Piąty, i zarazem niestety ostatni komiks od DC Hill House, to kwintesencja klasycznego horroru spirytystycznego. „Omen w gorsecie” – tak określił tę historię Joe Hill, opiekun i pomysłodawca serii. I nie sposób się z nim nie zgodzić. Mroczny, niedoświetlony, XIX-wieczny Nowy Jork. Tytułowa Daphne traci ukochanego ojca, majętnego biznesmena i głowę rodziny, w wielce tajemniczych okolicznościach. Matka dziewczyny, nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości, popada w coraz większe długi i marazm spowodowany utratą ukochanego męża. Daphne to bardzo specyficzna młoda dama, nieco krnąbrna, ciekawa świata, nieprzystająca do klasycznego obrazu nastolatki tamtych czasów. Odtrącona, zagubiona i pragnąca bliskości dziewczyna zaczyna interesować się mroczną stroną życia, w czym nieświadomie pomaga jej matka, uczęszczająca niezwykle często to pewnego medium, aby móc kontaktować się z duchem męża.
Daphne od samego początku zdaje się być kimś więcej, niż tylko zwyczajną młodą dziewczyną. Zaczyna słyszeć i widzieć rzeczy niedostępne dla innych, a próbujące zaprzyjaźnić się z nią dziwne postaci i głosy, zdają się mieć w tym swój ukryty cel. Choć oczywiście są uprzejme i przemiłe, od razu da się wyczuć drugie dno i nutę fałszerstwa w ich głosach. Nie spodziewajmy się zresztą subtelności i pięknych przyjaźni – to w końcu horror! Daphne coraz częściej i intensywniej odwiedza pewien chłopiec, każący nazywać się jej bratem. Jego podszepty, dyskusje jakie prowadzi z dziewczyną, a także to co potrafi z niej wykrzesać, stają się zalążkiem finału tej opowieści. Zło przewija się tu praktycznie ciągle. Nie tylko diabelskie, duchowe, ale także, a może przede wszystkim – ludzkie. Bo to w równym stopniu co o świecie niematerialnym, jest historia o ludziach. O tym co nas podnieca, do czego dążymy, i czego jesteśmy w stanie się wyrzec, aby nasz cel osiągnąć. Nie bez powodu często słyszy się, że potworów w rozumieniu klasycznym, nie ma. Że ich miejsce z powodzeniem zastępują ludzie.
Wiele już było podobnych historii, i „Daphne Byrne” właściwie niczym nowym nie zaskakuje ani nie powala. Mnie osobiście mocno kojarzy się z „Dzieckiem Rosemary” Polańskiego i „6 zmysłem” Shyamalana. Ale można tu dostrzec dużo więcej analogii i częściowych powtórzeń. Nie zmienia to faktu, że jest to przyjemna, dość mroczna historia, w wielu momentach nawiązująca do klasyki horroru, może nawet oddająca jej delikatny ukłon.
Stopniowa zmiana jaka następuje w tytułowej bohaterce, czające się w niej, i wokół niej demony, przyjaźń z jednym z nich, odnalezienie się w przypisanej jej roli, a także klasycznie rozumiane „zło”, wykorzystujące i czerpiące pełnymi garściami ze słabości i cierpienia – to wszystko wyczerpuje definicję zarówno komiksowego, jak i literackiego horroru. Chociaż ja sam chętnie spowolniłbym przemianę, wydłużył tę historię i wprowadził nieco więcej cienia, mroku, duchoty, szaleństwa. Rozumiem założenia serii Hill House, ale ta opowieść tylko by na tym zyskała. Oceniam ją pozytywnie, ale umieszczam na miejscu 5 z 5. Tak wysoko zawieszona jest tu poprzeczka, że „dobra” historia, to niestety zbyt mało.
Z pewnością interesującym bonusem jest to, że nie mamy tutaj tradycyjnego pojedynku „dobra ze złem”. Momentami tak może się wydawać, ale to moim zdaniem zmyłka twórców – Laury Marks odpowiedzialnej za scenariusz, oraz Kelley Jones, która z dużym kunsztem i smakiem narysowała „Daphne Byrne”. Tutaj chodzi o coś zupełnie innego, a dobro nie jest ani przez moment bohaterem tej historii. Nawet postaci, które wydawałoby się mają odgrywać pozytywne role – z czasem pokazują swoje prawdziwe oblicza. To dość specyficzny zabieg, nie mamy bowiem ani na chwilę odczucia, że „będzie dobrze”. Ale musimy sobie przy tej okazji zadać pytanie – czy chcemy aby było dobrze? A może to co pisałem powyżej o ludzkiej naturze i rządzach, dotyczy także nas samych… ?