"We wrześniu ściany krwawią" - Carissa Orlando.
Dom ma być w założeniu naszą oazą. Miejscem, do którego wracamy zarówno fizycznie, jak i mentalnie. Które cały czas szepcze z tyłu głowy, podpowiada gdzie jesteśmy bezpieczni, nic nam nie grozi i możemy być w stu procentach sobą. Zarówno w kwestii nienoszenia bielizny, jak i recytowania Whitmana — można obie opcje łączyć.
Tak ciężko jest go zdobyć, odnaleźć wśród tysięcy innych, często stawiamy wszystko na jedną kartę, zadłużamy się na dekady, chadzamy na ustępstwa i poświęcamy wiele, aby stał się nasz, wymarzony, wyśniony. Być może to nawet my sami go tworzymy, jego atmosferę, wtłaczamy w mury uczucia, przeżycia i przemyślenia. Jak za sprawą czarodziejskiej różdżki pojawiają się zapachy, kątem oka zauważamy znajome rogi pomieszczeń. To tu zasypiamy strudzeni i budzimy się, aby walczyć o kolejne trofea lub po prostu przeżyć do wieczora. Musimy być w miejscu, które daje nam bezpieczeństwo, które odgradza nas od złego świata i ludzi go zamieszkujących. Tworzy mur, który z zewnątrz twardy, szorstki i nieustępliwy, wewnątrz wydaje się miękki, ciepły i drogocenny.
A co, jeśli nasz długo wyczekiwany dom jest nawiedzony?
I nie mówię tu o Casprze, o swawolach i psikusach, niewinnych żarcikach i chowaniu kluczy do auta akurat wtedy, kiedy jesteśmy spóźnieni na ważne spotkanie.
Mówię tu o złych, umęczonych i uwięzionych duszach. Energii, która przyobleczona w wiele ciał wspólnie tworzy codzienny spektakl grozy dla żywych mieszkańców. Pokazuje swe prawdziwe oblicza, zamknięta w bańce czasu i miejsca, niepomna tego, że nie jest już częścią tego świata, a jednocześnie niemogąca odejść i zaznać spokoju.
Duchy ludzi okrutnie okaleczonych za życia, i niestety pozostających w tej formie także po śmierci objawiają się szczególnie mocno we wrześniu. Każdego roku, kiedy dzieciaki ze smętnymi minami powłóczą nogami w stronę szkół, zostawiając za sobą ciepło i beztroskę lata, dom jakby się aktywował. Nie dość, że zamieszkujące go stworzenia stają się niespokojne, rozrabiają, szaleją, krzyczą i zawodzą nocami, to każdego ranka po ścianach spływają kaskady ciemnoczerwonej krwi, zalewając tapety, meble, dywany i schody. Ale to wszystko nic, pamiętajmy bowiem, że w kuchni znajdują się drzwi do piwnicy. Drzwi, które jako jedyne w tym domu nie powinny być otwierane, co dobitnie sugerują krzywo przybite do framug grube nieociosane deski. Spomiędzy nich, gdzieniegdzie, wystają lekko już pożółkłe kartki papieru....
No i jak, zaciekawieni?
“We wrześniu ściany krwawią” (rewelacyjny tytuł swoją drogą), autorstwa Carissy Orlando, to pełnokrwisty horror o nawiedzeniach, mrocznej przeszłości, cierpieniu i stracie. Jednocześnie jest to również dramat. Dramat głównej bohaterki, Margaret, która odważnie i bohatersko postanawia w swym “nowym” domu zostać i stawić czoła wszystkiemu, co tenże dla niej szykuje. A jest tego całkiem sporo jak na jedną kobietę. Co prawda Margaret ma męża, Hala oraz córkę Katherine, ale o ile córka wyjechała na studia i zaczęła swoje życie, o tyle Hal pewnego dnia po prostu zniknął. Nie pojawił się na śniadaniu, nie ma z nim żadnego kontaktu, telefon milczy. Margaret nie jest tym przesadnie zmartwiona, ma ku temu swoje powody, nie chciałbym spojlerować wam zanadto fabuły, musicie się więc uzbroić w cierpliwość i sami przeczytać powieść.
Kiedy Katherine dowiaduje się o zaginięciu jej ojca, niezwłocznie podejmuje decyzję o przyjeździe do rodzinnego domostwa (którego jeszcze nigdy nie widziała) i podjąć się jego odnalezienia. Nadmienię, że oczywiście mamy wrzesień...
Tu zaczyna się lawirowanie jej matki - seria kłamstw, naciąganie rzeczywistości do granic możliwości. Mimo iż nie wszyscy mieszkańcy domu są widoczni, to już ich działania zdecydowanie tak, a ukrywanie tego i codzienne szorowania pokoi i korytarzy z krwi, staje się obsesją Margaret, która jako osobowościowy typ zadaniowca, radzi sobie z tym całkiem dobrze. Kiedy jej córka zaczyna coraz mocniej naciskać na poszukiwania ojca, na jaw zaczynają wychodzić coraz to nowe tajemnice, nie tylko rodzinne, ale przede wszystkim te ukryte do tej pory w monumentalnym, i z pozoru pięknym wiktoriańskim domu.
Powieść Orlando, to także studium relacji małżeńskich i tego jak potrafi wyewoluować na przestrzeni lat związek dwojga ludzi. Niekiedy wydaje nam się, że znamy kogoś od podszewki, po czym nagle dostajemy obuchem w głowę i nie patrzymy już na osobę z którą spędziliśmy pół życia, tak samo. To właśnie spotkało Margaret i dorzuciło do i tak już przeładowanego wora goryczy kilka nowych problemów i namolnych myśli. Czy tak naprawdę znamy naszych bliskich? Z drugiej zaś strony czy jesteśmy tak ślepi i znieczuleni, że być może nie chcemy widzieć pewnych spraw i sygnałów? A może celowo rzucamy się w wir pracy lub innych zajęć, bo nie mamy siły na budowanie czegoś od zera? Tak czy siak, nadwątlone zaufanie do partnera zaczyna powoli, ale rzetelnie i stopniowo budować mur. A pamiętajmy, że to nie jest nasz jedyny problem, bo czy wy też słyszycie narastające krzyki i czujecie niepokój, ilekroć przechodzicie obok drzwi znajdujących się w kuchni? Wydaje się, że słychać zza nich dziwne dźwięki, szuranie, a już z całą pewnością bije od nich strach i niechęć do wszystkiego, co żywe i znajdujące się w domu. Nawet niezwykle pomocna Fredricka oraz plotkująca i będąca świetną słuchaczką sąsiadka Edie, nie są w stanie uspokoić skołatanych nerwów i gonitwy myśli nowej właścicielki tego miejsca.
Jeśli macie ochotę na horror, który może nawet zaskoczy was finalnym twistem, to zapraszam do lektury “We wrześniu ściany krwawią”, powinniście być ukontentowani, bo niby jest szablonowo, ale powieść ta lekko wyłamuje się ze schematu i dzięki dobremu tempu i ciekawym postaciom rodem z “Przerażaczy” Petera Jacksona, a momentami także z “Osobliwego domu Pani Peregrine” Riggsa, zanurzycie się w świat wrześniowej grozy, polanej sowicie posoką i brutalizmem godnym solidnego slashera. Fani uniwersów Eda Geina czy Jeffreya Dahmera, także poczują się dopieszczeni.
"Ostatnia batalia" - C.J. Tudor.
