“Dewolucja” – Max Brooks.
[…] Tak, znam tę legendę i nie – nie ma nic wspólnego z moim dziedzictwem. Pochodzę z Południowego Zachodu, nie z Północnego Zachodu. Co nie znaczy, że nie mamy własnych opowieści. Wszyscy je mają. Na Syberii i w Mongolii mają Almę, w Australii Yowie, w Indonezji Orang Pendeka, w Ameryce Łacińskiej krąży sporo historii o Sisimito. A dotyczy to tylko czasów współczesnych. Biblia judeochrześcijańska ma Ezawa, prymitywnego brata Jakuba. A w eposie o Gilgameszu, który jest pierwszą opowieścią w wersji pisanej, pojawia się dziki człowiek Enkidu. Pokaż mi dowolną kulturę na tej planecie, a istnieje spora szansa, że będzie miała jakiegoś stwora. […]
Jeśli spodziewacie się klasycznego animal horroru, to trafiliście pod zły adres, aczkolwiek ja rozpatruję to akurat jako pozytyw. Powieść Maxa Brooksa, znanego wszystkim szanującym się fanom grozy z “World War Z” czy “Zombie survival” jest dziennikiem napisanym przez naocznego świadka mrocznych i potwornych wydarzeń, jakie miały miejsce w Greenloop, ultranowoczesnej osadzie umiejscowionej w górach stanu Waszyngton. Taki styl mnie osobiście bardzo odpowiada, nadaje bowiem pewnego rodzaju powagi i prawdziwości opisanym zdarzeniom. Kate Holland, bo to ona jest autorką lwiej części notatek użytych w książce, opowiada w nich o horrorze, jaki napotkał ją, jej męża Dana oraz kilkorga innych mieszkańców wioski w ciągu kilku tygodni przed i po niespodziewanej erupcji wulkanu Rainier. Spokojne i bardzo komfortowe życie mieszkańców praktycznie z dnia na dzień ulega przeobrażeniu z początku w problematyczne, a z biegiem dni w katastrofalne i zmuszające ich do walki o życie z wrogiem, którego nikt się nie spodziewał.
Forma powieści Brooksa i informacje, które mamy zawarte na okładce oraz blurbie, pozwalają na rozwinięcie skrzydeł recenzentom, nie muszą się oni bowiem czaić i lawirować tak, aby za dużo nie zdradzić. Tutaj z góry wiadomo, że po ekologicznej katastrofie, która zniszczyła wiele miast i miasteczek, a także część Seattle, do głosu doszły pewne stworzenia, które do tej pory pozostawały w sferze domysłów i fantazji kryptozoologów i fanów szeroko pojętej niesamowitości. Otóż okazuje się, że Sasquatche są jak najbardziej żywe, a także mocno żywotne oraz nadnaturalnie silne i wytrzymałe. Są także agresywne i głodne, a to połączenie stanowi poważne wyzwanie dla możliwości przetrwania zwykłych ludzi, rzuconych w koszmar konfrontacji z nieznanym. A to nie jest ich jedyny problem…
Grupa mieszkańców zostaje bowiem odcięta od świata, bez możliwości opuszczenia Greenloop, kontaktu ze służbami oraz dostawcami potrzebnych do przeżycia zapasów, a nawet bez podstawowych narzędzi. Tony — twórca i pomysłodawca całego projektu, w swej romantycznej wizji idealnego miejsca na Ziemi postawił na technologię i wygodę, co sprowadzało się do systematycznych zamówień online, dostarczanych później za pomocą dronów, oraz zapewnieniu mieszkańcom opieki 24/7 zarówno Policji, jak i wszelkiej maści ekspertów od napraw czy modyfikacji. Wystarczy tylko zadzwonić lub połączyć się z nimi za pomocą sieci… no właśnie.
