“Wyrocznia” - Thomas Olde Heuvelt. 

“Wyrocznia” - Thomas Olde Heuvelt. 

Uwielbiam prozę Heuvelta za niekonwencjonalne podejście do horroru, zabawę konwencją i próby wyniesienia tego cały czas niszowego gatunku na swego rodzaju wyżyny literatury oraz chęć zainteresowania nim czytelników, którzy do tej pory albo byli do niego zrażeni albo w ogóle omijali go szerokim łukiem. Książki Thomasa to specyficzny miszmasz grozy, przygody, suspensu i wielopoziomowej analizy ludzkich zachowań i społecznych relacji i interakcji pomiędzy bohaterami. Jestem świeżo po lekturze trzeciej jego książki, która dzięki wydawnictwu Albatros mogła trafić w ręce polskich czytelników. I muszę przyznać, że mam nieco mieszane uczucia odnośnie “Wyroczni” - z całą pewnością jest to najprostsza z dotychczasowych historii opowiadanych przez Olde, spróbuję wam przybliżyć plusy i minusy tego tytułu i odpowiedzieć finalnie na pytanie, czy warto poświęcić jej te kilka wieczorów. 

Wyobraźcie sobie, że jedziecie doskonale sobie znaną drogą do szkoły. Jest zimny, mglisty zimowy poranek, mijacie te same domy, sklepy i zakłady rzemieślnicze co zwykle, plotkujecie i śmiejecie się, rywalizujecie i rozmyślacie o tym co was dzisiaj czeka w budzie. Nagle, na jednym z mijanych pól tulipanów zauważacie kształt, którego nie sposób się tam spodziewać... otóż z mleka spowijającego wszystko niczym całun wyłania się kadłub ogromnego i z pewnością starego... żaglowca. Lekko przechylony, nadgryziony zębem czasu robi piorunujące wrażenie na każdym, kto go zobaczy. W jednej chwili zeskakujecie z rowerów i wszystko, co zostało zaplanowane na dzisiaj, idzie w odstawkę. Niecodziennie przecież macie możliwość wspięcia się na pokład czegoś tak potężnego i majestatycznego! 

I tu zaczyna się horror. Po zejściu pod pokład nikt nie wraca. Panują tam kompletne ciemności, których nie jest w stanie rozproszyć żadne światło. Wezwane na pomoc służby również nie mogą znaleźć rozwiązania, a wszyscy policjanci, którzy schodzą do luku, nigdy więcej nie są widziani żywi. Znalezisko z fascynującego przeradza się w przerażające, pojawiają się holenderskie media, wojsko oraz oczywiście dziwna organizacja, która ogradza cały teren, przesłuchuje świadków i zaczyna coraz mocniej rościć sobie prawa do “Wyroczni”... bo gdzie kryje się tajemnica, tam potencjalnie znaleźć możemy coś wartościowego, a gdy jest na to szansa, pojawiają się przeróżni ludzie, również tacy, których nigdy nie chcielibyśmy spotkać na swej drodze. 

Początek “Wyroczni”, to jeden z najlepszych wstępów, jakie czytałem w ostatnich latach. Błyskotliwy, szalenie niepokojący i tak magicznie plastyczny, że wyobraźnia sama tworzy obraz “Wyroczni” i tego co kryje się w jej trzewiach. A to dopiero wstęp do wydarzeń, których Thomas Olde Heuvelt uraczy nas w swojej nowej opowieści. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich, czyli “Hexa” i “Echa”, tutaj nie brakuje solidnej dawki akcji, przygody i zaskakujących zmian obozów, do których należą bohaterowie. Zatrzymajmy się na chwilę właśnie przy nich, bo tutaj także widać wyraźną zmianę. Poprzednie książki charakteryzowały się niewielką ilością postaci, historie toczyły się w nieco “zamkniętych” społecznościach czy grupach, a w “Wyroczni” nie dość, że skaczemy między przeszłością a teraźniejszością, to ilość osób zaangażowanych w sprawę “Wyroczni” jest zdecydowanie większa. Oprócz głównego bohatera, czyli Luki Wolfa, jego rodziny, przyjaciół i znajomych, dodatkowo dołączają członkowie tajnej organizacji rządowej, pewien podstarzały badacz zjawisk paranormalnych, a nawet śmiertelnie niebezpieczni ludzie z dalekiego kraju, dla których okręt i jego tajemnica mogą być kopalnią złota i dosłownie przechylić szalę w dominacji nad światem na ich korzyść... 

 

Uff, już sam ten opis jasno pokazuje, że podczas lektury nie będziecie się nudzić, a prędkość, z jaką przebrniecie przez tę powieść otrzeć się może o nadświetlną. Chociaż muszę przyznać, że zdarzyło się autorowi kilka momentów przestoju, w których tempo nieco spadło. Nie ma ich jednak na szczęście wiele i da się to przeżyć nie odkładając książki “na później”.  

To, co z pewnością nie do końca mi się spodobało, to odpuszczenie grozy na rzecz przygody i zawrotnej akcji rodem z Indiany Jonesa. Ale nie zrozumcie mnie źle, bo “Wyrocznia” jest tyglem emocji i przeróżnych skojarzeń i jestem przekonany, że każdy, kto jako tako śledzi popkulturę znajdzie tutaj całe mnóstwo odniesień do innych jej dzieł, zarówno horrorowych, jak i stricte rozrywkowych. Grupka dzieciaków walczących ze złem, tajne organizacje, których macki sięgają daleko i mogą narobić naprawdę niezłego bałaganu, potwory rodem z koszmarów, tajemniczy bogowie zapomniani przez czas i ludzi, coś mrocznego kryjącego się w odmętach oceanu – jest tego naprawdę dużo i ku mojemu zdziwieniu wszystkie wątki bardzo zgrabnie i solidnie się zazębiają. Ale – jako fan grozy, chciałbym w kolejnych powieściach Thomasa doświadczyć tego specyficznego suspensu, który zaserwował nam szczególnie w “Echu”. Tutaj nie ma go niestety tyle, ile bym sobie życzył.  

Wydaje mi się, że autor popełnił tu pewnego rodzaju eksperyment, zbliżając się nieco schematem “Wyroczni” do powieści chociażby duetu Preston i Child, gdzie wątki paranormalne czy nadnaturalne są tłem, a głównym motywem staje się szybka akcja, momentami rodem z Mission Impossible. Jest to ciekawe, ale kurde, po takim wstępie, jaki dostaliśmy w “Wyroczni”, gdzie ludzie schodzący pod pokład tajemniczego okrętu nagle znikają bez śladu, a towarzyszący temu dźwięk niedającego się zlokalizować potężnego dzwonu, niosący się po polach, aż prosi się o pociągnięcie tej tajemnicy w nieco innym kierunku, niż ten który finalnie dostajemy.  

Jeśli miałbym spróbować określić gatunek, do którego powieść najlepiej pasuje, to powiedziałbym, że to “groza przygodowa”. Mieszanina pomysłów z “Piratów z Karaibów” oraz “The Last of Us” podsypana szczyptą pradawnej magii, proroctw, katastrof i otoczona kordonem bezwzględnych, smutnych panów ubranych w wojskowe mundury, z AR-15 gotowymi do strzału w dłoniach.  

Z całą pewnością, jest to powieść interesująca i dość oryginalna, daleko jej jednak czy to do “Echa” czy “Hexa”, nad czym nieco ubolewam, bo ostrzyłem sobie ząbki na coś niezwykle mrocznego i klimatycznego, co daje się odczuć w “Wyroczni” jedynie epizodycznie. 


“Sierżant Rock i armia trupów” - Bruce Campbell/Eduardo Risso. 

“Sierżant Rock i armia trupów” - Bruce Campbell/Eduardo Risso. 