“Ostatnia batalia” - C.J.Tudor.
Ludzie często mają problem ze współistnieniem w społeczeństwie z powodów religijnych, rasowych czy zwyczajnie poglądowych. A co, gdybyśmy musieli żyć tuż obok wampirów?
Taką wizję świata w swojej nowej powieści kreuje Caroline Jane Tudor, znana z mrocznych thrillerów, ocierających się często o horrory i przeróżne koszmary, które zgrabnie przemyca w opowiadanych przez siebie historiach. I nie inaczej jest tutaj. Klaustrofobiczna atmosfera odciętego od świata małego miasteczka Deadhart spada na nas już od pierwszych stron, i nie puszcza ani trochę do ostatnich. Mimo że czasami mamy ochotę na głębszy oddech, to nie polecam tego – znajdujemy się bowiem na Alasce, i właśnie zaczęła się alaskańska zima...
Nie dość, że sypie śnieg, jest cholernie zimno i bardzo szybko robi się ciemno, to jeszcze w okolicznych lasach, a konkretnie w opuszczonej kopalni i na terenach jej przyległych mieszkają krwiopijcy, tworząc kolonię, która coraz mocniej zaczyna uderzać w ludzi i ich z pozoru spokojne życie. Coś zdecydowanie jest na rzeczy, czuć w mroźnym powietrzu, że zbliża się coś, czego nikt z mieszkańców Deadhart się nie spodziewa, co nie znaczy, że nie są oni przygotowani i nie boją się podjąć wszelkich kroków, aby bronić swego siedliska i bliskich.
Brzmi nieco trywialnie, od razu kojarzy się z “30 dniami nocy”, ale mnie to zupełnie nie przeszkadza. Uwielbiam zarówno komiksową wizję Nilesa i Templesmitha, jak i tę w zwizualizowanej formie Davida Slade’a. Właściwie czytając “Ostatnią batalię” cały czas w głowie miałem obrazy z filmu, co dodatkowo potęgowało mroczną i duszną atmosferę tej powieści. Ale, ale - jeśli nie jesteście fanami komiksu czy filmu, zdecydowanie zachęcam do tego, aby dać książce Tudor szansę, ponieważ na swój sposób odświeża ona kwestię wampiryzmu i doskonale udaje jej się stworzyć zgrabną i oryginalną wizję współżycia dwóch zwalczających się przecież od zarania dziejów, gatunków.
Wampiry są tu zobrazowane jako rasa odseparowana, wyrzucona poza margines społeczny i ledwie tolerowana przez ludzi, którzy obarczają je za wszelkie złe rzeczy, które się wokół nich dzieją. Nie inaczej jest zresztą i tym razem, ponieważ w Deadhart wrze po śmierci młodego Marcusa Andersona, którego pozbawione krwi ciało znaleziono w chatce myśliwskiej w pobliskim lesie. Ludzie już wydali wyrok i jednogłośnie wskazali winnych tej tragedii. Tym bardziej że zbrodnia ta jest zadziwiająco podobno do zagadkowej śmierci Toda Danesa, która miała miejsce ćwierć wieku temu, i która teraz wróciła na tapet, potęgując niechęć i wściekłość mieszkańców miasteczka.
Aby stonować i uspokoić społeczne nastroje, do Deadhart przybywa śledcza, a zarazem antropolog sądowy i specjalistka od wampirów, Barbara Atkins. Pani detektyw nie wie jeszcze, że sprawa, do której została wyznaczona, sięga dużo głębiej i dalej, niż mogłoby się wydawać, a ludzie mieszkający w mieście wcale nie będą skorzy do współpracy i należytego oraz uczciwego rozwiązania sprawy śmierci piętnastolatka. Atkins spotka się z wszelkimi przejawami nieufności i wrogości, nie jest jednak w ciemię bita, a jej spokój, merytoryczność i wrodzona umiejętność rozładowywania napięcia z pewnością się teraz przydadzą. Atkins jest inteligentna, doświadczona i uważna, a przy tym niezwykle uczciwa i pedantyczna we wszystkim, co robi. Dlatego też nie ulega presji i nie zarządza odstrzału całej kolonii, a zamiast tego zagłębia się w meandry sprawy i zaczyna grzebać w przeszłości Deadhart i jej mieszkańców. A uwierzcie mi, jest w czym. Jak to zwykle bywa w tak małych społecznościach, tajemnice i intrygi mnożą się dekadami, aby wybuchnąć prosto w twarz w najmniej oczekiwanym momencie.
A nie zapominajmy, że gdzieś tam, w ciemności czają się potwory, które mimo uregulowanego statusu i nadanych im praw, także chcą dla siebie jak najlepiej i w nich także kiełkuje złość na to, jak są traktowane. Mają w końcu swój honor i nieżyciowe doświadczenia, które jasno kierują ich w jednym kierunku... ostatniej batalii. Pewna niepozorna dziewczynka, Athelinda, której domem od lat jest górska kolonia i której jest nieformalną przywódczynią, snuje poważne plany wobec ludzi i zapuszcza się coraz bliżej ludzkich siedzib, zaczepiając, niepokojąc i próbując wywrzeć presję na osobach, które kiedyś związał z nią los, a teraz oczekuje od nich wypełnienia pewnych poczynionych dawno temu ustaleń. Nie wszyscy bowiem w Deadhart grają do jednej bramki, większość ma swoje za uszami, a ich sekrety obnażane stopniowo przez detektyw Atkins mogą znacząco wpłynąć na wynik śledztwa i los wielu istnień...
Nie jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością C.J. Tudor, i jedno mogę napisać na pewno – z pewnością nie ostatnie. Podoba mi się jej styl, rzadko kiedy trafiam na książki, przez które się dosłownie płynie podczas lektury. “Ostatnia batalia” ma doskonałe tempo, wyrazistych bohaterów i odpowiednią ilość mroku. Każdy wymagający czytelnik poczuje się ukontentowany lekturą. Podoba mi się w tej historii najbardziej to, że Tudor nie poszła razem z wampirycznymi trendami i nie pokazuje jednoznacznie, kto tak naprawdę jest większym potworem – ten wysysający krew czy ten z pozoru słabszy i skazany na pożarcie. Wiele można bowiem powiedzieć o obu rasach, i wcale nie wszyscy muszą zgodzić się z ogólną tendencją i opinią, jaką mają w popkulturze dzieci nocy.
Żeby nie było jednak zbyt słodko, porcja dziegciu się należy. Zabrakło mi tu w zasadzie dwóch rzeczy, które spokojnie można było wpleść w tę opowieść i jeszcze podnieść jej wartość. Mocniejszego finału i większej ilości wampirzych rozmów i dywagacji na różne tematy. Być może autorka nie chciała pójść tym tropem, bo wtedy wampiry mogłyby zostać odebrane bardziej “ludzko”.
Niemniej, “Ostatnia batalia” to dobra, soczysta i dość brawurowa opowieść i jeśli nie straszny wam skrzypiący pod nogami śnieg i niewielka ilość światła, zanurzcie się w nią i życzę wam, abyście tak jak ja, utwierdzili się w przekonaniu, że nawet najbardziej oklepany temat można odświeżyć i dać mu drugie życie.
"Nie zamykaj oczu" - Justyna Jelińska.
“Nie zamykaj oczu” - Justyna Jelińska.
