“Hellblazer” – Paul Jenkins.
Paula Jenkinsa znamy głównie z komiksów superbohaterskich. Sprawdził się w roli scenarzysty dla takich klasyków jak Spiderman, Batman, Thor czy Wolverine. Dodatkowo współtworzył dwa pierwsze tomy steampunkowego “Miasta Latarni”, a teraz przyszedł czas na jego wizję przygód największego świra-okultysty, a jednocześnie najlepszego detektywa od spraw paranormalnych komiksowego świata, czyli Johna Constantine’a!
Muszę przyznać, że komiksy zawarte w tym tomie (89-107), są chyba jednymi z lepszych, jakie czytałem do tej pory, a było ich już sporo. Tak się zastanawiałem, dlaczego i doszedłem do wniosku, że powodem jest chyba ich… powaga. Szaleństwa i żarty Johna schodzą na dalszy plan, a on sam musi skupić się na naprawdę poważnych problemach zarówno swoich, jak i innych. Zaczynając od wizyty w Australii, gdzie postanawia pomóc pewnej grupie Aborygenów uchronić się przed przymusową relokacją, a przy okazji dostępuje zaszczytu odwiedzenia po raz pierwszy tjukurrtjany, “marzenia sennego”, gdzie oczywiście nie omieszka w swoim stylu namącić i ugrać czegoś dla siebie.
Zaraz po powrocie do Liverpoolu natyka się na dawnych przyjaciół, a spotkanie to stanie się katalizatorem chyba największych problemów w jego dotychczasowym życiu. Wracają demony przeszłości i pewne ogromne błędy, które ciążą na sercu i duszy Hellblazera od lat, a które teraz zostaną perfidnie wykorzystane przez potężnego wroga. Ledwo zabliźnione rany otworzą się ponownie i będą systematycznie posypywane solą z dna Piekła, co z kolei zmusi Johna do dość drastycznych i niekonwencjonalnych nawet jak na niego, decyzji. Będzie się działo, i to w przeróżnych lokacjach, często kompletnie odjechanych i magicznych. Przeniesiemy się w czasie kilka razy, odkryjemy kolejny rąbek przeszłości Johna i jego towarzyszy, a ten zaprowadzi nas w naprawdę odległą przeszłość, w której do rozwiązania będzie kolejna zagadka. Tradycyjnie też liźniemy nieco Piekła, ale dla równowagi odwiedzimy także pewne magiczne i nieuchwytne dla zwykłych śmiertelników miasto, które to pojawia się, to znika, a jego mieszkańcy są wielce oryginalni i posiadają ogromną wiedzę na tematy… przeróżne. Pojawi się też kilka ciekawych, acz niespecjalnie istotnych finalnie postaci. Walka, jaką będzie musiał podjąć Constantine toczyć się będzie, jak zawsze, o to co w życiu najważniejsze, ale dodatkowo obejmować będzie także inne osoby, których dusze i człowieczeństwo staną się dla naszego dzielnego okultysty priorytetem. John mocno się w pierwszej połowie tego tomu obnaży, co zdecydowanie wpłynie na odbiór jego postaci przez czytelników. Mimo całego zawadiactwa i niebywałej arogancji, jaka z niego emanuje, poznamy go też z zupełnie innej, dość nieoczekiwanej strony. Po lekturze kolejnego już monumentalnego tomu wydanego przez EGMONT jeden wniosek jest stały i niezmienny – ilością problemów i zmęczenia zarówno fizycznego jak i psychicznego głównego bohatera, można obdarzyć pewnie z dziesięciu innych. Mimo dość zwyczajnej postury i pozornych słabości, John Constantine może być spokojnie nazywany niezłym twardzielem i kozakiem.
Podzieliłem sobie ten pierwszy tom (będą dwa) setu Jenkinsa na dwie części. Jak już go przeczytacie, to zrozumiecie dlaczego. Powyższy opis tyczy się pierwszej połowy, teraz opowiem wam nieco o drugiej. John, po pewnego rodzaju “oczyszczeniu” nie potrafi się odnaleźć w nowej rzeczywistości i aby ukoić nerwy i spokojnie pomyśleć wybiera się na nocną przechadzkę po lesie. Spotyka tam pewnego starego cygana i wdaje się z nim w pełną ukrytych znaczeń i symboli rozmowę. Kolejny raz możemy wysnuć wniosek, że Constantine nie jest aż tak samotny jak mogłoby się wydawać… bo jak to mówią — ktoś zawsze patrzy! W drugiej części setu Jenkinsa akcja wyraźnie zwalnia, bo to, co się wyprawiało na początku tego tomu i tak ciężko byłoby przebić. Autor stawia tu zdecydowanie na maksymalne udziwnienie życia Constantine’a. Tak wiem, że i bez tego jego przygody oraz wzloty i upadki idealnie wyczerpują formułkę: “sen na kwasie”, ale jednak. Zaczyna się od egzorcyzmowania psa, a potem jest tylko ciekawiej. Grupa dawnych wystrzałowych i lubiących przyćpać znajomych, to jest to, czego Johnowi aktualnie potrzeba najbardziej. Zbiera ich więc wszystkich razem i udają się gdzieś, gdzie będą względnie bezpieczni. Ale jak to zwykle bywa z planami, najczęściej nic z nich nie wychodzi… a przeszłość dobija się do teraźniejszości coraz mocniej. Niektórzy nie dają rady dłużej trzymać jej na uwięzi, a i narkotyki nie działają już tak mocno jak kiedyś.
