“HillBilly” tom 1 – Eric Powell. 

Appalachy nie są dla amatorów. Nawet w świecie rzeczywistym jest to kraina pełna niebezpieczeństw, lasów i wzgórz, gdzie człowiek bez solidnego obycia w takich miejscach i doświadczenia w radzeniu sobie z wszelakimi problemami napotykanymi podczas wielodniowych samotnych wędrówek zwyczajnie umrze, a sposobów na to jest całe mnóstwo. 

Jeśli jednak połączymy morderczą i bezwzględną przyrodę gór z wątkami nadnaturalnymi, wtedy dopiero robi się ciekawie! 

I tak to sobie właśnie Eric Powell obmyślił, tworząc “HillBilly’ego”. Komiks nie do końca poważny, aczkolwiek w gruncie rzeczy smutny. Kiedy przeanalizuje się życie i problemy na jakie co i rusz natyka się główny bohater tych historii, nie można oprzeć się wrażeniu, że facet może być uznawany za doskonały przykład zwizualizowanego chichotu losu. 

Rondell, bo o nim mowa (dość niefortunne imię na rynek polski), to wielki, zarośnięty facet przemierzający bory, turnie, najgłębsze ciemne zakamarki i zapomniane przez bogów wioski. Ma w swoim życiu jeden cel, ale nie będę wam zdradzał jaki. Powiem tylko, że dość przewrotnie wiążący się z jego życiem. Rondell urodził się bez oczu i choć teraz widzi, nie jest to do końca pozytywnie przez niego odbierane, i wiele razy zastanawiał się czy gdyby mógł cofnąć czas, to nie odrzuciłby tego niewątpliwego daru. Krążą o nim legendy, ludzie szepczą między sobą o jego wyczynach, szalonych misjach których się podejmuje i z których za każdym razem wychodzi cało.  

Mnie Rondell mocno kojarzy się z postacią Johna Constantine’a, z uniwersum Hellblazera. Trochę wkurzony, trochę zblazowany, nie zwracający uwagi na sprawy doczesne robi co do niego należy i co czuje, że powinno być zrobione. Jego parcie na walkę ze złem można także porównać do innego bohatera literackiego, tym razem ze świata Warhammera – potężny krasnolud Gotrek Gurnisson nie boi się niczego i nikogo, przyjmuje każdą misję, nieważne jak mroczna i trudna by nie była, a wszystko po to, żeby umrzeć chwalebnie w bitwie. Niektóre z poczynań komiksowego syna Powella zdecydowanie pasują do takiego schematu i choć Rondell nie szuka na siłę śmierci, to nie odmawia nikomu w potrzebie i walczy za obcych tak samo wytrwale, jak za najbliższą rodzinę czy przyjaciół. A propos tych ostatnich, co prawda nie ma ich wielu, ale wiemy wszyscy, że nie liczy się ilość, a jakość! Krok w krok za naszym zarośniętym bohaterem drepcze jego przyjaciółka, która nie raz i nie dwa ratowała mu skórę. Może to także wpływa na pewne decyzje Rondella, bo mając za plecami tak specyficznego sprzymierzeńca, zdecydowanie łatwiej szarpnąć się na potężnego wroga. Wiele razy podczas lektury miałem silne skojarzenia z baśniami braci Grimm, tymi oryginalnymi, brutalnymi, wypaczonymi i dziwacznymi. Powell stawia także bardzo mocno na zwierzęta jako istotny element fabuły i opowieści, dodając je to tu, to tam, czasem jako postaci pozytywne, ale częściej jednak jako wrogów. Oczywiście nie należy rozpatrywać ich jako takich zwyczajnych, doskonale znanych nam z naszego życia, zwierzaków. Tutaj nawet mała rybka czy pies mają swoje role, w które wdzięcznie i z pełnym zaangażowaniem się wcielają 😉.  

Charakterystyczna kreska Powella, oszczędne operowanie kolorami, których większa paleta objawia się dopiero w chwilach walk lub bardzo istotnych dla danej przygody momentach powodują, że klimat “HillBilly’ego” jest nie do podrobienia i płynie się wartko przez serwowane nam tu opowieści. Tom pierwszy składa się bowiem ze wstępu gdzie mamy okazję poznać naszego smutnego bohatera oraz kilku z jego przygód, które na przestrzeni lat dopisywał sobie do krwawego curriculum vitae. Jak na stosunkowo cienki komiks, nagromadzenie wszelakiego plugastwa jest zdecydowanie zadowalające, a kolejne odcinane łby i kończyny dają czytelnikowi wyraźnie do zrozumienia, że nie warto z tym długowłosym drabem zadzierać. Jeśli jednak myślicie, że “HillBilly” to bezsensowna, krwawa jatka, to nic bardziej mylnego. Każda z przedstawionych tu krótkich historii ma swój motyw przewodni, często dość oryginalny, ale każda podkreśla także o co i z kim finalnie Rondell pragnie się zmierzyć i do czego wytrwale dąży.  

I tu dochodzimy do momentu kiedy muszę trochę posmęcić, odniosłem bowiem wrażenie, że Eric trochę testuje i bada czy taka forma i kolejny heros z bronią białą, to dobry kierunek. Jeśli ze 130 stron komiksu odejmiemy umieszczone na końcu szkice, koncepty i nieco informacji od autora, zostaje nam trochę mało samej akcji. Żebyśmy się jednak dobrze zrozumieli – to nic złego, ja uwielbiam przeglądać tego rodzaju dodatki i dowiadywać się więcej o danej historii i jej bohaterach, pisze o tym jedynie dlatego, że chciałbym aby kolejne tomy były zdecydowanie grubsze. Polubiłem się z Rondellem i jego ziomkami i jestem ciekaw kolejnych pomysłów Erica Powella. W jakie kolejne bagno i potworność zostanie wrzucony nasz dzielny chwat i jak sobie z nimi poradzi.