Sarę dotknęła ogromna tragedia i po traumatycznych przeżyciach pewnego letniego wieczora, postanowiła spróbować życia na obczyźnie. Aby posklejać swoje życie i zacząć raz jeszcze od początku podejmuje dobrze płatną pracę jako sprzątaczka hotelowa w Chicago. Stabilizacja nie trwa jednak długo, bo już rok później dziewczyna zostaje zmuszona do powrotu w ojczyste strony i ponownego zmierzenia się z koszmarem, który nadal w niej siedzi i nie chce dać o sobie zapomnieć. Nic zresztą dziwnego, bo gdy w domu rodzinnym w niejasnych okolicznościach giną twoi rodzice i to w dodatku oboje tej samej nocy, a policja i śledczy nie są w stanie do końca ustalić przyczyn tragedii trudno się otrząsnąć, a już na pewno nie chce się wchodzić w ten horror kolejny raz.
Nasza bohaterka nie ma jednak innego wyjścia, ponieważ brakuje jej oszczędności i możliwości (przynajmniej według jej twórczyni), a do tego od samego początku jej powrotu, coś jest mocno nie tak.
Dom sprawia wrażenie odmienionego, obcego i pełnego czegoś nieopisanie złowrogiego. Tak dobrze znane Sarze miejsce, z którym związane są przecież także pozytywne wspomnienia z lat młodości, teraz emanuje chłodem i strachem. Dziewczyna czuje się tu źle, samotnie i niepewnie. Na domiar złego przyczepia się do niej pewien starszy jegomość, z jednej strony pełen kurtuazji i grzeczności, z drugiej nieco nachalny i uporczywie składający jej pewną dość dziwną propozycję. Sarze wydaje się on znajomy, jego oczy przypominają jej kogoś, jednak pamięć nie podsuwa żadnych konkretów.
Wraz z pogłębiającą się znajomością, na jaw i światło dzienne wychodzą coraz to nowe tajemnice i fakty, które mogą pomóc naszej bohaterce w rozwikłaniu jej tragedii i znalezieniu ukojenia. Sara uczepia się tego jak ostatniej deski ratunku i brnie w mrok i śmierć, która patrzy, słucha i coraz śmielej wkracza w życie dziewczyny...
Określam takie książki mianem “soft horroru”, bo teoretycznie wszystko się zgadza - niby są potwory, strach, doza dziwności i tajemnicy, a jednak warsztat autora nadal nie dźwiga należycie gatunku, jakim jest groza. Brakuje polotu, twistu, klimatu, a dostajemy w zamian mocno dyskusyjne interakcje między bohaterami, niezrozumiałe decyzje i finał, którego można domyślić się po lekturze mniej więcej 1/3 książki. I to tak dosłownie. Postaci, które Justyna Jelińska stworzyła na potrzeby tej historii, są poprawne, ale przy tym okrutnie płytkie i liniowe. Żadna nie wychyla się w stronę oryginalności nawet o centymetr. Brakuje mi tu głębszych relacji, konotacji związanych ze wspólną przeszłością i tym, co się wtedy wydarzyło. Rozumiem, że to debiut pisarki w horrorze, ale ewidentnie Jelińska nie bardzo chciała się w niego zagłębić, tworząc opowieść dla osób, które albo nie czytują grozy, a chciałyby jej liznąć, albo wręcz dla swoich czytelników, niejako “na żądanie” - oni są sprawdzeni, na pewno docenią starania.
No niestety osoby w grozie “siedzące” łatwo mogą wypunktować słabości przygód Sary i uważam, że wypada to zrobić. Nie ze złośliwości, a raczej z chęci wsparcia kolejnych ewentualnych prób autorki z historiami spod znaku horroru.
“Nie zamykaj oczu” jest książką z pewnym potencjałem, ale niestety niczym nas nie zaskakuje i myślę, że pani Justyna ma przed sobą dużo pracy zarówno nad warsztatem, jak i wiele wieczorów z dobrymi horrorami, które naprowadzić mogą ją na właściwe tory i podpowiedzieć, co zmienić, aby następna powieść była lepsza.
Tym bardziej że pierwszy krok już zrobiła, składając ukłon w stronę pewnego klasyka opublikowanego po raz pierwszy 20 czerwca 1890 roku, z którego zaczerpnęła motyw przewodni i zaadoptowała go do swoich potrzeb. Wyszło całkiem zgrabnie, aczkolwiek można było jeszcze lepiej wykorzystać jego możliwości. Ta wariacja powinna być mocniej zaznaczona i rozwinięta, dałoby to większe pole do popisu i kilka kolejnych ścieżek możliwości rozwoju postaci i historii.
Jeśli lubicie grozę, ale niespecjalnie lubicie się bać - ta pozycja jest dla was. Być może na początek przygody nadaje się w sam raz, w końcu dobór pierwszych książek z danego gatunku często przesądza o tym czy przy nim zostaniemy czy się zrazimy i poszukamy czegoś innego. Nie polecę “Nie zamykaj oczu” starym grozowym wygom, ale na pewno znajdzie się grupa czytelników, a mam wrażenie, że głównie czytelniczek, którym ten tytuł przypadnie do gustu i być może wtedy sięgną po coś mroczniejszego i bardziej skomplikowanego, szukając mocniejszych i wyrazistszych wrażeń z lektury.
"Droga do piekła" - Przemysław Piotrowski.
“Wyrocznia” - Thomas Olde Heuvelt.
“Wyrocznia” - Thomas Olde Heuvelt.
Uwielbiam prozę Heuvelta za niekonwencjonalne podejście do horroru, zabawę konwencją i próby wyniesienia tego cały czas niszowego gatunku na swego rodzaju wyżyny literatury oraz chęć zainteresowania nim czytelników, którzy do tej pory albo byli do niego zrażeni albo w ogóle omijali go szerokim łukiem. Książki Thomasa to specyficzny miszmasz grozy, przygody, suspensu i wielopoziomowej analizy ludzkich zachowań i społecznych relacji i interakcji pomiędzy bohaterami. Jestem świeżo po lekturze trzeciej jego książki, która dzięki wydawnictwu Albatros mogła trafić w ręce polskich czytelników. I muszę przyznać, że mam nieco mieszane uczucia odnośnie “Wyroczni” - z całą pewnością jest to najprostsza z dotychczasowych historii opowiadanych przez Olde, spróbuję wam przybliżyć plusy i minusy tego tytułu i odpowiedzieć finalnie na pytanie, czy warto poświęcić jej te kilka wieczorów.
Wyobraźcie sobie, że jedziecie doskonale sobie znaną drogą do szkoły. Jest zimny, mglisty zimowy poranek, mijacie te same domy, sklepy i zakłady rzemieślnicze co zwykle, plotkujecie i śmiejecie się, rywalizujecie i rozmyślacie o tym co was dzisiaj czeka w budzie. Nagle, na jednym z mijanych pól tulipanów zauważacie kształt, którego nie sposób się tam spodziewać... otóż z mleka spowijającego wszystko niczym całun wyłania się kadłub ogromnego i z pewnością starego... żaglowca. Lekko przechylony, nadgryziony zębem czasu robi piorunujące wrażenie na każdym, kto go zobaczy. W jednej chwili zeskakujecie z rowerów i wszystko, co zostało zaplanowane na dzisiaj, idzie w odstawkę. Niecodziennie przecież macie możliwość wspięcia się na pokład czegoś tak potężnego i majestatycznego!