Jako chłopak wychowany na zombiakach George’a Romero,  “Opowieściach z krypty”, a później także serii filmów Evil Dead, w których główną rolę grał doskonały Bruce Campbell, nie mogłem przejść obok tego tytułu obojętnie. I nie bez powodu wspominam tu akurat odtwórcę roli najoryginalniejszego sprzedawcę marketowego – Asha, ponieważ to właśnie Bruce Campbell odpowiada w tej historii za scenariusz! 

Zresztą umówmy się, jaki fan grozy nie zwróci swych oczu na ten tytuł? “Sierżant Rock i armia trupów” to kwintesencja amerykańskiego wojennego patosu i wizualna uczta dla osób, które tak jak ja, ubóstwiają, chociażby “Kompanię braci” czy “Szeregowca Ryana”. Tutaj mamy oczywiście inną bazę, bo głównymi przeciwnikami oprócz Nazistów są żywe trupy, ale formuła zdecydowanie została zachowana i komiks ocieka wręcz bohaterstwem i aktami ocierającymi się o samo destrukcję, które tak dobrze znamy z filmów czy książek rodem ze Stanów Zjednoczonych.  

Niemcy przegrywają wojnę, są pod ścianą, a Hitler nie jest w stanie się z tym pogodzić i żąda od swoich oficerów właściwie niemożliwego. Chce wygrać za wszelką cenę i nie cofnie się przed niczym, aby zniszczyć aliantów. Jako że wszelkie “normalne” środki już zawiodły, jeden z jego najbliższych współpracowników, a także osobisty lekarz Doktor Morell tworzy pewne serum, dzięki któremu polegli naziole mogą wrócić do życia i oczywiście na pole walki. Taka opcja zdecydowanie powinna przechylić szalę zwycięstwa, bo jak wszyscy wiemy, wojny najczęściej przegrywa się właśnie przez brak któregoś z zasobów. Ten ludzki jest wyjątkowo cenny, a jak dojdzie do tego fakt, że nie potrzebuje spać, jeść i odpoczywać — wojna światowa może i zakończy się szybko, ale w tej sytuacji wygrany może być tylko jeden... 

Sierżant Rock i jego Easy Company dostają konkretne zadanie — znaleźć i zlikwidować szalonego doktorka, a przy okazji także Fuhrera, bo to on przecież pociąga finalnie za wszystkie sznurki. 

I tu zaczyna się przygoda! Chłopcy dostają nowe zabawki, wszelkie pozwolenia i zaplecze, i wyruszają do ogarniętej wojną Europy. Kolejne kilkadziesiąt stron, to obrazy rzezi i makabry, głównie zombiaków Hitlera. Jeśli szukacie komiksu typowo rozrywkowego, gdzie historia jest prosta i krwawa, “Sierżant Rock i armia trupów” sprawi wam wiele frajdy podczas lektury. Campbell doskonale wie, jak bawić się konwencją i wyciąga z niej to, co najlepsze. Mimo że komiks jest dość krótki, to jego zakończenie jest zdecydowanie otwarte, co pozwala nam mieć nadzieję na kolejne przygody nieustraszonego żołnierza i jego kompanów.  

Uroku temu tytułowi dodaje ciekawa i dynamiczna kreska Eduardo Risso, który świetnie dogadał się z Campbellem co do wizualizacji konkretnych scen i doskonale wychodzi mu obrazowanie totalnego chaosu i rozwałki, jaką serwują Nazistom i żywym trupom nasi dzielni amerykańcy wojacy. Dodatkowym smaczkiem są także bardzo klimatyczne okładki kolejnych zeszytów zebranych w tym albumie, stylizowane na plakaty wojskowe zachęcające do wstąpienia w szeregi pogromców zombie. Żałuję, że ta historia jest tak krótka, bo z chęcią poczytałbym więcej w tym klimacie i może nawet chciałbym nieco głębi i plot twistów, jakiejś zmiany stron w konflikcie czy też czegokolwiek co pójdzie “nie tak jak planowano”. Ale być może to wszystko dopiero przed nami, liczę bowiem na to, że to nie ostatnie spotkanie z tymi bohaterami! 


"Niepisane" tom 2 - Mike Carey/Peter Gross.

”Niepisane” tom 2 – Mike Carey/Peter Gross. 

Tom Taylor to spokojny chłopak, którego życie przedziwnie się potoczyło. Jego ojciec napisał trzynaście książek o przygodach młodego czarodzieja Tommy’ego, po czym w dziwnych okolicznościach zniknął. Syn natomiast od lat musi mierzyć się nie tylko z ogromną sławą i wszystkim, co się z nią wiąże, ale również z tajemnicami związanymi z ojcem i jego niezwykłym życiem. Okazuje się bowiem, że Wilson zaangażowany był nie tylko w szerzenie literatury i pokazywanie ludziom magii zaklętej między słowami swoich i nie tylko, powieści, ale również toczył wyniszczającą i trudną walkę z siłami wielokrotnie potężniejszymi od siebie. Ich macki i wpływy sięgały już wtedy bardzo głęboko w trzewia społeczeństwa, a teraz, kiedy pałeczkę po nim musi przejąć jego syn, są nawet silniejsze i bardziej zmotywowane do tego, aby rodzina Taylorów cierpiała i finalnie została całkowicie zniszczona. 

Tom oczywiście podejmuje tę walkę i stara się dowiedzieć, co też stało się z Wilsonem i jakie faktycznie dziedzictwo mu on pozostawił. Nie jest w tym oczywiście odosobniony, bo dwójka jego oddanych przyjaciół-Lizzie Hexam oraz Richie Savoy stara się z całych sił i na wszelkie sposoby pomagać mu w tej arcytrudnej misji. Czy jednak są z Tomem całkowicie szczerzy? Każdy z nas ma przecież swoje tajemnice, nie zawsze podejmujemy właściwe decyzje, popełniamy bardziej lub mniej świadome błędy, które skutkować mogą tragicznymi konsekwencjami.  

Tom drugi „Niepisanego” zaczyna się od prawdziwej bomby nie tylko dla czytelników zarówno w rzeczywistości jak i na kartach komiksu, ale i samego Toma, który nie może przejść obok tego newsa obojętnie. Otóż w ścisłej tajemnicy przed wszystkimi szykowana jest publikacja czternastego tomu przygód Tommy’ego Taylora, młodego czarodzieja i jednocześnie literackiego odpowiednika naszego głównego bohatera. Zaczynają się również pojawiać plotki, że sam Wilson Taylor ma pojawić się na premierze! 

Jego syn musi więc uspokoić nerwy, zebrać myśli i ułożyć plan, wszystko to razem wygląda bowiem przedziwnie i podejrzanie. Jego wrogowie są majętni, bezwzględni i nie cofną się przed niczym, aby spełnić swoje chore ambicje. Władza zawsze idzie bowiem w parze z mrokiem. Bractwo knuje, spiskuje i szuka sposobu na to, aby Toma zdyskredytować i pozbawić życia. Ten jednak nadal walczy, przy pomocy przyjaciół i literackiej magii, którą tak wpajał mu ojciec, stawia opór siłom zła i nie podda się im łatwo. Tymczasem zarówno Savoy jak i Lizzie także muszą pokonać swoje demony, które jak na złość akurat teraz postanowiły dać o sobie znać i poważnie uprzykrzyć im życia. 

