ to będzie wyśmienita literacko-przygodowa uczta, do której zachęcam także i Was, szczerze i gorąco.


DC Hill House - "Pośród lasu".

 

Shudder-to-Think – malutka, typowo górnicza mieścina. Zamieszkana przez twardych, zmęczonych życiem ludzi. To tu żyją dwie nierozłączne od lat nastolatki – Octavia i El, które pewnego wieczora wybierają się do kina. Tyle, że nie dane jest im obejrzeć filmu, bowiem świadomość wraca im dopiero na napisach końcowych… Kompletnie nie pamiętają co się z nimi działo i czemu właściwie zasnęły, czy też straciły przytomność. Zaczynają drążyć temat legend i tajemnic swojego miasta, które jak się okazuje ma ich bez liku. Dawno temu ktoś podpalił wszystkie sztolnie, a pożaru nie udało się nigdy do końca ugasić. Pod wpływem gorąca i ciśnienia, w niektórych miejscach w otaczających mieścinę gęstych lasach popękała ziemia, a ze szczelin wydobywają się gazy i dym. Nikt nie zapuszcza się w te okolice również z powodu dziwnych stworzeń jakie są tam widywane – mężczyźni bez skóry, kobieta-jeleń czy króliki o ludzkich oczach. Na przestrzeni lat zaginęło tam wiele kobiet, panuje także ogólne przekonanie że z miastem i jego otoczeniem jest coś mocno nie tak. Dziewczyny rozpoczynają więc prywatne śledztwo, które prowadzi je do dość zaskakujących wniosków, a także pewnej przedziwnie wyglądającej czarownicy…

Oceniam ten tytuł minimalnie niżej niż pozostałe trzy, które ukazały się w Polsce pod szyldem Hill House, ale to nadal jest bardzo dobry komiks. Stopniowe budowanie napięcia i niespieszne snucie całej historii Shudder oraz głównych bohaterek jest wciągające, i pozwala poczuć duszny i nieco klaustrofobiczny klimat tego miejsca. Zarówno Octavia jak i jej przyjaciółka mają swoje problemy i rozterki młodości, z którymi nie zawsze potrafią sobie poradzić. Są raczej outsiderkami, bez specjalnych ambicji i warunków na dobre życia. Mimo tego nie jest im obojętne to, co dzieje się wokół nich, czują że powinny zająć się rozwikłaniem zagadek które osaczają ich rodzinną miejscowość. Podczas imprezy w dawno opuszczonym ośrodku na wzgórzu, pod wdzięczną nazwą „Raj na ziemi” Octavia znajduje tajemnicze fosforyzujące grzyby, które odegrają w rozwiązaniu tajemnic niebagatelną rolę. Nawiązuje również płomienny romans ze swoją koleżanką z klasy Jessicą, i kiedy ta wyjawia jej głęboko skrywaną tajemnicę swojej rodziny i zostaje wplątana w bezwzględną grę pomiędzy dobrem a złem, Octavia bez chwili namysłu rusza jej z pomocą, a El nie odstępuje przyjaciółki na krok…

Kilka pomysłów bardzo mi się podobało, zwłaszcza pewne „schorzenie”, które dotyka niektóre kobiety mieszkające w miasteczku – genialny pomysł, mocno surrealistyczny i weirdowy, dodający całej historii smaku i kolorytu. Świetną pracę wykonała zarówno scenarzystka tego tomu – Carmen Machado, jak i młoda grecka rysowniczka Dani. Panie perfekcyjnie się dobrały i stworzyły naprawdę solidny komiks grozy, gdzie tajemnice dosłownie wylewają się z poszczególnych grafik, a klimat rodem z horroru odczuwalny jest od pierwszej do ostatniej strony. Oczywiście podczas lektury nasuwają się pewne zbieżności z innymi znanymi dziełami popkultury jak: „Silent Hill” czy „Stranger Things”, ale panie jedynie delikatnie zbliżyły się do tych tytułów, absolutnie nie miałem wrażenia, że ich opowieść to słaby plagiat czy opieranie historii na ogranych motywach, które sprawdziły się wcześniej. Skłaniałbym się nawet ku tezie, że w przypadku zbieżności z „Silent Hill”, bardziej chodziło autorce o autentyczne górnicze miasteczko Centralię, położoną w Pensylwanii, w którym to stanie dzieje się akcja komiksu, i w którym Machado dorastała.