Przypadkowa grupa nieznanych sobie osób, wśród których nie ma ani specjalistów od wojskowości, ani survivalowców czy nawet zwyczajnych preppersów, musi nagle zewrzeć szyki i zaplanować swoje przeżycie w najdrobniejszych szczegółach. Zapasy powoli się kurczą, a pomoc raczej prędko nie nadejdzie. O ile racje żywnościowe wszystkich zainteresowanych pozwolą im, przy oszczędnym gospodarowaniu, przeżyć kilka tygodni, o tyle powstają dwa poważne problemy. Jednym z nich jest nadchodząca zima, drugim zaś coś, co wyje po nocach w okolicznych lasach i z każdym dniem zdaje się podchodzić coraz bliżej ludzkich siedzib, pozbywając się odwiecznego strachu przed człowiekiem i jego możliwościami. Pętla coraz mocniej się zaciska, a ogromne małpoludy nie wydają się być tak głupie, za jakie je bierzemy…
Sposób prowadzenia narracji przez autora powoduje, że stopniowo dajemy się uwieść tej historii, a przeplatanie fragmentów dziennika wywiadami z ludźmi związanymi czy to z samym Greenloop, czy z tematyką mitycznych stworzeń, pozwala zarówno lekko odetchnąć, jak i poszerzyć swoją wiedzę o folklorze tej części USA. Bohaterowie powieści dwoją się i troją, jednak tak ceniona przez nich nowoczesna technologia wystawiona zostaje na ciężką próbę i moim zdaniem oblewa ten egzamin. Kate, Dan, Mostar, Carmen, Effie, Palomino, Tony, Yvette, Reinchardt, Bobbi oraz Vincent zdani są tylko na siebie, swoje siły oraz zdobyte umiejętności. Być może najprostsze środki okażą się bardziej skuteczne, niż elektryczne samochodziki, drony czy inteligentne domy…
Muszę przyznać, że nie miałem zbyt wielkich oczekiwań co do tego tytułu, ale jestem zdecydowanie mile zaskoczony. Max Brooks potrafi budować napięcie, doskonale radzi sobie z opisywaniem różnorodnych charakterów swoich bohaterów, a sceny walk czy śmierci są bardzo konkretne i wyświetlają się w wyobraźni z pełną mocą i plastycznością filmu. Historia jest zwięzła, logiczna, świetnie prowadzona, z dobrym finałem i oprócz pewnych delikatnych fabularnych niedociągnięć nie mam się do czego przyczepić. Przyjemnym dodatkiem do całości jest podejście socjologiczne do problemu, próba wyjaśnienia, jakie i dlaczego akurat takie relacje się tworzą, którzy aktorzy tego dramatu zachowają się właśnie tak, a nie inaczej. Ja, jako obserwator ludzkich zachowań lubię poczytać o zwyczajnych, szarych homo-sapiens wrzuconych na głęboką wodę i postawionych przed problemem, którego rozwiązanie stanowić będzie o życiu i śmierci nie tylko danej osoby, ale także ich bliskich czy przyjaciół. Jak zmieniają się relacje, jak wpływa to na rozumowanie i zachowanie jednostek. Kiedy dociera do nich, że to nie jest zabawa, że nie mają do czynienia z pumą czy nawet niedźwiedziem, a z czymś prastarym i wielokrotnie przewyższającym każdego mieszkańca pod względem możliwości fizycznych czy wytrzymałościowych — jak się wtedy zachować? Co robić, aby przeżyć?
Jeśli lubicie kryptydy i zawsze kręciły Was ich konfrontacje z ludźmi i możliwościami czasów, do których przetrwały, to jest to powieść, która z pewnością dostarczy sporą dawkę frajdy i przyjemności z czytania. Dawkujcie ją sobie jedynie nieco, a jeśli czytacie wieczorami, to wyłączcie swoje nowoczesne konsole, soundbary i ledowe lampy, uchylcie w ciemności okno i wsłuchajcie się w odgłosy nocy. Jeśli usłyszycie dziwne, jednostajne TUK TUK TUK, którego nigdy wcześniej nie słyszeliście, polecam szybko kończyć “Dewolucję” i organizować obronę…