Set Paula Jenkinsa jest bardzo sentymentalny, a autor z lubością pokazuje nam przeszłość Hellblazera w całej jej okazałości. Dowiemy się sporo o jego przyjaciołach i ich losach, ale także o zażyłości, z jaką cały czas traktuje ich John i że tak naprawdę stara się cały czas, aby jego życie, chociaż czasami zbliżało się do normalności, w tym do prostych uciech i tego charakterystycznego spokoju ducha, że zawsze ma się do kogo odezwać, gdzie przekimać i z kim pójść do baru. Każdy z nas w końcu przecież się starzeje, priorytety się zmieniają, a my poszukujemy różnego rodzaju stałości w tym naszym szalonym i zabieganym życiu. Każdy z nas, nawet najtwardszy, ma swoje limity. Nie inaczej jest z Constantinem, który w pewnym momencie musi wyluzować, odpocząć, stanąć z boku i spokojnie pomyśleć. Jest jednak tak przebodźcowany, napięty i zestresowany, że jego mózg znajduje sobie na to wielce oryginalny i jednocześnie przerażający sposób, do którego podłącza się niespodziewanie pewien stary znajomy. Wychodzi na to, że i tym razem John będzie musiał stawić czoła dawnym wrogom i ich mrokowi, odbędzie kolejną szaloną podróż w głąb siebie, co zgrabnie wykorzystają jego przeciwnicy. Czeka go kolejne arcytrudne zadanie, a wypadałoby jeszcze przeżyć i zachować choćby szczątkowe zdrowie psychiczne.
Jednym z ciekawszych motywów w dziele Paula Jenkinsa, jest ukazanie Constantine’a jako zwykłego człowieka, który ma słabe momenty, a natłok oraz ciężar decyzji, jakie podjął w swoim zdecydowanie oryginalnie przebiegającym życiu, potrafi wrócić w najmniej spodziewanym momencie i uderzyć ze zdwojoną siłą. John ulega zmianom, które niekoniecznie mu się podobają i w których nie potrafi się odnaleźć. Szuka, próbuje przechytrzyć los i swego arcywroga, zatraca się w pogoni za wypaczonym szczęściem.
Rewelacyjnie są tu pokazane jego rozterki, smutek, momentami nawet rozpacz, ale jednocześnie i siła, która objawia się niespodziewanie i nadal bliżej jej do huraganu, niż wiosennej burzy. Doskonale wpisują się w ten klimat ostatnie zeszyty zawarte w tym tomie, w których Hellblazer wykorzystuje kilka asów z rękawa, aby wydostać się w największych tarapatów, i kilka innych, aby tradycyjnie wydostać także kogoś obcego, bo przecież Constantine nie byłby sobą gdyby nie pomagał, jednocześnie zyskując coś dla siebie i ucierając nosa piekielnym poczwarom. Zamykająca ten album dwuczęściowa historia doskonale domyka pewien etap w życiu Johna i jest jednocześnie perfekcyjnym zakończeniem zawartych w secie opowieści. Jest tu miłość, która potrafi przetrwać dekady, skulona i przygnieciona rzeczywistością, ale trwająca na posterunku oraz jest magia, która skojarzyła mi się z marszu z… Harrym Potterem.
Doskonała klamra, która pokazuje, że mimo pewnej naiwności czytelniczej, bo przecież nikt nie mógłby przeżyć i przetrwać tyle, co nasz protagonista w prochowcu, to jednak autorzy potrafią nas zaskoczyć, odchodząc na chwilę od tradycyjnej bijatyki i słownego kozaczenia, na rzecz sentymentalnych podróży, chęci ukazania drugiej strony ludzkiej natury i uzmysłowienia nam, co tak naprawdę jest ważne i o co koniecznie musimy dbać i pielęgnować. Jeśli tego nie zrobimy, a nie mamy w zanadrzu całej okultystycznej wiedzy oraz kilku wielce utalentowanych przyjaciół, którzy wiszą nam przysługę, możemy skończyć marnie.
Odnośnie warstwy wizualnej — początkowo nie byłem przekonany co do współpracy Jenkinsa z rysownikiem większości historii, Seanem Phillipsem. Ale po przeczytaniu muszę przyznać, że panowie dobrze się zgrali, i finalnie to zagrało. Zwłaszcza operowanie cieniami w pierwszej części tomu, gdzie opowieści są zdecydowanie cięższego kalibru niż w części drugiej, robi robotę. Złapałem się nawet na tym, że dość często zerkałem sobie w te cienie, i mimo że nic się w nich nie kryje, dodają fajnej głębi kadrom. Podobne odczucia mam w kwestii kolorowania scen i poszczególnych zeszytów. Przeważa tu bowiem jaskrawość, elektryzująca i dodająca pewnego rodzaju prędkości zarówno pojedynczym scenom, jak i całości. Przeplatana jest ona niekiedy stonowanymi kolorami, które z kolei wyhamowują i pozwalają czytelnikowi odetchnąć przed kolejnymi wizualnymi szaleństwami. Matt Hollingsworth, Pamela Rambo i James Sinclair spisali się wyśmienicie.
Polecam ten pakiet przygód Hellblazera zwłaszcza tym, którzy zmęczeni są ciągłą sieczką, awanturami i bijatykami. Czytelnik sięgający po ten komiks z pewnością wie czego się spodziewać, niemniej myślę, że będzie zaskoczony rozpiętością tonalną historii i ilością zwrotów akcji.