I tu zaczyna się horror. Po zejściu pod pokład nikt nie wraca. Panują tam kompletne ciemności, których nie jest w stanie rozproszyć żadne światło. Wezwane na pomoc służby również nie mogą znaleźć rozwiązania, a wszyscy policjanci, którzy schodzą do luku, nigdy więcej nie są widziani żywi. Znalezisko z fascynującego przeradza się w przerażające, pojawiają się holenderskie media, wojsko oraz oczywiście dziwna organizacja, która ogradza cały teren, przesłuchuje świadków i zaczyna coraz mocniej rościć sobie prawa do “Wyroczni”... bo gdzie kryje się tajemnica, tam potencjalnie znaleźć możemy coś wartościowego, a gdy jest na to szansa, pojawiają się przeróżni ludzie, również tacy, których nigdy nie chcielibyśmy spotkać na swej drodze.
Początek “Wyroczni”, to jeden z najlepszych wstępów, jakie czytałem w ostatnich latach. Błyskotliwy, szalenie niepokojący i tak magicznie plastyczny, że wyobraźnia sama tworzy obraz “Wyroczni” i tego co kryje się w jej trzewiach. A to dopiero wstęp do wydarzeń, których Thomas Olde Heuvelt uraczy nas w swojej nowej opowieści. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich, czyli “Hexa” i “Echa”, tutaj nie brakuje solidnej dawki akcji, przygody i zaskakujących zmian obozów, do których należą bohaterowie. Zatrzymajmy się na chwilę właśnie przy nich, bo tutaj także widać wyraźną zmianę. Poprzednie książki charakteryzowały się niewielką ilością postaci, historie toczyły się w nieco “zamkniętych” społecznościach czy grupach, a w “Wyroczni” nie dość, że skaczemy między przeszłością a teraźniejszością, to ilość osób zaangażowanych w sprawę “Wyroczni” jest zdecydowanie większa. Oprócz głównego bohatera, czyli Luki Wolfa, jego rodziny, przyjaciół i znajomych, dodatkowo dołączają członkowie tajnej organizacji rządowej, pewien podstarzały badacz zjawisk paranormalnych, a nawet śmiertelnie niebezpieczni ludzie z dalekiego kraju, dla których okręt i jego tajemnica mogą być kopalnią złota i dosłownie przechylić szalę w dominacji nad światem na ich korzyść...
Uff, już sam ten opis jasno pokazuje, że podczas lektury nie będziecie się nudzić, a prędkość, z jaką przebrniecie przez tę powieść otrzeć się może o nadświetlną. Chociaż muszę przyznać, że zdarzyło się autorowi kilka momentów przestoju, w których tempo nieco spadło. Nie ma ich jednak na szczęście wiele i da się to przeżyć nie odkładając książki “na później”.
To, co z pewnością nie do końca mi się spodobało, to odpuszczenie grozy na rzecz przygody i zawrotnej akcji rodem z Indiany Jonesa. Ale nie zrozumcie mnie źle, bo “Wyrocznia” jest tyglem emocji i przeróżnych skojarzeń i jestem przekonany, że każdy, kto jako tako śledzi popkulturę znajdzie tutaj całe mnóstwo odniesień do innych jej dzieł, zarówno horrorowych, jak i stricte rozrywkowych. Grupka dzieciaków walczących ze złem, tajne organizacje, których macki sięgają daleko i mogą narobić naprawdę niezłego bałaganu, potwory rodem z koszmarów, tajemniczy bogowie zapomniani przez czas i ludzi, coś mrocznego kryjącego się w odmętach oceanu – jest tego naprawdę dużo i ku mojemu zdziwieniu wszystkie wątki bardzo zgrabnie i solidnie się zazębiają. Ale – jako fan grozy, chciałbym w kolejnych powieściach Thomasa doświadczyć tego specyficznego suspensu, który zaserwował nam szczególnie w “Echu”. Tutaj nie ma go niestety tyle, ile bym sobie życzył.
Wydaje mi się, że autor popełnił tu pewnego rodzaju eksperyment, zbliżając się nieco schematem “Wyroczni” do powieści chociażby duetu Preston i Child, gdzie wątki paranormalne czy nadnaturalne są tłem, a głównym motywem staje się szybka akcja, momentami rodem z Mission Impossible. Jest to ciekawe, ale kurde, po takim wstępie, jaki dostaliśmy w “Wyroczni”, gdzie ludzie schodzący pod pokład tajemniczego okrętu nagle znikają bez śladu, a towarzyszący temu dźwięk niedającego się zlokalizować potężnego dzwonu, niosący się po polach, aż prosi się o pociągnięcie tej tajemnicy w nieco innym kierunku, niż ten który finalnie dostajemy.
Jeśli miałbym spróbować określić gatunek, do którego powieść najlepiej pasuje, to powiedziałbym, że to “groza przygodowa”. Mieszanina pomysłów z “Piratów z Karaibów” oraz “The Last of Us” podsypana szczyptą pradawnej magii, proroctw, katastrof i otoczona kordonem bezwzględnych, smutnych panów ubranych w wojskowe mundury, z AR-15 gotowymi do strzału w dłoniach.
Z całą pewnością, jest to powieść interesująca i dość oryginalna, daleko jej jednak czy to do “Echa” czy “Hexa”, nad czym nieco ubolewam, bo ostrzyłem sobie ząbki na coś niezwykle mrocznego i klimatycznego, co daje się odczuć w “Wyroczni” jedynie epizodycznie.
“Sierżant Rock i armia trupów” - Bruce Campbell/Eduardo Risso.
“Sierżant Rock i armia trupów” - Bruce Campbell/Eduardo Risso.
Jako chłopak wychowany na zombiakach George’a Romero, “Opowieściach z krypty”, a później także serii filmów Evil Dead, w których główną rolę grał doskonały Bruce Campbell, nie mogłem przejść obok tego tytułu obojętnie. I nie bez powodu wspominam tu akurat odtwórcę roli najoryginalniejszego sprzedawcę marketowego – Asha, ponieważ to właśnie Bruce Campbell odpowiada w tej historii za scenariusz!
Zresztą umówmy się, jaki fan grozy nie zwróci swych oczu na ten tytuł? “Sierżant Rock i armia trupów” to kwintesencja amerykańskiego wojennego patosu i wizualna uczta dla osób, które tak jak ja, ubóstwiają, chociażby “Kompanię braci” czy “Szeregowca Ryana”. Tutaj mamy oczywiście inną bazę, bo głównymi przeciwnikami oprócz Nazistów są żywe trupy, ale formuła zdecydowanie została zachowana i komiks ocieka wręcz bohaterstwem i aktami ocierającymi się o samo destrukcję, które tak dobrze znamy z filmów czy książek rodem ze Stanów Zjednoczonych.
Niemcy przegrywają wojnę, są pod ścianą, a Hitler nie jest w stanie się z tym pogodzić i żąda od swoich oficerów właściwie niemożliwego. Chce wygrać za wszelką cenę i nie cofnie się przed niczym, aby zniszczyć aliantów. Jako że wszelkie “normalne” środki już zawiodły, jeden z jego najbliższych współpracowników, a także osobisty lekarz Doktor Morell tworzy pewne serum, dzięki któremu polegli naziole mogą wrócić do życia i oczywiście na pole walki. Taka opcja zdecydowanie powinna przechylić szalę zwycięstwa, bo jak wszyscy wiemy, wojny najczęściej przegrywa się właśnie przez brak któregoś z zasobów. Ten ludzki jest wyjątkowo cenny, a jak dojdzie do tego fakt, że nie potrzebuje spać, jeść i odpoczywać — wojna światowa może i zakończy się szybko, ale w tej sytuacji wygrany może być tylko jeden...
