Dom ma być w założeniu naszą oazą. Miejscem, do którego wracamy zarówno fizycznie, jak i mentalnie. Które cały czas szepcze z tyłu głowy, podpowiada gdzie jesteśmy bezpieczni, nic nam nie grozi i możemy być w stu procentach sobą. Zarówno w kwestii nienoszenia bielizny, jak i recytowania Whitmana — można obie opcje łączyć.  

Tak ciężko jest go zdobyć, odnaleźć wśród tysięcy innych, często stawiamy wszystko na jedną kartę, zadłużamy się na dekady, chadzamy na ustępstwa i poświęcamy wiele, aby stał się nasz, wymarzony, wyśniony. Być może to nawet my sami go tworzymy, jego atmosferę, wtłaczamy w mury uczucia, przeżycia i przemyślenia. Jak za sprawą czarodziejskiej różdżki pojawiają się zapachy, kątem oka zauważamy znajome rogi pomieszczeń. To tu zasypiamy strudzeni i budzimy się, aby walczyć o kolejne trofea lub po prostu przeżyć do wieczora. Musimy być w miejscu, które daje nam bezpieczeństwo, które odgradza nas od złego świata i ludzi go zamieszkujących. Tworzy mur, który z zewnątrz twardy, szorstki i nieustępliwy, wewnątrz wydaje się miękki, ciepły i drogocenny.  

A co, jeśli nasz długo wyczekiwany dom jest nawiedzony? 

I nie mówię tu o Casprze, o swawolach i psikusach, niewinnych żarcikach i chowaniu kluczy do auta akurat wtedy, kiedy jesteśmy spóźnieni na ważne spotkanie. 

Mówię tu o złych, umęczonych i uwięzionych duszach. Energii, która przyobleczona w wiele ciał wspólnie tworzy codzienny spektakl grozy dla żywych mieszkańców. Pokazuje swe prawdziwe oblicza, zamknięta w bańce czasu i miejsca, niepomna tego, że nie jest już częścią tego świata, a jednocześnie niemogąca odejść i zaznać spokoju.  

Duchy ludzi okrutnie okaleczonych za życia, i niestety pozostających w tej formie także po śmierci objawiają się szczególnie mocno we wrześniu. Każdego roku, kiedy dzieciaki ze smętnymi minami powłóczą nogami w stronę szkół, zostawiając za sobą ciepło i beztroskę lata, dom jakby się aktywował. Nie dość, że zamieszkujące go stworzenia stają się niespokojne, rozrabiają, szaleją, krzyczą i zawodzą nocami, to każdego ranka po ścianach spływają kaskady ciemnoczerwonej krwi, zalewając tapety, meble, dywany i schody. Ale to wszystko nic, pamiętajmy bowiem, że w kuchni znajdują się drzwi do piwnicy. Drzwi, które jako jedyne w tym domu nie powinny być otwierane, co dobitnie sugerują krzywo przybite do framug grube nieociosane deski. Spomiędzy nich, gdzieniegdzie, wystają lekko już pożółkłe kartki papieru…. 

No i jak, zaciekawieni? 

“We wrześniu ściany krwawią” (rewelacyjny tytuł swoją drogą), autorstwa Carissy Orlando, to pełnokrwisty horror o nawiedzeniach, mrocznej przeszłości, cierpieniu i stracie. Jednocześnie jest to również dramat. Dramat głównej bohaterki, Margaret, która odważnie i bohatersko postanawia w swym “nowym” domu zostać i stawić czoła wszystkiemu, co tenże dla niej szykuje. A jest tego całkiem sporo jak na jedną kobietę. Co prawda Margaret ma męża, Hala oraz córkę Katherine, ale o ile córka wyjechała na studia i zaczęła swoje życie, o tyle Hal pewnego dnia po prostu zniknął. Nie pojawił się na śniadaniu, nie ma z nim żadnego kontaktu, telefon milczy. Margaret nie jest tym przesadnie zmartwiona, ma ku temu swoje powody, nie chciałbym spojlerować wam zanadto fabuły, musicie się więc uzbroić w cierpliwość i sami przeczytać powieść.  

Kiedy Katherine dowiaduje się o zaginięciu jej ojca, niezwłocznie podejmuje decyzję o przyjeździe do rodzinnego domostwa (którego jeszcze nigdy nie widziała) i podjąć się jego odnalezienia. Nadmienię, że oczywiście mamy wrzesień… 

Tu zaczyna się lawirowanie jej matki – seria kłamstw, naciąganie rzeczywistości do granic możliwości. Mimo iż nie wszyscy mieszkańcy domu są widoczni, to już ich działania zdecydowanie tak, a ukrywanie tego i codzienne szorowania pokoi i korytarzy z krwi, staje się obsesją Margaret, która jako osobowościowy typ zadaniowca, radzi sobie z tym całkiem dobrze. Kiedy jej córka zaczyna coraz mocniej naciskać na poszukiwania ojca, na jaw zaczynają wychodzić coraz to nowe tajemnice, nie tylko rodzinne, ale przede wszystkim te ukryte do tej pory w monumentalnym, i z pozoru pięknym wiktoriańskim domu.  

Powieść Orlando, to także studium relacji małżeńskich i tego jak potrafi wyewoluować na przestrzeni lat związek dwojga ludzi. Niekiedy wydaje nam się, że znamy kogoś od podszewki, po czym nagle dostajemy obuchem w głowę i nie patrzymy już na osobę z którą spędziliśmy pół życia, tak samo. To właśnie spotkało Margaret i dorzuciło do i tak już przeładowanego wora goryczy kilka nowych problemów i namolnych myśli. Czy tak naprawdę znamy naszych bliskich? Z drugiej zaś strony czy jesteśmy tak ślepi i znieczuleni, że być może nie chcemy widzieć pewnych spraw i sygnałów? A może celowo rzucamy się w wir pracy lub innych zajęć, bo nie mamy siły na budowanie czegoś od zera? Tak czy siak, nadwątlone zaufanie do partnera zaczyna powoli, ale rzetelnie i stopniowo budować mur. A pamiętajmy, że to nie jest nasz jedyny problem, bo czy wy też słyszycie narastające krzyki i czujecie niepokój, ilekroć przechodzicie obok drzwi znajdujących się w kuchni? Wydaje się, że słychać zza nich dziwne dźwięki, szuranie, a już z całą pewnością bije od nich strach i niechęć do wszystkiego, co żywe i znajdujące się w domu. Nawet niezwykle pomocna Fredricka oraz plotkująca i będąca świetną słuchaczką sąsiadka Edie, nie są w stanie uspokoić skołatanych nerwów i gonitwy myśli nowej właścicielki tego miejsca.  

Jeśli macie ochotę na horror, który może nawet zaskoczy was finalnym twistem, to zapraszam do lektury “We wrześniu ściany krwawią”, powinniście być ukontentowani, bo niby jest szablonowo, ale powieść ta lekko wyłamuje się ze schematu i dzięki dobremu tempu i ciekawym postaciom rodem z “Przerażaczy” Petera Jacksona, a momentami także z “Osobliwego domu Pani Peregrine” Riggsa, zanurzycie się w świat wrześniowej grozy, polanej sowicie posoką i brutalizmem godnym solidnego slashera. Fani uniwersów Eda Geina czy Jeffreya Dahmera, także poczują się dopieszczeni.