„Baltimore” – Mike Mignola, Chris Golden, Ben Stenbeck, Dave Stewart.

Mike’a Mignoli nie trzeba przedstawiać żadnemu szanującemu się fanowi powieści graficznych obracających się w sferze szeroko pojętej grozy i horroru. Twórca Uniwersum Hellboya, który jako początkujący artysta zbierał doświadczenie w dwóch największych komiksowych koncernach, czyli Marvelu i DC, to autor niezwykle oryginalny i dojrzały. Pełnymi garściami czerpie ze spuścizny wielkich autorów pokroju Brama Stokera czy Anne Rice, ale również bawi się konwencją. Doskonale widać to w komiksie „Baltimore”, który otrzymałem od EGMONT-u do recenzji.

Mignola wiele lat odkładał stworzenie tego monumentalnego dzieła na rzecz rozwijania tematu Hellboya i innych projektów, ale w końcu przyszedł czas abyśmy poznali historię pewnego żołnierza, który wypowiedział wojnę najmroczniejszemu i najgorszemu złu, które rozpleniło się w Europie w samym środku I Wojny Światowej, co prawda finalnie kończąc ją, ale i rozpoczynając coś chyba nawet gorszego. Wiem jak to brzmi w kontekście historycznym, ale kiedy przeczytacie komiks, moja teza nie będzie już taka szokująca i nierealna.

Lord Henry Baltimore, nasz główny bohater i zakapior jakich mało, zmuszony jest do ciągłej walki. Czy to z nazistami czy czymś o wiele straszniejszym i bardziej przytłaczającym – wampirami. Henry’ego poznajemy w roku 1916, mija właśnie pół roku od zakończenia Wielkiej Wojny, ale niektórzy nie mają ani czasu ani ochoty odpoczywać. Płonie w nich ogień walki i pcha do działania chęć mordu na nieumarłych. Baltimore szuka zemsty za prywatne krzywdy, ale czuje także ogromną potrzebę niszczenia zła i wszystkiego co się z tym złem wiąże. Mimo bezwzględności i okrucieństwa, tli się w nim nadal iskierka człowieczeństwa i dobra, stara się nie pozostawać obojętnym na losy dobrych ludzi, których napotyka na swej drodze. Mimo ogromnego bólu zarówno fizycznego jak i psychicznego, nie poddaje się i nieustannie prze naprzód w swojej krucjacie przez wyniszczoną i spaczoną Europę. A my mu dzielnie towarzyszymy, bo mimo iż pierwszy tom ma ponad 500 stron, ani przez chwilę nie będziemy się nudzić. Akcji jest po sufit, dzieje się bardzo dużo, a wszystko prowadzone jest dynamicznie i z wielkim wyczuciem klimatu grozy. Jest też oczywiście nieco przerysowania, bo komiks ten w takiej samej mierze jest horrorem, co opowieścią przygodową. Na pozór niezniszczalny bohater, który dzielnie stawia czoła potwornościom i wynaturzeniom jakie na jego drodze stawiają Bóg i los. Dość naiwne i oklepane powiecie, ale po przeczytaniu całości i dowiedzeniu się wielu faktów z życia Baltimore’a – ma to sens.

Ale żeby akcja mogła się rozwijać w należytym tempie, a my ani na chwilę nie mieli wrażenia, że Baltimore może odsapnąć czy znaleźć choćby chwilowe ukojenie od szalejących w jego duszy i umyśle demonów – potrzebujemy jakiegoś namacalnego wroga. Oczywiście są wampiry, na czele z ich Czerwonym Królem, który co prawda drzemie gdzieś na rubieżach rzeczywistości, ale ludzie skutecznie, choć nieświadomie, powodują, że zaczyna się wybudzać i zwracać swe oczy ku Ziemi i jej mieszkańcach. Ale to nie wszystko, bo jak to zwykle bywa, główny bohater, nieulękły, honorowy i przepełniony często sprzecznymi uczuciami ma swojego bardzo konkretnego przeciwnika – Haigusa. To jeden z najpotężniejszych i najstarszych wampirów stąpających po ziemi, który podpadł naszemu Lordowi śmiertelnie. Baltimore nie zważa więc na nic, poszukując i ścigając potwora przez cały kontynent, ciągle będąc tuż za nim, spowalniany systematycznie przez „bieżące sprawy” jakie musi rozwiązywać, aby móc podążać dalej i tropić bestię. Żeby tego było mało, Henry ścigany jest przez pewnego człowieka, przedstawiciela Nowej Inkwizycji, który dosłownie idzie po trupach aby dobrać się do skóry tego, którego uważa za splugawionego złem. Religia generalnie odgrywa w tej historii dość znaczącą rolę, i pojawia się wielokrotnie pod różnymi postaciami (przeważnie potwornymi).

Żeby jednak nie było tak super mrocznie i gotycko, nasz bohater spotyka na swej drodze także przyjaciół i popleczników, o których stara się dbać i chronić ich przed wszechobecnym złem. Niestety z różnym skutkiem.

Fenomenalna współpraca Mignoli i Christophera Goldena, którzy odpowiadają za scenariusz do „Baltimore’a” z Benem Stenbeckiem (rysunki) oraz Dave’m Stewartem (kolory) zaowocowała fantastycznym, klimatycznym i mrocznym komiksem, zabierającym czytelnika w niekończące się odmęty wojny ze złem, potworami i wszelkiej maści wynaturzeniami. Charakterystyczna dla komiksów Mignoli zabawa cieniami i lekkie „wynaturzenie wizualne” Lorda Baltimore’a, zwłaszcza kiedy konkretny kadr pokazuje go z dystansu często uwypuklając jego gniew i brutalność w sposób iście zwierzęcy i szlony, doskonale się tutaj sprawdzają.

Autorzy postarali się o to, żeby pokazać okrucieństwo i beznadzieję jego sytuacji, ale także dużą uwagę przywiązali do dobrych uczuć które są tutaj katalizatorem i napędzają bohatera równie mocno jak złość, nienawiść i chęć wcielenia w życie jak najmocniej zasady „oko za oko”. Tak jak nie jestem przesadnym fanem Hellboya, tak zdecydowanie polecam wam „Baltimore’a”, bo to historia kompletna, wspaniale prowadzona i z doskonałym tempem, które powodują, że słynna zasada „jeszcze jeden rozdział i idę spać” niestety się tutaj nie sprawdzi. Fascynacja autora wampiryzmem i wszelkimi jego odmianami przejawiająca się u niego od wczesnej młodości, zyskała w końcu ujście. Brutalność, bezwzględność, liczne odniesienia do klasyki i popkultury – to wszystko, wymieszane z ogromną wyobraźnią i kreatywnością Mignoli dały nam świetny komiks, w który wsiąkniecie mam nadzieję tak samo, jak ja. Kiedy zaczniecie lekturę, nie oderwiecie się aż do samego końca. A na tym końcu będzie wam smutno, że to tylko 500 stron… na pocieszenie zostają smaczki i szkice koncepcyjne, które znajdziecie na kilkunastu końcowych stronach oraz fakt, że to dopiero tom pierwszy!