Sierżant Rock i jego Easy Company dostają konkretne zadanie — znaleźć i zlikwidować szalonego doktorka, a przy okazji także Fuhrera, bo to on przecież pociąga finalnie za wszystkie sznurki.
I tu zaczyna się przygoda! Chłopcy dostają nowe zabawki, wszelkie pozwolenia i zaplecze, i wyruszają do ogarniętej wojną Europy. Kolejne kilkadziesiąt stron, to obrazy rzezi i makabry, głównie zombiaków Hitlera. Jeśli szukacie komiksu typowo rozrywkowego, gdzie historia jest prosta i krwawa, “Sierżant Rock i armia trupów” sprawi wam wiele frajdy podczas lektury. Campbell doskonale wie, jak bawić się konwencją i wyciąga z niej to, co najlepsze. Mimo że komiks jest dość krótki, to jego zakończenie jest zdecydowanie otwarte, co pozwala nam mieć nadzieję na kolejne przygody nieustraszonego żołnierza i jego kompanów.
Uroku temu tytułowi dodaje ciekawa i dynamiczna kreska Eduardo Risso, który świetnie dogadał się z Campbellem co do wizualizacji konkretnych scen i doskonale wychodzi mu obrazowanie totalnego chaosu i rozwałki, jaką serwują Nazistom i żywym trupom nasi dzielni amerykańcy wojacy. Dodatkowym smaczkiem są także bardzo klimatyczne okładki kolejnych zeszytów zebranych w tym albumie, stylizowane na plakaty wojskowe zachęcające do wstąpienia w szeregi pogromców zombie. Żałuję, że ta historia jest tak krótka, bo z chęcią poczytałbym więcej w tym klimacie i może nawet chciałbym nieco głębi i plot twistów, jakiejś zmiany stron w konflikcie czy też czegokolwiek co pójdzie “nie tak jak planowano”. Ale być może to wszystko dopiero przed nami, liczę bowiem na to, że to nie ostatnie spotkanie z tymi bohaterami!
"Niepisane" tom 2 - Mike Carey/Peter Gross.
”Niepisane” tom 2 – Mike Carey/Peter Gross.
Tom Taylor to spokojny chłopak, którego życie przedziwnie się potoczyło. Jego ojciec napisał trzynaście książek o przygodach młodego czarodzieja Tommy’ego, po czym w dziwnych okolicznościach zniknął. Syn natomiast od lat musi mierzyć się nie tylko z ogromną sławą i wszystkim, co się z nią wiąże, ale również z tajemnicami związanymi z ojcem i jego niezwykłym życiem. Okazuje się bowiem, że Wilson zaangażowany był nie tylko w szerzenie literatury i pokazywanie ludziom magii zaklętej między słowami swoich i nie tylko, powieści, ale również toczył wyniszczającą i trudną walkę z siłami wielokrotnie potężniejszymi od siebie. Ich macki i wpływy sięgały już wtedy bardzo głęboko w trzewia społeczeństwa, a teraz, kiedy pałeczkę po nim musi przejąć jego syn, są nawet silniejsze i bardziej zmotywowane do tego, aby rodzina Taylorów cierpiała i finalnie została całkowicie zniszczona.
Tom oczywiście podejmuje tę walkę i stara się dowiedzieć, co też stało się z Wilsonem i jakie faktycznie dziedzictwo mu on pozostawił. Nie jest w tym oczywiście odosobniony, bo dwójka jego oddanych przyjaciół-Lizzie Hexam oraz Richie Savoy stara się z całych sił i na wszelkie sposoby pomagać mu w tej arcytrudnej misji. Czy jednak są z Tomem całkowicie szczerzy? Każdy z nas ma przecież swoje tajemnice, nie zawsze podejmujemy właściwe decyzje, popełniamy bardziej lub mniej świadome błędy, które skutkować mogą tragicznymi konsekwencjami.
Tom drugi „Niepisanego” zaczyna się od prawdziwej bomby nie tylko dla czytelników zarówno w rzeczywistości jak i na kartach komiksu, ale i samego Toma, który nie może przejść obok tego newsa obojętnie. Otóż w ścisłej tajemnicy przed wszystkimi szykowana jest publikacja czternastego tomu przygód Tommy’ego Taylora, młodego czarodzieja i jednocześnie literackiego odpowiednika naszego głównego bohatera. Zaczynają się również pojawiać plotki, że sam Wilson Taylor ma pojawić się na premierze!
Jego syn musi więc uspokoić nerwy, zebrać myśli i ułożyć plan, wszystko to razem wygląda bowiem przedziwnie i podejrzanie. Jego wrogowie są majętni, bezwzględni i nie cofną się przed niczym, aby spełnić swoje chore ambicje. Władza zawsze idzie bowiem w parze z mrokiem. Bractwo knuje, spiskuje i szuka sposobu na to, aby Toma zdyskredytować i pozbawić życia. Ten jednak nadal walczy, przy pomocy przyjaciół i literackiej magii, którą tak wpajał mu ojciec, stawia opór siłom zła i nie podda się im łatwo. Tymczasem zarówno Savoy jak i Lizzie także muszą pokonać swoje demony, które jak na złość akurat teraz postanowiły dać o sobie znać i poważnie uprzykrzyć im życia.
To, co urzekło mnie w pierwszej części, a więc nawiązania do literatury i błądzenie po wielu książkowych światach, w części drugiej „Niepisanego” ku mojej ogromnej radości rozkręca się jeszcze bardziej. Co chwilę mamy tu fantastyczne wstawki, bohaterowie przemierzają kolejne przedziwne krainy, niektóre znane nam z klasyków literatury, inne kompletnie wymyślone i zwariowane. Dzięki magii zaklętej w pewnym potężnym artefakcie, którym dysponuje Tom, może on właściwie bezgranicznie zwiedzać i eksplorować miejsca, znane mu z książek. Kontakty z zamieszkującymi je istotami ułatwi mu z pewnością ogromna wiedza o ich losach, ale i mimo tego chłopak nie opędzi się od kłopotów i stresujących sytuacji. Pojawią się niespodziewani sprzymierzeńcy, jedni patronować mu będą nieco zza kulis, inni zupełnie otwarcie.
Bractwo natomiast dzięki zaawansowanej technologii i wieloletniemu doświadczeniu w przenikaniu światów realnego i magicznego coraz bardziej przybliżać się będzie do naszej przedziwnej trójki bohaterów, co z kolei będzie przyczynkiem do kolejnych ucieczek i ukrywania się w miejscach niekoniecznie się do tego nadających i zapewniających bezpieczeństwo.
Piękna jest to seria, Carey pokazuje w niej swój kunszt jako reżyser i scenarzysta tego spektakularnego i niesamowicie wciągającego spektaklu, a Peter Gross pieści nasz zmysł wzroku idealnymi wizualizacjami tego, co uroiło się w głowie Mike’a. Odnośniki do konkretnych książkowych tytułów mogą czasami wydawać się kompletnie niezwiązane z przygodami Toma Taylora, ale jeśli spojrzeć na to z szerszej perspektywy, chociażby oczami jego dawno niewidzianego ojca, wszystko nabiera sensu i idealnie składa się w mocno pogmatwaną, ale jednocześnie pasjonującą i nieco przerażającą przygodę.