To, co urzekło mnie w pierwszej części, a więc nawiązania do literatury i błądzenie po wielu książkowych światach, w części drugiej „Niepisanego” ku mojej ogromnej radości rozkręca się jeszcze bardziej. Co chwilę mamy tu fantastyczne wstawki, bohaterowie przemierzają kolejne przedziwne krainy, niektóre znane nam z klasyków literatury, inne kompletnie wymyślone i zwariowane. Dzięki magii zaklętej w pewnym potężnym artefakcie, którym dysponuje Tom, może on właściwie bezgranicznie zwiedzać i eksplorować miejsca, znane mu z książek. Kontakty z zamieszkującymi je istotami ułatwi mu z pewnością ogromna wiedza o ich losach, ale i mimo tego chłopak nie opędzi się od kłopotów i stresujących sytuacji. Pojawią się niespodziewani sprzymierzeńcy, jedni patronować mu będą nieco zza kulis, inni zupełnie otwarcie.  

Bractwo natomiast dzięki zaawansowanej technologii i wieloletniemu doświadczeniu w przenikaniu światów realnego i magicznego coraz bardziej przybliżać się będzie do naszej przedziwnej trójki bohaterów, co z kolei będzie przyczynkiem do kolejnych ucieczek i ukrywania się w miejscach niekoniecznie się do tego nadających i zapewniających bezpieczeństwo. 

Piękna jest to seria, Carey pokazuje w niej swój kunszt jako reżyser i scenarzysta tego spektakularnego i niesamowicie wciągającego spektaklu, a Peter Gross pieści nasz zmysł wzroku idealnymi wizualizacjami tego, co uroiło się w głowie Mike’a. Odnośniki do konkretnych książkowych tytułów mogą czasami wydawać się kompletnie niezwiązane z przygodami Toma Taylora, ale jeśli spojrzeć na to z szerszej perspektywy, chociażby oczami jego dawno niewidzianego ojca, wszystko nabiera sensu i idealnie składa się w mocno pogmatwaną, ale jednocześnie pasjonującą i nieco przerażającą przygodę.  

Czy bowiem ktokolwiek powinien mieć władzę nad światem, a właściwie światami i móc pociągać za wszelkie sznurki jedynie po to, aby osiągać swoje cele i pragnienia? To właściwie nieskończona potęga na każdym poziomie i jak przekonacie się po lekturze „Nieznanego”, kiedy wpadnie w niepowołane łapska, ludzkościom może grozić potężne i wielopoziomowe niebezpieczeństwo.  


"Czarny staw" - Robert Ziębiński.

“Czarny staw” - Robert Ziębiński. 

Motyw dzieciaków walczących ze złem czy generalnie przeżywających przygody z domieszką nadnaturalności i grozy, to motyw znany i ograny w popkulturze dość mocno. Nie znaczy to, że nie ma ludzi, którzy przeczytają/obejrzą/wysłuchają kolejnej takiej historii, jak tylko pojawi się ona na horyzoncie. Oczywiście, że tacy są i sam z dumą się do nich zaliczam! 

“Goonies”, “TO”, “Stranger Things”, “Letnia noc”, “Opowieści z Narnii” czy nawet “Kroniki Spiderwick” - wszystkie te dzieła łączą te same składowe: grupka dzieci, z których każde ma swoje problemy, tajemnica do rozwikłania i zło, czyhające na ich potknięcia. Nie inaczej jest w “Czarnym stawie” Roberta Ziębińskiego, w którym to Kamil, Akira, Długi i Niedźwiedź uporać się muszą z potężnym mrocznym bytem, żerującym od wielu lat na mieszkańcach ich miasteczka i powodującym kolejne brutalne i krwawe śmierci.  

Głównym bohaterem i jednocześnie narratorem tej historii jest Kamil, który przeprowadza się wraz z mamą do tytułowego Czarnego Stawu, gdzie od zawsze mieszka jego babcia i w którym mama się wychowywała, zanim wyruszyła w wielki świat, czyli do Warszawy. Samo miasteczko jest wręcz wymarzonym miejscem do życia - niewielkie i sielskie, otoczone wzgórzami i lasami Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Z pozoru ciche i spokojne, kryje jednak dawne tajemnice będące spoiwem i pokarmem dla czegoś przedwiecznego, co czai się, kusi, namawia i mami. Kamil nie ma łatwego wejścia w dorosłość, rodzice się rozstali, a on sam musi zmienić otoczenie, zostawić przyjaciół i znane bezpieczne miejsca, aby rozpocząć nowe życie kilkaset kilometrów dalej. Na szczęście bardzo szybko okazuje się, że może nie będzie tak źle. Paczka znajomych, poznanych już na samym początku pobytu, daje szansę na powiew normalności i ciekawe przygody. Jeśli dodamy do tego, że większość mieszkańców, łącznie z jego własną babcią ma sporo tajemnic sięgających dekad wstecz – zaczyna robić się ciekawie.  

Czarny Staw także nie pozostaje obojętny na nowego członka społeczności i akcja rusza z kopyta. Podczas lektury miałem nieodparte wrażenie, że czytam kolejny tomik “Przygód trzech detektywów”, którymi zaczytywałem się jako małolat i od razu jakoś cieplej zrobiło mi się na duszy, bo uwielbiam konwencję detektywistyczno-paranormalną.  

Nasi młodzi bohaterowie pod wpływem kolejnych tajemniczych zaginięć i coraz mocniej przypominającej o sobie przeszłości, postanawiają rozwikłać zagadkę znajdującego się w ich miejscowości zbiornika wodnego o czarnej jak smoła wodzie, która wydaje się być w najlepszym wypadku toksyczna, ewentualnie zamieszkana przez hordę bestii o pazurach i zębiskach ostrych jak skalpele. Wszyscy topielcy bowiem, po wyłowieniu z mrocznej toni, nie do końca wyglądają tak, jak utopiona osoba powinna wyglądać.. 

Mimo że cała opowieść jest stosunkowo krótka, to dowiadujemy się sporo o wszystkich młodych aktorach tego spektaklu, a także dostajemy sporą dawkę historii i przeszłości wielu rodzin, które Czarny Staw zamieszkują od pokoleń. A nie jest to bez znaczenia dla legend i tajemnic, które miasto skrywa. Losy poszczególnych mieszkańców mocno się ze sobą przeplatają i splatają powodując, że nasi młodzi detektywi stają przed zadaniem trudnym i wymagającym. Powoli odkrywając kolejne przypadki śmierci i grzebiąc w przeszłości, dochodzą do zaskakujących i przerażających wniosków à propos tego, co może skrywać morderczy zbiornik wodny. 

Robert Ziębiński zaplanował aż cztery tomy historii związanych z “Czarnym Stawem”, a do tej pory ukazały się już dwie. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że “Czarny Staw” wydany przez wydawnictwo Mięta, to druga wersja tego tekstu, wzbogacona o ważną postać i około ¼ dłuższa od pierwowzoru. Drugi tom - “Wiłę” miałem już także okazję przeczytać i zrecenzować i bardzo jestem ciekaw kolejnych przygód dzielnych nastolatków.  

To, czego mi brakowało w pierwszym tomie tej tetralogii, to nieco większa ilość akcji i mroku, aczkolwiek zdaję sobie sprawę z faktu, że historie te przeznaczone są dla nieco młodszych czytelników, autor nie mógł więc kolokwialnie mówiąc “przegiąć pały” z brutalnymi i niepokojącymi opisami. Samo rozwiązanie tajemnicy, do której zmierzamy od początku lektury “Czarnego Stawu” również wydaje mi się warte rozbudowania. Dzieciakom dość łatwo udaje się dojść do tego co się właściwie dzieje i jak temu zaradzić, a sama finalna potyczka jest krótka i mało efektowna, moim zdaniem. 

