“Droga” – Manu Larcenet / Cormac McCarthy.
To wszystko są i tak tylko słowa.
Jedni napiszą z przekonaniem i patosem, drudzy będą bliżej realizmu i brutalizmu sytuacji. Części z nas wydaje się, że umieliby się odnaleźć, a co za tym idzie, mogą postawić się w sytuacji bohaterów. Ale jesteście najedzeni? Siedzicie w ciepłym mieszkaniu z kubkiem herbaty na stole obok? W pokoju jest kilka źródeł światła, a obok buczy lodówka i syczy ciepła woda w rurach? Możemy szybko wyskoczyć po przekąskę, do kina, spotkać się ze znajomymi? O dowolnej porze czekają na nas oświetlone ulice, parki pełne drzew i ścieżek, możemy w spokoju oddawać się swoim pasjom, zainteresowaniom, pogłębiać naszą wiedzę, odkrywać, zdobywać i cieszyć się życiem. Tak wiele zależy w końcu od nas, prawda? Właściwie jedynie nasza wyobraźnia i poziom samozaparcia są jakimiś formami ograniczenia. Oczywiście, pomijając prawo i porządek. Żyjemy przecież w społeczeństwie, jesteśmy uczeni o tym co jest dobre, a co złe. Co nam wolno, a czego nie wypada lub wręcz zakazuje się robić. Jesteśmy spleceni normami, odgórnymi zasadami, którymi powinniśmy się kierować w życiu. Społeczeństwo nigdy nie było i nie będzie idealne, bo zbyt się od siebie różnimy. Ale jakieś ryzy muszą być narzucone, a granice dokładnie i skrupulatnie wyznaczone. Ciąży na nas bowiem widmo kary, czasem większa, czasem mniejsza jej nieuchronność, niewielu jednak z nas podejmie się ryzyka, nie będąc do tego zmuszonym lub zwyczajnie nienachalnie używającym tego, co kryje się w naszych głowach.
Mamy dzieci. Ogromna większość z nas chce je wychować na dobrych i porządnych obywateli, za jakich sami siebie mamy. Wpajamy im więc wszystko to, co według nas jest ważne, kształtujemy, lepimy i przemieniamy te małe, bezbronne i naiwne stworzenia w coś, co będzie pasowało. Chronimy je, wspieramy i walczymy o ich dobro za wszelką cenę. Rezygnujemy, oddajemy i wyrywamy z siebie resztki sił i samozaparcia, aby było im dobrze. By czuły się bezpiecznie, by miały przed sobą przyszłość często lepszą niż mieliśmy my. Jest to cel, a droga ku temu wcale nie jest prosta. Ale finalnie każdy dzień kończy się podobnie. W cieple, miękkości, kontrolowanej ciemności, czystości i sytości. A ci, którzy stali się przedmiotem naszych starań i dążeń, śpią spokojnie w sąsiednim pokoju. Otoczeni książkami, zabawkami, z ukochaną maskotką przy policzku. Pewni, że jutro znowu będzie dzień, znowu czekają ich zabawy, trochę nauki, wygłupy, być może trudne dla ich wieku problemy i decyzje, które będą musieli podjąć. Ale śpią, śnią, odpoczywają, nabierają sił przed kolejnymi wyzwaniami.
A co, jeśli nagle wszystko się kończy? Ale wiecie – WSZYSTKO. Nie ma punktu zaczepienia, nie ma miejsca bezpiecznego, nie ma ludzi, których nie boimy się minąć na ulicy pełnej spalonych wraków, śmieci, brudu, szkła i krwi. Nie ma świeżych dostaw, ba, nie ma żadnych dostaw, nie ma jedzenia, nie ma wody, nie ma prądu, nie ma kolegów, nie ma telewizji, nie ma placu zabaw, teatru ani szkoły. Jest szarość. Jest otępienie, jest brak marzeń, jest głód, niepewność, strach, rozpacz za tymi, którzy odeszli. Ale i to w końcu blaknie, zanika, przestaje mieć znaczenie. Skóra staje się sucha, brud gromadzi się na niej w zastraszającym tempie, jest zimno, śmierdzi i boli. Przestajemy poznawać swoje własne ciała, jeśli już mamy na to czas i o tym myślimy, mamy wrażenie, że należą do kogoś innego. Kości zaczynają napierać na pergamin, nie wiemy jaki jest dzień, miesiąc, rok. Z jednej strony brniemy, z drugiej rzeczywistość się przerzedza, sprowadza do absolutnej podstawy, jedynie siła woli pozwala nam stawiać kolejne kroki, unosić głowę i wsłuchiwać się w otoczenie.