Czy bowiem ktokolwiek powinien mieć władzę nad światem, a właściwie światami i móc pociągać za wszelkie sznurki jedynie po to, aby osiągać swoje cele i pragnienia? To właściwie nieskończona potęga na każdym poziomie i jak przekonacie się po lekturze „Nieznanego”, kiedy wpadnie w niepowołane łapska, ludzkościom może grozić potężne i wielopoziomowe niebezpieczeństwo.
"Czarny staw" - Robert Ziębiński.
“Czarny staw” - Robert Ziębiński.
Motyw dzieciaków walczących ze złem czy generalnie przeżywających przygody z domieszką nadnaturalności i grozy, to motyw znany i ograny w popkulturze dość mocno. Nie znaczy to, że nie ma ludzi, którzy przeczytają/obejrzą/wysłuchają kolejnej takiej historii, jak tylko pojawi się ona na horyzoncie. Oczywiście, że tacy są i sam z dumą się do nich zaliczam!
“Goonies”, “TO”, “Stranger Things”, “Letnia noc”, “Opowieści z Narnii” czy nawet “Kroniki Spiderwick” - wszystkie te dzieła łączą te same składowe: grupka dzieci, z których każde ma swoje problemy, tajemnica do rozwikłania i zło, czyhające na ich potknięcia. Nie inaczej jest w “Czarnym stawie” Roberta Ziębińskiego, w którym to Kamil, Akira, Długi i Niedźwiedź uporać się muszą z potężnym mrocznym bytem, żerującym od wielu lat na mieszkańcach ich miasteczka i powodującym kolejne brutalne i krwawe śmierci.
Głównym bohaterem i jednocześnie narratorem tej historii jest Kamil, który przeprowadza się wraz z mamą do tytułowego Czarnego Stawu, gdzie od zawsze mieszka jego babcia i w którym mama się wychowywała, zanim wyruszyła w wielki świat, czyli do Warszawy. Samo miasteczko jest wręcz wymarzonym miejscem do życia - niewielkie i sielskie, otoczone wzgórzami i lasami Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Z pozoru ciche i spokojne, kryje jednak dawne tajemnice będące spoiwem i pokarmem dla czegoś przedwiecznego, co czai się, kusi, namawia i mami. Kamil nie ma łatwego wejścia w dorosłość, rodzice się rozstali, a on sam musi zmienić otoczenie, zostawić przyjaciół i znane bezpieczne miejsca, aby rozpocząć nowe życie kilkaset kilometrów dalej. Na szczęście bardzo szybko okazuje się, że może nie będzie tak źle. Paczka znajomych, poznanych już na samym początku pobytu, daje szansę na powiew normalności i ciekawe przygody. Jeśli dodamy do tego, że większość mieszkańców, łącznie z jego własną babcią ma sporo tajemnic sięgających dekad wstecz – zaczyna robić się ciekawie.
Czarny Staw także nie pozostaje obojętny na nowego członka społeczności i akcja rusza z kopyta. Podczas lektury miałem nieodparte wrażenie, że czytam kolejny tomik “Przygód trzech detektywów”, którymi zaczytywałem się jako małolat i od razu jakoś cieplej zrobiło mi się na duszy, bo uwielbiam konwencję detektywistyczno-paranormalną.
Nasi młodzi bohaterowie pod wpływem kolejnych tajemniczych zaginięć i coraz mocniej przypominającej o sobie przeszłości, postanawiają rozwikłać zagadkę znajdującego się w ich miejscowości zbiornika wodnego o czarnej jak smoła wodzie, która wydaje się być w najlepszym wypadku toksyczna, ewentualnie zamieszkana przez hordę bestii o pazurach i zębiskach ostrych jak skalpele. Wszyscy topielcy bowiem, po wyłowieniu z mrocznej toni, nie do końca wyglądają tak, jak utopiona osoba powinna wyglądać..
Mimo że cała opowieść jest stosunkowo krótka, to dowiadujemy się sporo o wszystkich młodych aktorach tego spektaklu, a także dostajemy sporą dawkę historii i przeszłości wielu rodzin, które Czarny Staw zamieszkują od pokoleń. A nie jest to bez znaczenia dla legend i tajemnic, które miasto skrywa. Losy poszczególnych mieszkańców mocno się ze sobą przeplatają i splatają powodując, że nasi młodzi detektywi stają przed zadaniem trudnym i wymagającym. Powoli odkrywając kolejne przypadki śmierci i grzebiąc w przeszłości, dochodzą do zaskakujących i przerażających wniosków à propos tego, co może skrywać morderczy zbiornik wodny.
Robert Ziębiński zaplanował aż cztery tomy historii związanych z “Czarnym Stawem”, a do tej pory ukazały się już dwie. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że “Czarny Staw” wydany przez wydawnictwo Mięta, to druga wersja tego tekstu, wzbogacona o ważną postać i około ¼ dłuższa od pierwowzoru. Drugi tom - “Wiłę” miałem już także okazję przeczytać i zrecenzować i bardzo jestem ciekaw kolejnych przygód dzielnych nastolatków.
To, czego mi brakowało w pierwszym tomie tej tetralogii, to nieco większa ilość akcji i mroku, aczkolwiek zdaję sobie sprawę z faktu, że historie te przeznaczone są dla nieco młodszych czytelników, autor nie mógł więc kolokwialnie mówiąc “przegiąć pały” z brutalnymi i niepokojącymi opisami. Samo rozwiązanie tajemnicy, do której zmierzamy od początku lektury “Czarnego Stawu” również wydaje mi się warte rozbudowania. Dzieciakom dość łatwo udaje się dojść do tego co się właściwie dzieje i jak temu zaradzić, a sama finalna potyczka jest krótka i mało efektowna, moim zdaniem.
Niemniej “Czarny Staw” czyta się dobrze i szybko. Spokojnie dacie sobie z nim radę za jednym posiedzeniem, tym bardziej że akcja i historia owianego tajemnicami stawu bardzo wciąga i nie puszcza od pierwszej aż do ostatniej strony. Powieść ma dobrą dynamikę i co prawda nie jest to poziom Simmonsa czy Kinga, gdzie dostajemy zdecydowanie bardziej rozpisane i wręcz trójwymiarowe historie o walce ze złem, “Czarny staw” ma potencjał i jeśli autor dobrze to rozegra i nie zerwie sznurka łączącego go z czytelnikami jakimś banałem czy naprawdę oklepanym schematem, ma szansę na dobre przyjęcie kolejnych części i może zyskać pewność, iż gościć wokół Czarnego Stawu będzie coraz więcej ciekawskich i żądnych przygód młodych, a może nie tylko, czytelników.
"Martwy ciąg" - Tomasz Kozioł.
„Martwy ciąg” - Tomasz Kozioł.
Kiedyś „Tai-Fighter” – miejsce, gdzie medytacja i ćwiczenia fizyczne równoważą szalę i pozwalają na kompleksowy rozwój, aktualnie – „Cross – fight”– nowoczesna siłownia nastawiona wyłącznie na poprawę kondycji, siły i wytrzymałości!
