„Martwy ciąg” – Tomasz Kozioł. 

Kiedyś „Tai-Fighter” – miejsce, gdzie medytacja i ćwiczenia fizyczne równoważą szalę i pozwalają na kompleksowy rozwój, aktualnie – „Cross – fight”– nowoczesna siłownia nastawiona wyłącznie na poprawę kondycji, siły i wytrzymałości! 

Trener Jan Staliński to facet, któremu lepiej na odcisk nie nadepnąć, psychopata terroryzujący i osiągający swoje cele za wszelką cenę. Silny psychicznie i fizycznie gość, lubiący pokrzyczeć i sprowadzić do parteru każdego, kto mu się choć trochę nie spodoba. W niedługim czasie ma zamiar otworzyć swoją wymarzoną siłownię na warszawskiej Pradze. Miejsce pasuje idealnie, piwnica w starej kamienicy przy ul. Podskarbińskiej aż się o to prosi. Oczywiście nie jest w tym sam, lubi się w końcu wyręczać innymi, wychodząc z założenia, że liczy się efekt końcowy, a nie droga do niego, a już na pewno nie mają znaczenia ludzie w to zaangażowani. Trzeba przyznać, że potrafi być przekonujący i doskonale manipulować wszystkimi wokół tak, żeby nawet do głowy im nie przyszło żadne sprzeciwienie mu się.  

Jego pomocnikami i zarazem podopiecznymi są czterej pogubieni życiowo chłopcy-Max, Stefan, Robert i Andrzej, i to właśnie ten ostatni jest głównym bohaterem powieści “Martwy ciąg” Tomasza Kozioła. Powieści, z którą wiązałem duże nadzieje, bo to moje pierwsze zetknięcie z autorem, a jednocześnie nie czytałem jeszcze książki grozy, której akcja toczy się właśnie na siłowni. No i niestety czuję się nieco oszukany i zawiedziony, ale do tego jeszcze przejdziemy. 

Andrzej Krzepkowski nie miał w życiu łatwo. Ojciec przemocowiec i alkoholik, który na jego oczach zabił jego matkę, bieda, brak wykształcenia i właściwie żadnych sensownych perspektyw  doprowadziły do tego, że wylądował pod „kuratelą” trenera Stalińskiego, która w praktyce sprowadza się do klasycznego „przynieś, podaj, pozamiataj”. Jedyne co Andrzeja kręci i w czym jest naprawdę dobry, to ćwiczenia fizyczne. Jest wielkim i silnym chłopem, stłamszonym co prawda psychicznie, ale nadal czującym ekscytację i prawdziwą pasję do przerzucania sztang i hantli, co zresztą systematycznie i sumiennie czyni. Maks i Stefan, to zahukani i przestraszeni chłopcy, którzy każde słowo „szefa” traktują jak polecenie i dają robić z siebie posługaczy od czarnej roboty. Natomiast Robert alias Rob Roj, przyjął odmienną taktykę i staje się powoli klonem Stalińskiego, nadając sobie rolę nieformalnego zastępcy i prawej ręki trenera, kiedy tego akurat nie ma w pobliżu.  

O ile Maks, Sztojfen i Rob Roj weszli w swoje role i nie zamierzają w żaden sposób się wychylać, o tyle Andrzej czuje, że powoli coś w nim pęka, że chciałby dla siebie czegoś innego, ale potrzebuje do tego jakiegoś solidnego bodźca. I dostaje go, a nawet można powiedzieć, że pojawiają się aż dwa.  

Pierwszy z nich, zdecydowanie negatywny to sytuacja, w którą przypadkowo wplątuje się cała piątka członków drużyny „Cross-fight”, kiedy to właściciel “Tai-Fightera” sensej Artur, pojawia się pewnego dnia po resztę swoich rzeczy, w tym oczywiście sprzęt kulturystyczny, co do którego z kolei trener Staliński ma swoje plany. To, czym zakończy się spotkanie stanie się katalizatorem wielu późniejszych zdarzeń i wpłynie na każdego z mężczyzn, powodując liczne problemy i perturbacje przeróżnej natury. 

Druga sytuacja, która spowoduje u Andrzeja chęć odmiany swojego życia i priorytetów, będzie zdecydowanie bardziej pozytywna i chociaż związana bezpośrednio z pierwszą, to mimo to, nasz bohater zacznie zmieniać swoje nastawienie do otoczenia i dojrzy światełko w tunelu, które doprowadzić go może do czegoś pozytywnego i zwyczajnie niespodziewanego dla osoby w jego położeniu i z taką, a nie inną przeszłością. 