Bo nie ma już prawa, nie ma sprawiedliwości, nie ma konstruktów społecznych, klamer, wstydu i sztucznie podtrzymywanych relacji. Jest wegetacja, walka z samym sobą o zachowanie szczątków świadomości. Planowanie ogranicza się jedynie do najważniejszych czynności, tych, które pozwolą przetrwać. A stanowią one obecnie monstrualne wyzwania, na które brakuje sił, brakuje chęci, brakuje zasobów. Ale przecież musimy, prawda? Musimy iść tam, gdzie mamy dojść. A gdzie mamy dojść? Musimy? Po co? Co nas tam czeka, skoro niczego nie ma? Czy to jest ta iskra, która pozwala się podnieść i maszerować? Czy gdzieś tam, głęboko, coś się jeszcze tli? Przecież boli, swędzi, zanika. Już nawet sny nie są snami, a kolejnymi dniami katorgi i zatracania siebie.
I wtedy coś muska rękę, z początku lekko, potem mocniej rozsuwa skostniałe palce i wsuwa się między nie, delikatnie obejmując i ściskając.
- “Tato, odpoczniemy?”
Więc nie – nie umielibyśmy się odnaleźć, a to wszystko są i tak tylko słowa…
O “Drodze” Cormaca McCarthy’ego napisano już właściwie wszystko. Zdecydowana większość z nas, czytelników, odebrała ją podobnie, bo to właściwie jest prosta historia. A wiadomo, że najczęściej to, co proste, kopie i wciąga najmocniej. A skoro jest taka prosta, to czemu nikt wcześniej jej nie napisał? Czy dopiero początek XXI wieku dał kopa, aby przelać na papier strachy i obawy o przyszłość? Nie tylko o naszą wygodę i dobre życia, ale generalnie o totalnie wszystko, co nas otacza, zarówno materialne, jak i duchowe. I o ile powieść mnie nieco znużyła i wymęczyła – może właśnie dzięki jej prostocie, o tyle w przypadku komiksu i adaptacji jej przez Manu Larceneta, mam już zupełnie inne odczucia.
Wiadomo, że podczas lektury każdy nas wizualizuje sobie treść i przygody, o których czyta. Ja także tak robiłem, ale to, co zaserwował nam francuski mistrz powieści graficznej dosłownie wysadziło mnie z kapci i strefy komfortu na długie godziny. Mrok jaki wyziera z kart i poszczególnych kadrów wręcz onieśmiela i wywołuje we mnie dość sprzeczne uczucia. Jednocześnie perwersyjnie chcę brnąć w tę historię, z drugiej strony mam jej z każdą stroną dosyć. Wiem bowiem dokąd prowadzi, i co czeka mnie w trakcie i na jej końcu. A raczej się domyślam, dając porwać się jej niejako na nowo, bo co innego czytać, a co innego widzieć. A tu zdecydowanie jest na co patrzeć. Byłem zaskoczony, jak bardzo różni się ta historia od strony wizualnej od tego, co siedziało w mojej głowie po lekturze książki. Bo umysł jednak zostawia sobie pewien bufor, kształtuje i stara się wprowadzać furtki, dzięki którym możemy się w jakiś sposób uratować. Manu natomiast nie zostawia jeńców, nie pozwala nam na chwile wytchnienia, ciągnie nas krok w krok za bohaterami “Drogi” i nakazuje czuć i widzieć to samo co oni. A na pewno spróbować. A nie jest to rzecz łatwa, ba, powiedziałbym, że jest niewyobrażalnie trudno wejść w skórę dwójki bohaterów zmierzających ku brzegowi oceanu. Ale o tym wspomniałem wam już wyżej.
Oczywiście należy pamiętać, że zdecydowana większość laurów należy się Cormacowi, który powołał do życia bezimiennych ojca i syna, i postawił na ich drodze to wszystko, co postawić musiał. Są jednocześnie ofiarami i bohaterami, bo poprzez to co przeszli, my możemy spróbować tego uniknąć. Drugą kwestią jest cała debata, jaką można przeprowadzić o tym, dlaczego i do którego momentu jesteśmy ludźmi, co przekreśla nasze człowieczeństwo, a co może wynieść je na zupełnie inny poziom. Co musimy, co powinniśmy, a czemu pod żadnym pozorem nie możemy ulec. Rozbija się to więc o siłę poszczególnej jednostki, wrzuconej w ekstremalnie trudną sytuację, z której tak naprawdę nie ma dobrego wyjścia.
Jeśli macie ochotę postawić się w takiej roli i dać naprawdę mocno sponiewierać na wielu poziomach, polecam wam interpretację “Drogi” McCarthy’ego w wykonaniu maestro Manu Larceneta. Z czystym sercem.