Trener Jan Staliński to facet, któremu lepiej na odcisk nie nadepnąć, psychopata terroryzujący i osiągający swoje cele za wszelką cenę. Silny psychicznie i fizycznie gość, lubiący pokrzyczeć i sprowadzić do parteru każdego, kto mu się choć trochę nie spodoba. W niedługim czasie ma zamiar otworzyć swoją wymarzoną siłownię na warszawskiej Pradze. Miejsce pasuje idealnie, piwnica w starej kamienicy przy ul. Podskarbińskiej aż się o to prosi. Oczywiście nie jest w tym sam, lubi się w końcu wyręczać innymi, wychodząc z założenia, że liczy się efekt końcowy, a nie droga do niego, a już na pewno nie mają znaczenia ludzie w to zaangażowani. Trzeba przyznać, że potrafi być przekonujący i doskonale manipulować wszystkimi wokół tak, żeby nawet do głowy im nie przyszło żadne sprzeciwienie mu się.
Jego pomocnikami i zarazem podopiecznymi są czterej pogubieni życiowo chłopcy-Max, Stefan, Robert i Andrzej, i to właśnie ten ostatni jest głównym bohaterem powieści “Martwy ciąg” Tomasza Kozioła. Powieści, z którą wiązałem duże nadzieje, bo to moje pierwsze zetknięcie z autorem, a jednocześnie nie czytałem jeszcze książki grozy, której akcja toczy się właśnie na siłowni. No i niestety czuję się nieco oszukany i zawiedziony, ale do tego jeszcze przejdziemy.
Andrzej Krzepkowski nie miał w życiu łatwo. Ojciec przemocowiec i alkoholik, który na jego oczach zabił jego matkę, bieda, brak wykształcenia i właściwie żadnych sensownych perspektyw doprowadziły do tego, że wylądował pod „kuratelą” trenera Stalińskiego, która w praktyce sprowadza się do klasycznego „przynieś, podaj, pozamiataj”. Jedyne co Andrzeja kręci i w czym jest naprawdę dobry, to ćwiczenia fizyczne. Jest wielkim i silnym chłopem, stłamszonym co prawda psychicznie, ale nadal czującym ekscytację i prawdziwą pasję do przerzucania sztang i hantli, co zresztą systematycznie i sumiennie czyni. Maks i Stefan, to zahukani i przestraszeni chłopcy, którzy każde słowo „szefa” traktują jak polecenie i dają robić z siebie posługaczy od czarnej roboty. Natomiast Robert alias Rob Roj, przyjął odmienną taktykę i staje się powoli klonem Stalińskiego, nadając sobie rolę nieformalnego zastępcy i prawej ręki trenera, kiedy tego akurat nie ma w pobliżu.
O ile Maks, Sztojfen i Rob Roj weszli w swoje role i nie zamierzają w żaden sposób się wychylać, o tyle Andrzej czuje, że powoli coś w nim pęka, że chciałby dla siebie czegoś innego, ale potrzebuje do tego jakiegoś solidnego bodźca. I dostaje go, a nawet można powiedzieć, że pojawiają się aż dwa.
Pierwszy z nich, zdecydowanie negatywny to sytuacja, w którą przypadkowo wplątuje się cała piątka członków drużyny „Cross-fight”, kiedy to właściciel “Tai-Fightera” sensej Artur, pojawia się pewnego dnia po resztę swoich rzeczy, w tym oczywiście sprzęt kulturystyczny, co do którego z kolei trener Staliński ma swoje plany. To, czym zakończy się spotkanie stanie się katalizatorem wielu późniejszych zdarzeń i wpłynie na każdego z mężczyzn, powodując liczne problemy i perturbacje przeróżnej natury.
Druga sytuacja, która spowoduje u Andrzeja chęć odmiany swojego życia i priorytetów, będzie zdecydowanie bardziej pozytywna i chociaż związana bezpośrednio z pierwszą, to mimo to, nasz bohater zacznie zmieniać swoje nastawienie do otoczenia i dojrzy światełko w tunelu, które doprowadzić go może do czegoś pozytywnego i zwyczajnie niespodziewanego dla osoby w jego położeniu i z taką, a nie inną przeszłością.
Więcej nie będę wam zdradzał, bo nie będzie wtedy sensu czytania „Martwego ciągu”, przejdę teraz do tej mniej przyjemnej, w tym przypadku, części recenzji – oceny i wniosków płynących po lekturze. Tak jak wspomniałem wcześniej, wydawnictwo Mięta i sam autor Tomasz Kozioł, reklamują książkę jako horror – z czym nijak się zgodzić nie mogę. Nie występuje tutaj bowiem żaden czynnik charakterystyczny dla tego gatunku, ani nic co, miałoby czytelnika doprowadzić do takich wniosków i szczerze mówiąc, jestem mocno zaskoczony taką narracją. Co prawda autor próbował kilka razy wprowadzić delikatne wątki oniryczno-nadnaturalne, ale były one szczątkowe i próbowały tłumaczyć pewne zachowania konkretnego bohatera. Finalnie grozy nie widać, nie czuć i chętnie zapytam Tomasza i Miętę, gdzie oni tu tę grozę zauważyli.
Moim zdaniem „Martwy ciąg” to ledwie delikatny thriller, i to niestety z ogromnymi brakami warsztatowymi. Dialogi, które autor serwuje nam w swej najnowszej powieści, są płytkie, nienaturalne i często wręcz irytujące. Rozumiem zamysł i chęć przedstawienia bohaterów jako prostych, zwyczajnych chłopaków, którzy nie inwestowali ani w szkołę, ani w samorozwój, ale wydaje mi się, że lepiej wypadłoby to wszystko, gdyby Tomasz nie próbował na siłę „uszlachetniać” ich rozmów w sposób, w jaki to zrobił. Zwłaszcza widać to i najmocniej razi w momentach dyskusji między trenerem Stalińskim, a jego podopiecznymi.
Kolejną rzeczą, która bardzo mi uwiera w „Martwym ciągu”, to niekonsekwencja w budowaniu postaci — z jednej strony to twarde, zahartowane w ćwiczeniach chłopaki, z drugiej wielokrotnie podkreślane jest ich zachowanie w obecności Stalińskiego, które bardziej pasowałoby do 8-letnich dziewczynek, niż wychowanych na ulicy i w trudnych warunkach młodych ludzi. Ponownie podejrzewam, iż taki zabieg miał podkreślić rolę każdego z bohaterów, ale jest to aż zanadto widoczne, strasznie nienaturalne i po prostu sztuczne.
Powieść jest bardzo rozciągnięta, opisywane w niej sytuacje rozwleczone w czasie, wręcz rozmienione na drobne, i wygląda to trochę tak, jakby autor nie miał pomysłu jak to dalej fabularnie pociągnąć i zakończyć. Główny wątek Andrzeja, powinien mieć w sobie tej reklamowanej grozy najwięcej, tymczasem ja nie znalazłem tam ani grama, a finał jasno podkreśla, moim zdaniem, kwalifikację „Martwego ciągu” do kategorii thrillera. Miałem cichą nadzieję, że na końcowym etapie czytania dostanę coś, co zmieni obraz powieści o 180 stopni i trochę jak po obejrzeniu „Szóstego zmysłu” zakrzyknę “WOW”, ale niestety z przykrością muszę napisać, że Tomasz Kozioł, to nie M. Night Shyamalan...
Wszystkie opisywane sytuacje i ich późniejsze konsekwencje, które w mniemaniu autora miały wyczerpywać definiowanie tej powieści jako horror, zdecydowanie tego nie robią i chcę to jasno i wyraźnie podkreślić, żeby niejako przestrzec czytelników, którzy nastawiają się na coś zupełnie innego niż to, co finalnie zostanie im zaserwowane. ”Martwy ciąg” jest jedną z najsłabszych powieści, jakie czytałem w ciągu ostatnich lat i przypomina mi strasznie lekturę książek Remigiusza Mroza. Powstały, ale w sumie spokojnie można postawić pytanie – po co?