Bardzo podoba mi się kreska Dani, która w połączeniu z doskonale dobranymi kolorami tworzy połowę magii tego komiksu. Wydawałoby się, że tajemniczy i mroczny klimat powinny tworzyć jedynie ciemne barwy i odcienie brudnej szarości, ale nic bardziej mylnego. Tamra Bonvillain używa całej palety kolorów, również bliskich pastelowym, a groza mimo to i tak czai się w każdym kadrze. Mam nadzieję, że to nie ostatnia współpraca autorek „Pośród lasu”, bo zdecydowanie rozumieją się i zachodzi między nimi ten rodzaj chemii, o który nam, czytelnikom powieści graficznych chodzi.

Mimo, że „Pośród lasu”, to komiks zdecydowanie przynależący do grozy, to autorka z dużą delikatnością i subtelnością wplotła w treść również kilka trudnych problemów społecznych, dotykających zwłaszcza małych miasteczek na uboczu i ich mieszkańców. Jak sobie radzić kiedy jest się innym? Jak znajdować w sobie siłę do wstania z łóżka, kiedy każdy dzień wygląda tak samo, a przyszłość zapowiada się szaro i przeciętnie? Myślę, że odpowiadanie sobie notorycznie na te pytania, pokonywanie swoich słabości i nie zdradzanie samych siebie i swych wartości, mogły finalnie wzmocnić obie główne bohaterki w walce ze złem. Były od małego nieświadomie hartowane, i być może przygotowywane do ról jakie mają odegrać w przyszłości. Może to zbyt daleko idące wnioski jak na 170-stronicowy horror, ale jakoś tak mi się to wszystko w głowie poukładało. Mamy więc czystą grozę, można powiedzieć klasyczną – potwory bez skóry, pół zwierzę-pół człowieka, czarownicę i tajemnicze i mocno makabryczne „zapadliska”. Ale mamy też grozę dnia codziennego, życia, do walki z którą potrzeba często więcej siły i samozaparcia, niż do wbicia wampirowi kołka w serce, czy strzelenie do pełznącego zombiaka. Ciekawie i pouczająco. Podobało mi się.


"Wampir: Maskarada - Kły zimy".

 

Camarilla, Brujah, Nosferatu, Malkavian, Tremere, Ventrue – słowa mojej erpegowej młodości, których nie słyszałem tak długo, ponownie zagościły w wyobraźni i przywołały wspomnienia. Wspomnienia nieodżałowanych lat 90-tych, kiedy młodzi i naiwni zachłystywaliśmy się nowościami ze Świata Mroku. Oprócz tego poznawaliśmy wampirze filmowe uniwersa pokroju Underworld czy Blade’a, a na dłuuugo przed szałem na „Grę o tron”, ja osobiście z lubością dwukrotnie czytałem niezwykle klimatyczne i udane spojrzenie na wampiry, które dostaliśmy od George’a R.R. Martina, w świetnej powieści „Ostatni rejs Fevre Dream”. Bonusowo oczywiście klasyki od Coppoli i Neila Jordana, które plastycznie i wiernie oddawały literackie pierwowzory Brama Stokera i Anne Rice. „Miasteczko Salem” Kinga… Tak, z całą pewnością mogę powiedzieć, że lata mojej młodości zdominowane były przez wampiry. Teraz już troszkę inaczej na to patrzę, niemniej kiedy zobaczyłem, że Wydawnictwo Lost in Time we współpracy z Vault’em zabiera się za „Wampira Maskaradę” serce zabiło mocniej, a krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. Niecierpliwie czekałem na ten komiks, jestem po lekturze i napiszę Wam o nim kilka słów.

„Kły zimy – księga pierwsza” wprowadza nas niejako do świata Maskarady. Nawet czytelnicy zupełnie nieświadomi jej istnienia, debiutujący w uniwersum, bez trudu zorientują się o co chodzi i mam przekonanie graniczące z pewnością, że wsiąkną w nie bez pamięci, tak jak wsiąkłem ja.