Niemniej “Czarny Staw” czyta się dobrze i szybko. Spokojnie dacie sobie z nim radę za jednym posiedzeniem, tym bardziej że akcja i historia owianego tajemnicami stawu bardzo wciąga i nie puszcza od pierwszej aż do ostatniej strony. Powieść ma dobrą dynamikę i co prawda nie jest to poziom Simmonsa czy Kinga, gdzie dostajemy zdecydowanie bardziej rozpisane i wręcz trójwymiarowe historie o walce ze złem, “Czarny staw” ma potencjał i jeśli autor dobrze to rozegra i nie zerwie sznurka łączącego go z czytelnikami jakimś banałem czy naprawdę oklepanym schematem, ma szansę na dobre przyjęcie kolejnych części i może zyskać pewność, iż gościć wokół Czarnego Stawu będzie coraz więcej ciekawskich i żądnych przygód młodych, a może nie tylko, czytelników. 


"Martwy ciąg" - Tomasz Kozioł.

„Martwy ciąg” - Tomasz Kozioł. 

Kiedyś „Tai-Fighter” – miejsce, gdzie medytacja i ćwiczenia fizyczne równoważą szalę i pozwalają na kompleksowy rozwój, aktualnie – „Cross – fight”– nowoczesna siłownia nastawiona wyłącznie na poprawę kondycji, siły i wytrzymałości! 

Trener Jan Staliński to facet, któremu lepiej na odcisk nie nadepnąć, psychopata terroryzujący i osiągający swoje cele za wszelką cenę. Silny psychicznie i fizycznie gość, lubiący pokrzyczeć i sprowadzić do parteru każdego, kto mu się choć trochę nie spodoba. W niedługim czasie ma zamiar otworzyć swoją wymarzoną siłownię na warszawskiej Pradze. Miejsce pasuje idealnie, piwnica w starej kamienicy przy ul. Podskarbińskiej aż się o to prosi. Oczywiście nie jest w tym sam, lubi się w końcu wyręczać innymi, wychodząc z założenia, że liczy się efekt końcowy, a nie droga do niego, a już na pewno nie mają znaczenia ludzie w to zaangażowani. Trzeba przyznać, że potrafi być przekonujący i doskonale manipulować wszystkimi wokół tak, żeby nawet do głowy im nie przyszło żadne sprzeciwienie mu się.  

Jego pomocnikami i zarazem podopiecznymi są czterej pogubieni życiowo chłopcy-Max, Stefan, Robert i Andrzej, i to właśnie ten ostatni jest głównym bohaterem powieści “Martwy ciąg” Tomasza Kozioła. Powieści, z którą wiązałem duże nadzieje, bo to moje pierwsze zetknięcie z autorem, a jednocześnie nie czytałem jeszcze książki grozy, której akcja toczy się właśnie na siłowni. No i niestety czuję się nieco oszukany i zawiedziony, ale do tego jeszcze przejdziemy. 

Andrzej Krzepkowski nie miał w życiu łatwo. Ojciec przemocowiec i alkoholik, który na jego oczach zabił jego matkę, bieda, brak wykształcenia i właściwie żadnych sensownych perspektyw  doprowadziły do tego, że wylądował pod „kuratelą” trenera Stalińskiego, która w praktyce sprowadza się do klasycznego „przynieś, podaj, pozamiataj”. Jedyne co Andrzeja kręci i w czym jest naprawdę dobry, to ćwiczenia fizyczne. Jest wielkim i silnym chłopem, stłamszonym co prawda psychicznie, ale nadal czującym ekscytację i prawdziwą pasję do przerzucania sztang i hantli, co zresztą systematycznie i sumiennie czyni. Maks i Stefan, to zahukani i przestraszeni chłopcy, którzy każde słowo „szefa” traktują jak polecenie i dają robić z siebie posługaczy od czarnej roboty. Natomiast Robert alias Rob Roj, przyjął odmienną taktykę i staje się powoli klonem Stalińskiego, nadając sobie rolę nieformalnego zastępcy i prawej ręki trenera, kiedy tego akurat nie ma w pobliżu.  

O ile Maks, Sztojfen i Rob Roj weszli w swoje role i nie zamierzają w żaden sposób się wychylać, o tyle Andrzej czuje, że powoli coś w nim pęka, że chciałby dla siebie czegoś innego, ale potrzebuje do tego jakiegoś solidnego bodźca. I dostaje go, a nawet można powiedzieć, że pojawiają się aż dwa.  

Pierwszy z nich, zdecydowanie negatywny to sytuacja, w którą przypadkowo wplątuje się cała piątka członków drużyny „Cross-fight”, kiedy to właściciel “Tai-Fightera” sensej Artur, pojawia się pewnego dnia po resztę swoich rzeczy, w tym oczywiście sprzęt kulturystyczny, co do którego z kolei trener Staliński ma swoje plany. To, czym zakończy się spotkanie stanie się katalizatorem wielu późniejszych zdarzeń i wpłynie na każdego z mężczyzn, powodując liczne problemy i perturbacje przeróżnej natury. 

Druga sytuacja, która spowoduje u Andrzeja chęć odmiany swojego życia i priorytetów, będzie zdecydowanie bardziej pozytywna i chociaż związana bezpośrednio z pierwszą, to mimo to, nasz bohater zacznie zmieniać swoje nastawienie do otoczenia i dojrzy światełko w tunelu, które doprowadzić go może do czegoś pozytywnego i zwyczajnie niespodziewanego dla osoby w jego położeniu i z taką, a nie inną przeszłością. 

Więcej nie będę wam zdradzał, bo nie będzie wtedy sensu czytania „Martwego ciągu”, przejdę teraz do tej mniej przyjemnej, w tym przypadku, części recenzji – oceny i wniosków płynących po lekturze. Tak jak wspomniałem wcześniej, wydawnictwo Mięta i sam autor Tomasz Kozioł, reklamują książkę jako horror – z czym nijak się zgodzić nie mogę. Nie występuje tutaj bowiem żaden czynnik charakterystyczny dla tego gatunku, ani nic co, miałoby czytelnika doprowadzić do takich wniosków i szczerze mówiąc, jestem mocno zaskoczony taką narracją. Co prawda autor próbował kilka razy wprowadzić delikatne wątki oniryczno-nadnaturalne, ale były one szczątkowe i próbowały tłumaczyć pewne zachowania konkretnego bohatera. Finalnie grozy nie widać, nie czuć i chętnie zapytam Tomasza i Miętę, gdzie oni tu tę grozę zauważyli. 

Moim zdaniem „Martwy ciąg” to ledwie delikatny thriller, i to niestety z ogromnymi brakami warsztatowymi. Dialogi, które autor serwuje nam w swej najnowszej powieści, są płytkie, nienaturalne i często wręcz irytujące. Rozumiem zamysł i chęć przedstawienia bohaterów jako prostych, zwyczajnych chłopaków, którzy nie inwestowali ani w szkołę, ani w samorozwój, ale wydaje mi się, że lepiej wypadłoby to wszystko, gdyby Tomasz nie próbował na siłę „uszlachetniać” ich rozmów w sposób, w jaki to zrobił. Zwłaszcza widać to i najmocniej razi w momentach dyskusji między trenerem Stalińskim, a jego podopiecznymi.  

Kolejną rzeczą, która bardzo mi uwiera w „Martwym ciągu”, to niekonsekwencja w budowaniu postaci — z jednej strony to twarde, zahartowane w ćwiczeniach chłopaki, z drugiej wielokrotnie podkreślane jest ich zachowanie w obecności Stalińskiego, które bardziej pasowałoby do 8-letnich dziewczynek, niż wychowanych na ulicy i w trudnych warunkach młodych ludzi. Ponownie podejrzewam, iż taki zabieg miał podkreślić rolę każdego z bohaterów, ale jest to aż zanadto widoczne, strasznie nienaturalne i po prostu sztuczne.  