Mam nadzieję, że autor nadal pracuje nad warsztatem, ale sugerowałbym także zgłębienie nieco kwestii, czym jest groza i jak powinno się pisać, aby czytelnika przestraszyć, a nie zniechęcić. Szkoda, spodziewałem się czegoś oryginalnego i świeżego, a dostałem prostą i przewidywalną historyjkę.
“Niepisane” tom 1 – Mike Carey/Peter Gross.
O tym, że literatura potrafi porywać tłumy i kreować naszą rzeczywistość wszyscy wiemy. Niezliczona ilość tytułów, światów, postaci, wydarzeń i zwrotów akcji wielokrotnie przypadła każdemu z nas w udziale, tworząc wspomnienia, generując dyskusje i wprowadzając do naszego życia koloryt lub wręcz odwrotnie, odbierając go.
Wszyscy mamy swoich ulubionych autorów, bohaterów, krainy czy całe uniwersa, do których chętnie wracamy i których kontynuacji nie możemy się doczekać. Pisarze, to pewnego rodzaju magicy, potrafią bowiem dotrzeć do naszych umysłów i z niezwykłą plastycznością oraz zapamiętaniem tworzyć w nich swoje wizje i ziszczać marzenia. Ci najwięksi pisarze, ponadczasowi, których dzieła od dziesiątek lub setek lat tworzą kanon i zbierają pochlebne recenzje od kolejnych pokoleń czytelników, potrafią chyba jeszcze więcej... może poznali tajemnicę jak przerwać cienką błonę łączącą światy? Może potrafią zerkać za kotarę rzeczywistości i realizmu, aby tam podpatrywać zupełnie inne zachowania i miejsca, przerabiając je potem w głowie i przenosząc na nasz ziemski grunt?
Są bowiem pisarze i PISARZE. Ci pierwsi wybuchają intensywnym, ale krótkotrwałym światłem, szybko gasnąc. Ci drudzy, potrafią wykrzesać ogień, który pali się długie lata i przyciąga rzesze wygłodniałych nowych historii fanów. Takim właśnie autorem z całą pewnością był Wilson Taylor, któremu trzynastotomowa seria o młodym czarodzieju i jego przyjaciołach przysporzyła niebywałej sławy, a co za tym idzie także pieniędzy i władzy (swoją drogą - jakim cudem J.K. Rowling nie zrobiła jeszcze w mediach z tego powodu tsunami, to nie wiem...). Niespodziewanie w dniu premiery ostatniej części porywających przygód Tommy’ego Taylora, ich twórca znika bez śladu, powodując konsternację całego literackiego świata, a także szok i niedowierzanie u swego jedynego syna – Toma, będącego jego jedynym spadkobiercą i jednocześnie pierwowzorem głównego bohatera powieści. I tu tak naprawdę zaczyna się koszmar młodego chłopaka, który musi zmierzyć się nie tylko z utratą ojca, ale także potężną sławą Tommy’ego, nierozerwalnie splecioną z jego życiem.
Pewnego dnia, na jednym z licznych spotkań z fanami podczas Festiwalu Fantastyki w Londynie, jedna z obecnych na sali kobiet stawia tezę, jakoby Tom wcale nie był synem Wilsona, a jedynie sprytnym cwaniakiem, który się pod niego podszył. Rusza lawina przedziwnych sytuacji i zdarzeń, a nasz bohater zostaje wrzucony w sam jej środek, próbując udowodnić całemu światu, a z czasem także sobie, że to wierutne kłamstwo i manipulacja. Ale czy na pewno? Wraz z kolejnymi stronami pierwszego tomu “Niepisanego” nie tylko Tom, ale i czytelnicy wielokrotnie wystawieni zostaną na sytuacje, w których ciężko stwierdzić co jest prawdą a co fikcją, kto jest przyjacielem a kto wrogiem i czy to, co myślimy, że przeżyliśmy, faktycznie naprawdę miało miejsce...
Dręczony niepewnością i sfrustrowany losem Tom zaczyna prywatne śledztwo na temat swojego prawdziwego “ja” i dziedzictwa, które przypadło mu w udziale (chociaż niekoniecznie w ogóle chciał, aby tak było) i udaje się do tajemniczego miejsca w Szwajcarii, gdzie mieszkał jako mały chłopiec i gdzie ulokowało się najwięcej wspomnień związanych z jego ojcem i tym, co tworzył. Mowa tu o willi Diodati, która od lat przyciągała i przyciąga zarówno autorów, jak i tych, którzy do tego grona dopiero aspirują. Tom liczy na to, że znajdzie tam jakiś trop lub chociaż wpadnie na pomysł, co mogło stać się z Wilsonem i dlaczego jego życie tak bardzo się komplikuje. Chłopak nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że każdy jego ruch jest bacznie obserwowany nie tylko przez sprzymierzeńców, ale przede wszystkim przez tajemnicze Bractwo, którego leciwe macki sięgają niezwykle głęboko i daleko w odmęty społeczeństw, a “niemożliwe” lub “niewykonalne” praktycznie nie istnieje.
Od momentu przestąpienia przez młodego Taylora progu willi wszystko się zmienia, akcja rusza wartko i krwawo, a pętla dotąd luźno leżąca na barkach chłopaka, zaczyna się powoli i nieubłaganie zacieśniać i zbliżać do jego szyi. Twardo stąpający po ziemi Tom będzie musiał zweryfikować swoje podejście do życia i to w co do tej pory wierzył, bo spotka się z całą masą przedziwnych i niezrozumiałych dla siebie sytuacji i wydarzeń, postaci z książek jego ojca zaczną materializować się u jego boku z niekoniecznie dobrymi zamiarami, a ilość nierozwiązanych zagadek, zamiast się zmniejszać, zacznie szybko i systematycznie rosnąć, powodując coraz większy stres i mieszając naszemu bohaterowi w głowie. Czy sobie z tym wszystkim poradzi? Być może, chociaż z pewnością nie będzie lekko.
Mike Carey, scenarzysta doskonale znany fanom komiksu ze swojego niemałego wkładu w uniwersa Hellblazera czy Lucyfera, tym razem odpuszcza nieco klimaty stricte grozowe i snuje, na spółkę z Peterem Grossem, zagmatwaną i kompletnie poplątaną historię o poszukiwaniu prawdy, jednocześnie oddając hołd zarówno samej literaturze, jak i największym jej przedstawicielom. Nie zabraknie na kartach tego komiksu Rudyarda Kiplinga czy Marka Twaina, nie zabraknie historycznych postaci zarówno pozytywnych jak i tych na wskroś złych, a także tych wymyślonych przez geniuszy swoich czasów, którzy od lat niezmiennie wpływają na czytelników i mimo upływu dekad czy wręcz wieków utrzymują się na powierzchni niezmierzonego literackiego oceanu i potrafią przerażać lub wzruszać tak samo jak wtedy, kiedy byli w tej materii zaledwie raczkujący.
Jeśli lubicie tajemnice, wielokrotne zwroty akcji, zmiany frontów i niemałą szczyptę fantazji przenikającej do naszego świata, to seria “Niepisane” powinna przypaść wam do gustu. Ja od razu zabieram się za tom drugi, bo dzieło Careya i Grossa wciągnęło mnie bez reszty – obym tylko nie okazał się kimś zmyślonym...