Główną bohaterkę tej historii jest Cecily Bain, żołnierz klanu Brujah. Wampirzyca stworzona do brudnej roboty i ciężkich zadań. Jest potężna, szybka i bezwzględna, czym zaskarbiła sobie szacunek i respekt w świecie opanowanym przez krwiopijców. Ale jak to zwykle bywa, za szacunkiem idzie także niechęć i wrogość tych, którzy są słabsi, lub którym nie udało się zrobić tak zawrotnej kariery. A jeśli już jesteśmy przy karierze – jest gdzie ją robić, ponieważ zaraz tam gdzie kończy się światło Słońca, zaczyna się prawdziwe nieżycie. Istnieje sojusz dwóch miast – Minneapolis oraz St. Paul, a na samym szczycie tegoż sojuszu stoi Książę Samantha Merrain, władczyni i pociągająca za wszelkie sznurki potężna i prastara wampirzyca. Ale jak wiadomo wszem i wobec, tam gdzie jest władza i możliwości, jest także korupcja, spiski i wbijanie noży w plecy (czy też kołków w serca). Nie inaczej stworzony jest świat Maskarady, który w tym aspekcie zupełnie nie odbiega od ludzkiego. Co do ludzi - scenarzyści komiksu - Tim Selley oraz Tini & Blake Howardowie potraktowali rasę ludzką marginalnie, sprowadzając ich dosłownie do pokarmu, i nie skupiając na nich zupełnie uwagi w żadnej z opowiadanych historii. I mnie się to podoba.

W tomie tym, oprócz tytułowych „Kłów zimy”, dostajemy także pięć rozdziałów „Historii Anarchistów”, w których kontynuowana jest historia z „Kłów”, i w których poznajemy historie postaci drugoplanowych – momentami niemniej jednak ważnych niż Cecily i jej „dziecko”. „Kły zimy” skupiają się bowiem właśnie na Cecily oraz przemienionej przez nią młodej dziewczynie, Ali. Od chwili „ponownego narodzenia”, kobiety będą nierozłączne, a Cecily powoli będzie wprowadzała swą córkę w arkana nocnego życia obu miast. Przy okazji odkryje w niej także pewną głębię, i czające się tam tajemnice oraz możliwości…

Liczne wampirze konfrontacje i sceny walk poszczególnych klanów, to z całą pewnością ozdoba komiksu. Narysowane i opowiedziane z należytą dynamiką i, podobnie jak cały zarys historii powodują, że z niecierpliwością czekamy na kolejne strony i rozwinięcia wszystkich wątków. Jest brutalnie i bezkompromisowo, chociaż krwi, jak na komiks o wampirach, nie jest przesadnie dużo. Autorzy skupiają się raczej na polityce, wewnętrznych sporach, konszachtach i planowaniu obalenia władzy. Bardzo podoba mi się ten kierunek i chętnie przeczytam kontynuację. Sceny walk, przeplatane stopniowym ujawnianiem czytelnikowi kolejnych smaczków związanych z wampirzą hierarchią i knowaniami jakie odbywają się nieustannie na wszystkich szczeblach nocnego życia, to wszystko tworzy niesamowity klimat i wciąga od pierwszych stron. Ciekawa jest także sama główna bohaterka, mimo swojej bezwzględności i całego pakietu zasad, z kompletną suwerennością na czele, ma także pewne uczucia, potrafi dbać i troszczyć się o bliskich. Oczywiście jeśli akurat nie rozrywa czyjegoś gardła. Pierwsza część „Kłów zimy” to mam wrażenie dopiero preludium do akcji właściwej. Poznajemy bohaterów, autorzy uchylają rąbka tajemnicy, robią fajne twisty, zaciekawiają, ale czuję że to nadal dopiero wstęp, a kolejne tomy obnażą nam jeszcze więcej Świata Mroku i jego mieszkańców.

Lost in Time wykonało ponadto genialną pracę przy samym wydaniu komiksu. Twarda, lakierowana okładka dostępna była w dwóch wersjach – limitowanej oraz tradycyjnej, i to właśnie tę drugą otrzymałem do recenzji i uwieczniłem na poniższych zdjęciach. Oprócz perfekcyjnie dobranych kolorów, kredowego papieru oraz odpowiedniej grubości tego tomu, na jego końcu czeka na czytelnika cała masa niespodzianek, w postaci dodatków opisujących poszczególne klany, oba miasta oraz przybliżające nieco najważniejsze postaci przeczytanych historii. Fajnie, że coś takiego zostało dodane, a wydawca nie ograniczył się jedynie do wrzucenia kilku niewykorzystanych grafik czy alternatywnych okładek. Same historie zawarte w „Kłach zimy” mają doskonałe tempo i budują mroczny i ciężki klimat, ale kiedy już, ze smutkiem, skończymy lekturę, czekają na nas jeszcze właśnie te dodatki, które pozwalają podtrzymać oczarowanie tym tytułem i pokręcić się jeszcze chwilę wśród ciemnych, brudnych, brutalnych i niebezpiecznych zaułków Minneapolis i St. Paul, gdzie każdy świst wiatru i zasłyszany trzask, może być ostatnim w waszym życiu. W waszym ludzkim życiu, rzecz jasna…