Powieść jest bardzo rozciągnięta, opisywane w niej sytuacje rozwleczone w czasie, wręcz rozmienione na drobne, i wygląda to trochę tak, jakby autor nie miał pomysłu jak to dalej fabularnie pociągnąć i zakończyć. Główny wątek Andrzeja, powinien mieć w sobie tej reklamowanej grozy najwięcej, tymczasem ja nie znalazłem tam ani grama, a finał jasno podkreśla, moim zdaniem, kwalifikację „Martwego ciągu” do kategorii thrillera. Miałem cichą nadzieję, że na końcowym etapie czytania dostanę coś, co zmieni obraz powieści o 180 stopni i trochę jak po obejrzeniu „Szóstego zmysłu” zakrzyknę “WOW”, ale niestety z przykrością muszę napisać, że Tomasz Kozioł, to nie M. Night Shyamalan... 

Wszystkie opisywane sytuacje i ich późniejsze konsekwencje, które w mniemaniu autora miały wyczerpywać definiowanie tej powieści jako horror, zdecydowanie tego nie robią i chcę to jasno i wyraźnie podkreślić, żeby niejako przestrzec czytelników, którzy nastawiają się na coś zupełnie innego niż to, co finalnie zostanie im zaserwowane. ”Martwy ciąg” jest jedną z najsłabszych powieści, jakie czytałem w ciągu ostatnich lat i przypomina mi strasznie lekturę książek Remigiusza Mroza. Powstały, ale w sumie spokojnie można postawić pytanie – po co? 

Mam nadzieję, że autor nadal pracuje nad warsztatem, ale sugerowałbym także zgłębienie nieco kwestii, czym jest groza i jak powinno się pisać, aby czytelnika przestraszyć, a nie zniechęcić. Szkoda, spodziewałem się czegoś oryginalnego i świeżego, a dostałem prostą i przewidywalną historyjkę. 


“Niepisane” tom 1 – Mike Carey/Peter Gross.

O tym, że literatura potrafi porywać tłumy i kreować naszą rzeczywistość wszyscy wiemy. Niezliczona ilość tytułów, światów, postaci, wydarzeń i zwrotów akcji wielokrotnie przypadła każdemu z nas w udziale, tworząc wspomnienia, generując dyskusje i wprowadzając do naszego życia koloryt lub wręcz odwrotnie, odbierając go. 

Wszyscy mamy swoich ulubionych autorów, bohaterów, krainy czy całe uniwersa, do których chętnie wracamy i których kontynuacji nie możemy się doczekać. Pisarze, to pewnego rodzaju magicy, potrafią bowiem dotrzeć do naszych umysłów i z niezwykłą plastycznością oraz zapamiętaniem tworzyć w nich swoje wizje i ziszczać marzenia. Ci najwięksi pisarze, ponadczasowi, których dzieła od dziesiątek lub setek lat tworzą kanon i zbierają pochlebne recenzje od kolejnych pokoleń czytelników, potrafią chyba jeszcze więcej... może poznali tajemnicę jak przerwać cienką błonę łączącą światy? Może potrafią zerkać za kotarę rzeczywistości i realizmu, aby tam podpatrywać zupełnie inne zachowania i miejsca, przerabiając je potem w głowie i przenosząc na nasz ziemski grunt?  

Są bowiem pisarze i PISARZE. Ci pierwsi wybuchają intensywnym, ale krótkotrwałym światłem, szybko gasnąc. Ci drudzy, potrafią wykrzesać ogień, który pali się długie lata i przyciąga rzesze wygłodniałych nowych historii fanów. Takim właśnie autorem z całą pewnością był Wilson Taylor, któremu trzynastotomowa seria o młodym czarodzieju i jego przyjaciołach przysporzyła niebywałej sławy, a co za tym idzie także pieniędzy i władzy (swoją drogą - jakim cudem J.K. Rowling nie zrobiła jeszcze w mediach z tego powodu tsunami, to nie wiem...). Niespodziewanie  w dniu premiery ostatniej części porywających przygód Tommy’ego Taylora, ich twórca znika bez śladu, powodując konsternację całego literackiego świata, a także szok i niedowierzanie u swego jedynego syna – Toma, będącego jego jedynym spadkobiercą i jednocześnie pierwowzorem głównego bohatera powieści. I tu tak naprawdę zaczyna się koszmar młodego chłopaka, który musi zmierzyć się nie tylko z utratą ojca, ale także potężną sławą Tommy’ego, nierozerwalnie splecioną z jego życiem.  

Pewnego dnia, na jednym z licznych spotkań z fanami podczas Festiwalu Fantastyki w Londynie, jedna z obecnych na sali kobiet stawia tezę, jakoby Tom wcale nie był synem Wilsona, a jedynie sprytnym cwaniakiem, który się pod niego podszył. Rusza lawina przedziwnych sytuacji i zdarzeń, a nasz bohater zostaje wrzucony w sam jej środek, próbując udowodnić całemu światu, a z czasem także sobie, że to wierutne kłamstwo i manipulacja. Ale czy na pewno? Wraz z kolejnymi stronami pierwszego tomu “Niepisanego” nie tylko Tom, ale i czytelnicy wielokrotnie wystawieni zostaną na sytuacje, w których ciężko stwierdzić co jest prawdą a co fikcją, kto jest przyjacielem a kto wrogiem i czy to, co myślimy, że przeżyliśmy, faktycznie naprawdę miało miejsce... 

Dręczony niepewnością i sfrustrowany losem Tom zaczyna prywatne śledztwo na temat swojego prawdziwego “ja” i dziedzictwa, które przypadło mu w udziale (chociaż niekoniecznie w ogóle chciał, aby tak było) i udaje się do tajemniczego miejsca w Szwajcarii, gdzie mieszkał jako mały chłopiec i gdzie ulokowało się najwięcej wspomnień związanych z jego ojcem i tym, co tworzył. Mowa tu o willi Diodati, która od lat przyciągała i przyciąga zarówno autorów, jak i tych, którzy do tego grona dopiero aspirują. Tom liczy na to, że znajdzie tam jakiś trop lub chociaż wpadnie na pomysł, co mogło stać się z Wilsonem i dlaczego jego życie tak bardzo się komplikuje. Chłopak nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że każdy jego ruch jest bacznie obserwowany nie tylko przez sprzymierzeńców, ale przede wszystkim przez tajemnicze Bractwo, którego leciwe macki sięgają niezwykle głęboko i daleko w odmęty społeczeństw, a “niemożliwe” lub “niewykonalne” praktycznie nie istnieje.  

Od momentu przestąpienia przez młodego Taylora progu willi wszystko się zmienia, akcja rusza wartko i krwawo, a pętla dotąd luźno leżąca na barkach chłopaka, zaczyna się powoli i nieubłaganie zacieśniać i zbliżać do jego szyi. Twardo stąpający po ziemi Tom będzie musiał zweryfikować swoje podejście do życia i to w co do tej pory wierzył, bo spotka się z całą masą przedziwnych i niezrozumiałych dla siebie sytuacji i wydarzeń, postaci z książek jego ojca zaczną materializować się u jego boku z niekoniecznie dobrymi zamiarami, a ilość nierozwiązanych zagadek, zamiast się zmniejszać, zacznie szybko i systematycznie rosnąć, powodując coraz większy stres i mieszając naszemu bohaterowi w głowie. Czy sobie z tym wszystkim poradzi? Być może, chociaż z pewnością nie będzie lekko.  

Mike Carey, scenarzysta doskonale znany fanom komiksu ze swojego niemałego wkładu w uniwersa Hellblazera czy Lucyfera, tym razem odpuszcza nieco klimaty stricte grozowe i snuje, na spółkę z Peterem Grossem, zagmatwaną i kompletnie poplątaną historię o poszukiwaniu prawdy, jednocześnie oddając hołd zarówno samej literaturze, jak i największym jej przedstawicielom. Nie zabraknie na kartach tego komiksu Rudyarda Kiplinga czy Marka Twaina, nie zabraknie historycznych postaci zarówno pozytywnych jak i tych na wskroś złych, a także tych wymyślonych przez geniuszy swoich czasów, którzy od lat niezmiennie wpływają na czytelników i mimo upływu dekad czy wręcz wieków utrzymują się na powierzchni niezmierzonego literackiego oceanu i potrafią przerażać lub wzruszać tak samo jak wtedy, kiedy byli w tej materii zaledwie raczkujący. 

