“Lodówka pełna głów” – Rio Youers, Tom Fowler.
Czytałem wszystkie komiksy z serii “Hill House”, którego twórcą i patronem jest syn Stephena Kinga, Joe Hill. Muszę przyznać, że każdy z nich miał coś w sobie, i każdy tytuł pozostawił w mojej pamięci okruszek siebie. Czasem większy, czasem mniejszy, ale teraz widząc kolejny, musiałem po niego sięgnąć, i to z nieukrywanym podnieceniem i sporymi oczekiwaniami. Tym bardziej, że jest to kontynuacja wydanego wcześniej przez wydawnictwo EGMONT “Kosza pełnego głów”, który porytym i zeschizowanym komiksem jest, za co między innymi go cenię 😉.
Akcja “Lodówki pełnej głów” rozgrywa się rok od zakończenia mrożących krew w żyłach wydarzeń opisanych w “Koszu”, kiedy to tajemniczy jarzący się dziwnym światłem i pokryty niezrozumiałymi płonącymi runami topór, narobił niezłego bigosu na małej Brody Island. Teraz leży sobie spokojnie na dnie zatoki i czeka na odnalezienie. Macie jakieś skojarzenia? Jakieś sto lat temu podobną sytuację opisał pewien profesor, z tą małą różnicą, że znajda, którą był pierścień, wpadła w ręce Hobbita, a w naszym przypadku odnajduje go człowiek. A konkretnie agentka Departamentu Obrony Arlene Fields. Została ona przydzielona, razem ze swoim partnerem Calvinem Beringerem do misji odnalezienia pewnych bardzo potężnych i starych przedmiotów, mogących spokojnie zmienić świat, a czy na lepsze czy gorsze, to już uzależnione jest bezpośrednio od rąk, w które wpadną. A tych rąk jest całkiem sporo, bo zainteresowane są nimi także przeróżnej maści typy spod ciemnej gwiazdy, bezkompromisowi i gotowi na wszystko, aby zdobyć to, co właśnie odnalazła nasza dzielna agentka. Zaczyna się pogoń, strzelaniny, latające kończyny i wyłażące nie wiadomo skąd kolejne łapska, chętne do przejęcia zarówno topora, który nie tylko jest śmiercionośną bronią, ale ma także pewną magiczną cechę, która aktywuje się w każdej istocie żywej, której dosięgnie jego ostrze. I tutaj właśnie leży clue całej historii i baza do dalszych przygód, a także swego rodzaju wytłumaczenie, dlaczego akurat ten topór jest tak cenny i wart dosłownie każdego poświęcenia w zdobyciu go.
Jeśli myślicie, że to strasznie sztampowy i oklepany scenariusz, to nic bardziej mylnego. Ilość akcji i porąbanych (dosłownie i w przenośni) pomysłów wystarczyłaby spokojnie na dwa albo i trzy tomy komiksowych przygód. To, co się wyprawia w “Lodówce pełnej głów”, to jazda bez trzymanki i ogromna frajda dla czytelnika lubującego się w grozie, makabrze i… mitologii nordyckiej. Zabieg dający spore pole do popisu dla autorów, z czego zresztą skrzętnie korzystają. Jest brutalnie, krwawo, momentami wręcz ocieramy się o slasher w stylu “Evil Dead” czy “Domu w środku lasu”. Akcja pędzi niczym grupa harleyowców na swoich metalowych rumakach, co niestety jest bezpośrednim powodem, iż łykniecie spokojnie na jednym posiedzeniu, co troszkę smuci, bo wciągnąłem się w całą opowieść i chciałbym poznać ciąg dalszy, co zresztą nie jest wcale wykluczone, sądząc po ostatniej scenie…
Tytuł oczywiście nie jest przypadkowy, bo lodówka odgrywa tutaj dość znaczącą rolę i przybiera postać przechowalni dla zła w dość oryginalnej postaci. Podoba mi się bardzo motyw nordycki, a połączenie go z horrorem w najczystszej postaci naprawdę robi robotę. Nasi bohaterowie dosłownie opędzać się muszą od kolejnych przeciwników, a w ich arsenale znajdą się naprawdę oryginalne bronie, a sposoby na ich użycie można nazwać jedynie… niekonwencjonalnymi.
Widać, że zarówno Youers jak i Fowler świetnie bawili się, współpracując przy tych tytułach, a mieszanie pewnych konwencji i łamanie schematów, to dla nich nie pierwszyzna. Na słowa uznania zasługuje także Bill Crabtree, który w tym projekcie odpowiada za kolory. Dynamika poszczególnych scen i kadrów, podkreślanych wyrazistymi, nasyconymi barwami jest fantastyczna i od tej historii ciężko się choćby na chwilę oderwać. Chociaż w gruncie rzeczy jest dość prosta i z dużą dozą prawdopodobieństwa większość z Was szybko połapie się kto i jak skończy, to właśnie te małe oryginalne pomysły, które wyskakują znienacka ze stron komiksu, dają ogromną frajdę i motywują do przewrócenia strony w nadziei, że i tam zobaczymy coś, co spowoduje kolejne uniesienie brwi i poszerzenie źrenic w hołdzie wyobraźni autorów.
Jeśli lubicie bohaterów pokroju Asha, którzy nie ulękną się przed nawet najbardziej wynaturzonym złem, niełatwo ich przestraszyć czy zabić, a dodatkowo zdarza Wam się rozsmakować w brutalnych, krwawych i nieco przerysowanych scenach walk, nie boicie się różnych odmian śmierci i okaleczania, a mitologia dalekiej północy nie jest Wam obojętna, to zarówno “Kosz” jak i “Lodówka pełna głów” powinny zadowolić Wasze podniebienia i dostarczyć konkretnej rozrywki na któryś mroczny, zimny i wietrzny jesienny wieczór.
Sięgnijcie także po inne tytuły z tej serii, bo różnią się one od siebie diametralnie, co nie oznacza, że nie można polubić wszystkich 😉.