Więcej nie będę wam zdradzał, bo nie będzie wtedy sensu czytania „Martwego ciągu”, przejdę teraz do tej mniej przyjemnej, w tym przypadku, części recenzji – oceny i wniosków płynących po lekturze. Tak jak wspomniałem wcześniej, wydawnictwo Mięta i sam autor Tomasz Kozioł, reklamują książkę jako horror – z czym nijak się zgodzić nie mogę. Nie występuje tutaj bowiem żaden czynnik charakterystyczny dla tego gatunku, ani nic co, miałoby czytelnika doprowadzić do takich wniosków i szczerze mówiąc, jestem mocno zaskoczony taką narracją. Co prawda autor próbował kilka razy wprowadzić delikatne wątki oniryczno-nadnaturalne, ale były one szczątkowe i próbowały tłumaczyć pewne zachowania konkretnego bohatera. Finalnie grozy nie widać, nie czuć i chętnie zapytam Tomasza i Miętę, gdzie oni tu tę grozę zauważyli. 

Moim zdaniem „Martwy ciąg” to ledwie delikatny thriller, i to niestety z ogromnymi brakami warsztatowymi. Dialogi, które autor serwuje nam w swej najnowszej powieści, są płytkie, nienaturalne i często wręcz irytujące. Rozumiem zamysł i chęć przedstawienia bohaterów jako prostych, zwyczajnych chłopaków, którzy nie inwestowali ani w szkołę, ani w samorozwój, ale wydaje mi się, że lepiej wypadłoby to wszystko, gdyby Tomasz nie próbował na siłę „uszlachetniać” ich rozmów w sposób, w jaki to zrobił. Zwłaszcza widać to i najmocniej razi w momentach dyskusji między trenerem Stalińskim, a jego podopiecznymi.  

Kolejną rzeczą, która bardzo mi uwiera w „Martwym ciągu”, to niekonsekwencja w budowaniu postaci — z jednej strony to twarde, zahartowane w ćwiczeniach chłopaki, z drugiej wielokrotnie podkreślane jest ich zachowanie w obecności Stalińskiego, które bardziej pasowałoby do 8-letnich dziewczynek, niż wychowanych na ulicy i w trudnych warunkach młodych ludzi. Ponownie podejrzewam, iż taki zabieg miał podkreślić rolę każdego z bohaterów, ale jest to aż zanadto widoczne, strasznie nienaturalne i po prostu sztuczne.  

Powieść jest bardzo rozciągnięta, opisywane w niej sytuacje rozwleczone w czasie, wręcz rozmienione na drobne, i wygląda to trochę tak, jakby autor nie miał pomysłu jak to dalej fabularnie pociągnąć i zakończyć. Główny wątek Andrzeja, powinien mieć w sobie tej reklamowanej grozy najwięcej, tymczasem ja nie znalazłem tam ani grama, a finał jasno podkreśla, moim zdaniem, kwalifikację „Martwego ciągu” do kategorii thrillera. Miałem cichą nadzieję, że na końcowym etapie czytania dostanę coś, co zmieni obraz powieści o 180 stopni i trochę jak po obejrzeniu „Szóstego zmysłu” zakrzyknę “WOW”, ale niestety z przykrością muszę napisać, że Tomasz Kozioł, to nie M. Night Shyamalan… 

Wszystkie opisywane sytuacje i ich późniejsze konsekwencje, które w mniemaniu autora miały wyczerpywać definiowanie tej powieści jako horror, zdecydowanie tego nie robią i chcę to jasno i wyraźnie podkreślić, żeby niejako przestrzec czytelników, którzy nastawiają się na coś zupełnie innego niż to, co finalnie zostanie im zaserwowane. ”Martwy ciąg” jest jedną z najsłabszych powieści, jakie czytałem w ciągu ostatnich lat i przypomina mi strasznie lekturę książek Remigiusza Mroza. Powstały, ale w sumie spokojnie można postawić pytanie – po co? 

Mam nadzieję, że autor nadal pracuje nad warsztatem, ale sugerowałbym także zgłębienie nieco kwestii, czym jest groza i jak powinno się pisać, aby czytelnika przestraszyć, a nie zniechęcić. Szkoda, spodziewałem się czegoś oryginalnego i świeżego, a dostałem prostą i przewidywalną historyjkę.