Jeśli lubicie tajemnice, wielokrotne zwroty akcji, zmiany frontów i niemałą szczyptę fantazji przenikającej do naszego świata, to seria “Niepisane” powinna przypaść wam do gustu. Ja od razu zabieram się za tom drugi, bo dzieło Careya i Grossa wciągnęło mnie bez reszty – obym tylko nie okazał się kimś zmyślonym... 

 


"All eight eyes" - tom 1 - Steve Foxe & Piotr Kowalski

“All eight eyes” tom 1 – Foxe/Kowalski 

“To miasto jest pełne niewidzialnych ludzi, Vin” - jedno zdanie, które definiuje ten komiks i jest równocześnie trampoliną całej akcji. Ludzka ignorancja i brak empatii dla kogoś, komu powinęła się noga lub podjął kilka złych decyzji - prowadzą do tego, że zło ma stały dostęp do świeżego mięsa, a i pewne społeczne problemy zdają się same rozwiązywać. I nie ma tutaj absolutnie niczego metafizycznego czy ponadnaturalnego. Pewni ludzie faktycznie są niewidoczni dla innych, bo ci inni nie chcą ich widzieć, aby czasem nie pojawiła się jakaś ryska na bańce, w której żyją, a myśli nie powędrowały za daleko w kierunku problemów innych. Przecież każdy ma swoje, największe, priorytetowe. Twórcy “All eight eyes” sprytnie wykorzystali ten smutny fakt, robiąc z niego bazę dla realizmu opowiadanej historii. Jak bowiem ukryć fakt, że w ogromnej metropolii, zamieszkanej przez miliony ludzi, nikt nie zorientował się, że tuż obok czają się potwory? Wykorzystać najsłabszych. Brutalne, ale jakże życiowe... 

Już teraz wiem, że ta seria mi się spodoba i z chęcią sięgnę po kolejne jej odsłony. Tym bardziej że uwielbiam kreskę i kunszt Piotrka Kowalskiego, który uraczył i zauroczył nas, fanów grozy, perfekcyjnie oddanym klimatem gry w komiksowej adaptacji “Bloodborne” - szczerze polecam wszystkie trzy tomy, bo to komiks graficznie i fabularnie ocierający się o majstersztyk.  

Tym razem Steve Foxe, odpowiadający tu za scenariusz, postanowił zmierzyć się z pewnym problemem dotykającym absolutnie każde społeczeństwo i administrację wszystkich państw, no może znajdzie się kilka wyjątków typu Monaco czy Zjednoczone Emiraty, ale generalnie ubóstwo i bezdomność, to jest coś, z czego każdy z nas zdaje sobie sprawę i obserwuje od czasu do czasu w trakcie miejskich wędrówek czy podróży. Jak przystało na komiks z gatunku horroru, patrzymy na to przez pryzmat potworności i wynaturzeń, z jakimi mają do czynienia bohaterowie “All eight eyes”. A jest ich dwóch - Reynolds i Vinnie. Dwaj zupełnie różni faceci, niemający ze sobą praktycznie niczego wspólnego, a jednak zawiązuje się pomiędzy nimi nić przyjaźni i obierają sobie za cel zaprowadzenie porządku w mieście. 

Ten pierwszy, starszy i bardzo doświadczony przez życie, podjął się swego rodzaju krucjaty przeciwko bestiom czającym się w mrocznych zaułkach i opuszczonych lokacjach. Towarzyszy mu Opos, wierny psiak, którego Reynolds wyrwał kiedyś ze szponów śmierci i który stał się jego towarzyszem broni, niejednokrotnie ratując mu zresztą skórę. 

Z kolei Vinnie to młody zagubiony chłopak, który nie stroni od imprez i miękkich narkotyków. Prowadzi to, jak w większości przypadków, do wielu problemów. Począwszy od wyautowania się ze studiów aż po utratę pieniędzy, a co za tym idzie i dachu nad głową. Ludzie odwracają się od niego, zrzucając go na społeczny margines, i może właśnie dzięki temu Vin zaczyna dostrzegać to, co dzieje się wtedy, kiedy ludzie nie patrzą. Błąkanie się bowiem nocami po Nowym Jorku schyłku XX wieku, zdecydowanie nie jest dobrym pomysłem z wielu względów. Teraz jednak dochodzi zupełnie nowy, makabryczny i zabójczy. A jego symbolami jest szmer włochatych odnóży i zbyt duża ilość świecących w ciemności czerwonych oczu. 

Nasi bohaterowie dzielnie przemierzając mroki nocy - polują, tropią i bezwzględnie eliminują kolejne poczwary. Każdy z nich czerpie z tego satysfakcję i stara się dawać z siebie 100%, nie bacząc na fakt, z czym walczą i co może ich spotkać w razie porażki.  

Reynolds jest podwójnie zmotywowany, chce bowiem dokonać prywatnej zemsty i tym samym poczuć nareszcie ulgę, jego dusza i umysł są bowiem pod ciągłą presją przeszłości i tego co się w niej wydarzyło. 

Choć historia sama w sobie jest naprawdę prosta, nie uświadczycie tutaj plot twistów, motywu niespodziewanych zmian obozów, tak mocno eksploatowanego w tego rodzaju tytułach, to mnie całość bardzo przypadła do gustu. Może nie zawsze trzeba oczekiwać od komiksu genialności i powiewu świeżości? Solidnie opowiedziane i świetnie narysowane opowieści także są potrzebne, i potrafią się obronić. Najlepszym dowodem na to będzie fakt, że spacerując wieczorem po doskonale znanych sobie ulicach, dużo baczniej będziecie zerkać tam, gdzie nie dosięga światło latarni... 


“Pożeracze nocy, tom 1” - Marjorie M. Liu, Sana Takeda.

Dzięki uprzejmości Non Stop Comics, miałem przyjemność zapoznać się z tytułem, który umknął mojemu grozowemu, komiksowemu radarowi, a po lekturze uważam, że zdecydowanie warto poświęcić kilka godzin na tę opowieść. “Pożeracze nocy”, to okultystyczny horror, opowiadający o bardzo specyficznej chińskiej rodzinie, żyjącej na dwóch kontynentach i równocześnie w wielu rzeczywistościach... 

Marjorie Liu i Sana Takeda, które współpracowały wcześniej przy dobrze przyjętej przez fanów “Monstressie”, ponownie zwarły szyki i oddały nam pierwszy tom trylogii, której bohaterami są Ipo i Keon oraz ich dzieci, bliźnięta Milly i Billy. Młodzi mieszkają w Nowym Jorku i tutaj właśnie starają się prowadzić restaurację, co w czasach Covid-19 nie jest rzeczą łatwą, poświęcają więc wszystkie zasoby i energię na jak najlepsze obsługiwanie klientów, social media i starają się z całych sił nie zawieźć wymagających rodziców. Rodziców, którzy wpadają z wizytą i atmosfera z marszu mocno się zagęszcza. Ich matka – Ipo, zgorzkniała, wiecznie niezadowolona i zmęczona życiem kobieta, która nie rozstaje się z papierosami i przesiaduje w ogromnym ogrodzie, to arcytrudny życiowy przeciwnik, który poziomem toksyczności z pewnością mógłby konkurować z powietrzem otaczającym elektrownie w Czarnobylu czy Fukushimie. Po awariach. 

Ogród — zatrzymajmy się przy nim na chwilę, bo w mojej ocenie, to głównie dzięki niemu autorkom udało się zbudować klaustrofobiczną i duszną atmosferę. Generalnie wszelkie lokacje w poszczególnych kadrach celowo są zamknięte i ograniczone ilościowo do minimum, bo jest to element budowania klimatu tej specyficznej historii. Pomaga w tym oczywiście charakterystyczna dla Takedy kreska. Kadry wydają się być nieco rozmazane, z lekko tylko zarysowanym tłem, przytłumionymi kolorami, a wszystko zdaje się być ukryte za delikatną mgłą. Świetnie się to sprawdza w tym przypadku, bo “Pożeraczka nocy” balansuje przez cały czas na granicy szaleństwa i oniryzmu. Wróćmy jednak do naszej historii, bo całkiem sporo jest tu jeszcze do dodania.  

Wymagający rodzice to coś, z czym zmaga się wiele dzieciaków, ale tutaj mamy do czynienia z naprawdę ciężkim przypadkiem. Początkowo postać i zachowania Ipo mocno mnie irytowały, z czasem jednak, kiedy poznałem genezę tej postaci i jej przeszłość zdałem sobie sprawę, że każdy jej ruch i odzywka miały swój cel i były solidnie zaplanowane. W gruncie rzeczy, jakby się nad tym głębiej zastanowić, to cała jej postawa, wbrew temu co kobieta robi i mówi, jak opryskliwa i brutalna jest dla swoich dzieci, wskazuje na głębokie uczucia, jakimi je darzy. Nieobcy jest jej strach, zwątpienie, znużenie i agresja wynikająca z roli, jaka jej przypadła, ale za tym wszystkim dostrzec możemy także oddanie i miłość, które stara się z niej wyciągać co chwilę Keon, oddany mąż i ojciec, gotowy zawsze i wszędzie bronić swej rodziny przed jakimkolwiek złem. A tego zła nie brakuje... 

Naprzeciwko domu, w którym mieszkają Milly i Billy stoi zapomniana i popadająca w ruinę rudera, w której kiedyś mieszkało starsze małżeństwo, a teraz stoi zaniedbana, strasząca powybijanymi szybami i zarastająca zielskiem. Kiedy Ipo rozkazuje bliźniakom, aby uprzątnęli dom i jego okolicę, uważając, że ciągle robią za mało i nie wykazują się tak jak powinny, historia nabiera tempa, a przyczajona dotąd groza zaczyna wyłazić z zakamarków i coraz mocniej oddziaływać na rzeczywistość... 

Milly i Billy wkrótce dowiedzą się sporo o sobie, swojej rodzinie i przeznaczeniu, do którego starają się przygotować ich Ipo i Keon. A nie jest to ani proste ani przyjemne. Wymagania z każdym dniem rosną, podobnie jak zagrożenie płynące wprost z ciemności i odmętów okultystycznego szaleństwa zapoczątkowanego dawno temu przez ciekawskiego, acz słabego i niedouczonego człowieka... 

Akcja “Pożeraczki nocy” prowadzona jest w dwóch liniach czasowych. Jedną z nich jest oczywiście rok 2020 i Nowy York, drugą natomiast końcówka lat 50. XX wieku, kiedy to Ipo i Keon poznali się i kiedy zaczęła się ich wspólna życiowa podróż, trwająca nieprzerwanie aż do dzisiaj. 

Podoba mi się w “Pożeraczce” połącznie twardej grozy z... humorem. Aby nieco rozładować napięcie generowane przez Ipo i jej tajemnice, co jakiś czas autorki ni stąd ni zowąd wrzucają nam kadry powodujące lekką konsternację i uśmiech na twarzy. Ciekawy zabieg, dodający kolorytu i uwierzytelniający charaktery postaci oraz ich życiowe doświadczenia.  

Ciekaw jestem bardzo kolejnych tomów “Pożeraczy nocy” i z pewnością chciałbym poznać historie w nich zawarte, bo zarówno styl jak i wyobraźnia obu pań zdecydowanie odpowiada temu, czego oczekuję od dobrej powieści graficznej. Mam nadzieję, że okultyzmu i puszczania oka do fanów bluźnierstwa i Lovecrafta będzie tylko więcej! 


“Potwór z bagien – zielone piekło” - Lemire/Mahnke/Baron. 

“Potwór z bagien – zielone piekło” - Lemire/Mahnke/Baron. 

Długo czekałem na ten komiks, więc kiedy tylko przybył, od razu poleciał wysoko na Hałdę Hańby. Nie mogłem się doczekać lektury z jednego, zasadniczego powodu – uwielbiam obu głównych bohaterów, których losy Jeff Lemire splótł w tej historii. Dobrze czytacie – obu! 

Świat nie istnieje. Ludzkość praktycznie wyginęła, lądy powoli zabierane są przez nieustannie powiększające się oceany i morza, a do głosu mocno jak nigdy dotąd, dochodzi natura — zarówno w wersji klasycznej — skoro nie ma ludzi, to odbiera sobie to, co jej należne, jak również w wersji magicznej i jednocześnie przerażającej. Niewielkie skupiska tych, którzy przeżyli, starają się przetrwać na najbardziej w górę wysuniętych przyczółkach na Ziemi, aczkolwiek nie zostało ich już wiele i z każdym miesiącem zasoby te się kurczą. Powstały Parlamenty: Czerwieni, Zieleni i Rozkładu, które postanawiają, że czasy ludzi przeminęły, a niedobitków należy zniszczyć. Tworzą potężnego awatara – potwora mającego jedno zadanie - unicestwić każdą napotkaną ludzką istotę. Kiedy zaczyna się rzeź, ludzie kierują swoje kroki w kierunku starej latarni morskiej, gdzie od lat mieszka pewien zabójczo niebezpieczny człowiek, tolerowany przez społeczność i nierobiący im żadnej krzywdy. Tylko on, dzięki swoim umiejętnościom może spróbować ochronić ostatnich przedstawicieli ludzkości. I tu, cały na biało, wjeżdża... 

No nie powiem Wam przecież kto, bo zepsułbym całą frajdę z lektury “Zielonego piekła”. Jedno o czym mogę wspomnieć, to to, że gość ten jest doskonale znany w uniwersum, jest cynicznym, bezwzględnie wykorzystującym swoją pozycję i wiedzę cwaniakiem, a także awanturnikiem niedającym sobie w kaszę dmuchać, wielokrotnie wychodzącym z opresji, które dla innych z pewnością skończyłyby się brutalną i ciężką śmiercią w męczarniach. 

To on przywołuje do naszego świata tytułowego Potwora i “namawia” go do pomocy ludziom. Alec Holland, który nie żyje od wielu lat, kolejny raz musi stanąć przed trudną decyzją, wyrwany z miejsca, w którym czas nie ma znaczenia, a także z objęć rodziny i świętego spokoju. Bohaterowie mają jednak to do siebie, że często rzucają na szalę wszystko to, co kochają i co jest dla nich najważniejsze, w imię niesienia pomocy zagrożonym. A w tym przypadku, ta pomoc jest naprawdę bardzo potrzebna.  

“Zielone piekło” opowiada o wielu różnych odcieniach grozy. Od tych oczywistych, czyli końcu znanego nam świata, przez utratę wszelkich wygód i zdobyczy cywilizacyjnych, stawiania czoła potwornościom zrodzonym w bezwzględnych umysłach Parlamentów, aż po tę chyba nam najbliższą - widmo utraty i śmierci najbliższych, w tym także dzieci.  

Panowie Lemire i Mahnke fantastycznie zobrazowali nam tę historię i walkę nie tylko z bestiami rodem z najgorszych koszmarów, ale i z samym sobą. Dodali do tego solidną dawkę poświęcenia naszego drugiego bohatera, który znany jest ze złych decyzji i wpadania we wszelkiego rodzaju tarapaty, ale również i z tego, że nigdy nie pozostaje obojętnym na niesprawiedliwość i stara się z całych sił pomóc i przywrócić równowagę pomiędzy siłami dobra i zła. Tutaj to poświęcenie będzie najwyższe z możliwych, a czy będzie przy tym wystarczające, musicie przekonać się sami, czytając komiks. 

Wizualnie “Potwór z bagien” wręcz olśniewa. Dobór kolorów wynikający bezpośrednio z brutalizmu i umiejscowienia lokacji powoduje, że niektóre sceny wydają się krzykliwe, co mnie osobiście zupełnie nie przeszkadza, a wręcz odwrotnie - uważam, że tak duża ilość barw w tej historii pomaga czytelnikowi łatwiej odróżnić strony konfliktu, a także podkreślić atuty poszczególnych postaci i głównych aktorów spektaklu. Zwłaszcza kolor szary, niezmiennie powiązany z jednym z bohaterów pozwoli Wam go bardzo szybko zidentyfikować i mam nadzieje, że wywoła uśmiech na twarzy – u mnie tak było. Wiedziałem bowiem, że od momentu, kiedy się pojawił, mogę spodziewać się szaleństwa, ogromu akcji, ciekawych dyskusji ze stworzeniami wszelakimi i kipiącego wręcz z kadrów gniewu kolejnych oszukanych przez niego stworów. 

Jedno, do czego muszę się przyczepić, to wrażenie, że “Zielone piekło” jest nieco zbyt “hollywódzkie”. W toku prowadzenia historii wyraźnie widać, że głównym bohaterom nie stanie się finalnie zbyt wielka krzywda, że w odpowiednim momencie przybędzie odsiecz, lub podejmowane przez jednych działania wpłyną na innych dokładnie wtedy, gdy powinny. To powoduje, że czytelnik może potraktować ten komiks jako średnio poważny i umieścić go na półce “zabili go i uciekł”. Czy to wada? W moim odczuciu niekoniecznie, bo ci, których ten tytuł zainteresuje, zdają sobie sprawę z faktu, iż nie jest to dramat psychologiczny, który po lekturze ma jeszcze długo pozostawać w naszej pamięci, wywołując kolejne myśli czy wręcz dyskusje, które będziemy prowadzić sami ze sobą czy też innymi czytelnikami. To przygoda typowo rozrywkowa, mająca dać nam kilka chwil oddechu od rzeczywistości, niemniej nie jest to historia banalna czy płytka. Mamy tu bowiem do czynienia nie tylko ze scenami walk, ale również z arcytrudnymi decyzjami, które trzeba podjąć szybko i nieodwołalnie.  


“Hydraulik dusz” - Parks/Zebrowski/Kissel. 

“Hydraulik dusz” - Parks/Zebrowski/Kissel. 

Nie no, ja wiedziałem, że to będzie porypane i chore, ale żeby aż tak? 

Sama okładka i tytuł odpowiednio ukierunkowują czytelnika na to, co może czekać na niego w środku, mimo to momentami źrenice mi się poszerzały, a głowa samoistnie lekko kręciła. Nie mogłem sobie jednak odmówić historii, która miksuje religię z grozą. A to jest i tak tylko zalążek i w sumie niewielki fragment całości. W sensie religii, bo horror wylewa się praktycznie z każdej strony i kadru. I to horror każdego typu – makabryczny, obrzydliwy, krwawy, lovecraftowski i ten, którego głównymi bohaterami są obce cywilizacje i ich niezdrowe podejście do Ziemian. 

Edgar, gość totalnie zafiksowany na punkcie boga i religii, zostaje z hukiem wywalony z seminarium i marzenie o drzwiach z tabliczką “ksiądz Wiggins” pryska jak bańka mydlana. Chłopak dorabia sobie na stacji benzynowej i wraz z wielce oryginalnymi kumplami szlaja po mieście. Ciężkie życie i kolejne upadające z hukiem plany nie pozbawiają go jednak empatii i chęci pomocy. Kiedy więc spotyka na swej drodze tajemniczych Hydraulików Dusz, w jego głowie zaczyna kiełkować pewien pomysł. Grupa ta stworzyła urządzenie, którym można wysysać z ludzi demony, co zresztą na własne oczy widział nasz pryszczaty i wychudzony bohater. Jako, że celem jego życia jest niesienie wszelkiego rodzaju ukojenia bliźnim, posuwa się do grzechu, aby zdobyć plany potężnej maszyny i móc ziścić swe marzenia. Niestety, konstruktorem okazuje się być marnym i zamiast wypłoszyć demona, przyzywa do naszej rzeczywistości coś obcego... 

Mam mocno mieszane uczucia co do tego komiksu, miałem nawet ochotę w pewnym momencie odpuścić, bo to nie jest do końca mój typ grozy i straszenia. “Hydraulik dusz” bazuje bowiem na celowej i granicznej karykaturze ludzi, zachowań i wydarzeń. Mnóstwo jest tu obrzydliwości wszelkiej maści, nie brakuje latających flaków i systematycznych rozbryzgów krwi, ale gdzieś poza tym, czai się także drugie horrorowe dno, które już zdecydowanie bardziej mi pasuje. Jako fan Lovecrafta i jego mitologii, która opowiada nam o innych światach, stworach czyhających zaraz za granicą ludzkiego poznania, monstrach bezszelestnie przecinających mrok kosmosu i wpływających na ludzi poprzez ich sny, znalazłem tutaj całkiem sporo tego rodzaju mroku i całościowo jestem z lektury zadowolony. Co prawda komiks wręcz ocieka pastiszem i tanim brutalizmem pokroju Roba Zombie czy wczesnego Tarantino, da się to jednak polubić, a na pewno zaakceptować taki klimat w tej konkretnej historii.  

Okazuje się bowiem, że nie każdy z pozoru dobry bohater, finalnie takim pozostaje, a coś, co bierzemy z marszu za złe, takie właśnie być musi. Edgar i jego kumpel Elk zostają wrzuceni w wir szaleństwa, mordu, rzygowin i bluzgów, pozostając jednak silnymi i wytrwałymi w swej niespodziewanej misji ratowania świata i ludzkości przed czającym się pod płaszczykiem religii mrokiem i potwornością. Tego akurat nie rozpatruję w kategorii fantastyki, bo każda religia to zło totalne, ale tutaj autorzy poszli kroczek dalej, no może nawet dwa, tworząc nieludzki pomost pomiędzy Ziemią, a czymś odległym i nieskończenie potwornym.  

“Hydraulik dusz”, to komiks, który od pierwszej strony zaatakuje Wasze zmysły obrzydliwością, wulgarnością, porąbanymi pomysłami i przy okazji ciałami, kilkoma fajnymi plot twistami i Blorpem, który łudząco podobny do dragonballowego Son Goku, okaże się postacią niezbędną w całej historii i jej zakończeniu.  

Wybierzcie się w podróż po USA, odkrywajcie sekrety największej światowej organizacji, szukajcie wszelkiej maści popleczników i każdego, kto może wam pomóc, a także pielęgnujcie niespodziewaną międzygalaktyczną przyjaźń z czymś, co początkowo przerażało, a obecnie jest niezbędne do przetrwania nas jako gatunku oraz uratowania całego życia na Ziemi. 

Jeśli lubicie kino klasy B (a może nawet C), pulpę i tanią makabrę, “Hydraulik dusz” to coś dla Was. Dajcie mu szansę, przebrnijcie przez szaleństwo, przeczołgajcie się przez ekskrementy, a dojdziecie do momentu, kiedy historia porwie Was z zupełnie innej strony, a jej szpetni i prości bohaterowie wywołają uśmiech zadowolenia, a nie obrzydzenia i zażenowania.