„Przeklęty rejs” – Krzysztof Kowalski.
Napisanie czterystu-stronicowej historii właściwie marynistycznej tak, aby nie znużyła i nie powodowała notorycznego ziewania, to moim zdaniem trudna sztuka. Autor „Przeklętego rejsu” zdecydowanie umie w takie powieści, a jak dodamy do tego z początku nieuchwytną, a później zupełnie już widoczną kosmiczną grozę – robi się naprawdę przyjemnie!
[…] „Wiodąc wzrokiem za ruchliwą masą skrytą za koszulą, uchwyciła ona również twarz Artura. Odskoczyła zrazu, gdyż widok ten wstrząsnął ją bardziej niźli się spodziewała. Twarz pasażera zdawała się należeć do dwóch bytów konkurujących ze sobą. Prawa połowa wykrzywiona była w grymasie bólu i strachu, jakże obcych dla tego stoickiego mężczyzny. Lewa zaś wykrzywiała swoją część warg w szyderczym uśmiechu, pośród zdającej się topnieć bielonej skóry. Oko w tej przeklętej części krążyło niespokojnie, niezależnie od przerażonego prawego odpowiednika, badając uważnie pomieszczenie. Zauważyło na sobie wzrok Tamary i rzuciło jej wyzwanie.” […]
Praktycznie cała akcja powieści Krzysztofa Kowalskiego dzieje się na okręcie SS Bocian, podczas rejsu z Polski do Irlandii. Jest rok 1928, a ludzie szukają życiowych alternatyw. Niektórzy starają się rozpocząć gdzieś indziej wszystko od nowa, inni wysłani zostają z rodzinną misją powiększania firmowych wpływów, nie brakuje także cwaniaków i spryciarzy, którzy spaleni na ojczystej ziemi, postanawiają spróbować sił na obczyźnie. Taka to właśnie mniej więcej ekipa wsiadła na pokład „Bociana”, i wyruszyła w blisko tygodniowy rejs. Jeśli dodamy do tej grupki Julię, która podróżuje z córką Amelką do swego męża, a także Tamarę – tajemniczą, uroczą i błyskotliwą wróżkę – przyznacie, taka podróż nie może być nudna.
Przy akompaniamencie terkotu silników i szumu nieustannie rozbijających się o burty fal, żadna z wymienionych powyżej osób nie spodziewa się, że rejs ten odmieni ich życia, a także diametralnie zmieni ich poglądy na otaczającą rzeczywistość. Z początku wyprawa przebiega zupełnie normalnie. Pasażerowie stopniowo poznają się ze sobą, a przy okazji poznajemy ich także my, czytelnicy. Małomówny i prostolinijny, ogromny ślusarz Artur, ksiądz, niski, pulchny i ciągle przestraszony Jakub Mokry oraz Stanisław, oto główni męscy bohaterowie powieści, podczas lektury której miałem nieodparte wrażenie, że zaczytuję się w kolejnych przygodach Herculesa Poirota, tudzież Sherlocka Holmesa. Przez pierwszą połowę książki trzymało się mnie takie przekonanie, ponieważ wraz z lekturą na jaw wychodziły kolejne tajemnice, i prawdziwe charaktery oraz cele poszczególnych pasażerów. I nie zawsze pierwsze wrażenie było tym właściwym. Nie brakowało tam także wielu małych śledztw, niezbędnych wobec wydarzeń jakie miały miejsce w trakcie podróży. Jednak z biegiem stron, na pierwszy plan coraz mocniej przebijały się nam: tajemnica, groza, coś mrocznego i nieuchwytnego, skrytego w cieniach relingów i gorącu okrętowej kotłowni. Z początku niezwykle subtelne, fenomenalnie stopniowane przez autora, pod koniec lektury wybuchły z pełna mocą, obnażając całą prawdę o rejsie, jego pasażerach a także członkach załogi, gdyż ich rola była niemniej istotna. A wszystko to opisane zostało pięknym, barwnym i archaicznym przedwojennym językiem, który doskonale budował klimat powieści, i oddawał realia tamtych czasów. Tutaj muszę oddać autorowi, że spisał się naprawdę znakomicie, a nie było to łatwe zadanie – chyba że ma 140 lat, i pamięta tamte czasy, w innym wypadku – wielki szacunek za ogrom pracy i kreatywność.
„Przeklęty rejs” to również doskonała lektura dla fanów prozy Lovecrafta. Nie ma tu co prawda całej rzeszy monstrów spoza czasu i przestrzeni, nie ma tajemniczych domostw i lokacji pełnych legend oraz namacalnej wręcz ciemności. Nadal jednak, podczas lektury daje się wyczuć tę delikatną sugestię i ukierunkowanie na dzieła Samotnika z Providence. Powolne dziczenie pasażerów, atmosfera nieustannie rosnącego napięcia w relacjach pomiędzy nimi a załogą, obnażanie ich tajemnic, często mrocznych i brutalnych. Bohaterowie wydają się być wręcz do cna dwulicowi, zmieniający fronty, spółkujący ze sobą, wymieniający doświadczenia i zlecający zadania. Wątek psychologicznych zmagań pomiędzy podróżującymi jest bardzo mocno rozwinięty i w wielu przypadkach jest katalizatorem późniejszych wydarzeń. „Przeklęty rejs” z całą pewnością jest powieścią grozy, ale nie ograniczałbym się tutaj jedynie do jednego gatunku, bowiem autor doskonale czuje się także w dramacie, powieści psychologicznej, detektywistycznej czy sporadycznie, nawet obyczajowej. To swoisty miszmasz gatunkowy, bardzo sumiennie i rzetelnie prowadzący nas do dość oczywistego, acz wyczekiwanego finału, którego nasycenie horrorem jest satysfakcjonujące i dopina bardzo ładnie klamry tejże historii, oraz poszczególne losy bohaterów. Zdecydowanie polecam wam lekturę „Rejsu”, bo choć z początku dość trudna w odbiorze, głównie przez zastosowany język i charakterystyczny styl, z czasem nabiera wiatru w żagle i mknie po wzburzonych falach Atlantyku do upragnionego przez wszystkich na pokładzie, lądu.
Jestem świeżo po lekturze „Obserwatorów spoza czasu” Augusta Derletha, i po skonfrontowaniu go z Krzysztofem Kowalskim muszę przyznać, że nasz rodzimy autor ma smykałkę do pisania w stylu Lovecrafta, i wychodzi mu to wcale nie gorzej, niż wiernym fanom i przyjaciołom HPL-a. A to wbrew pozorom wcale nie jest taka łatwa sprawa – cienka jest bowiem granica pomiędzy lovecraftowską przedwieczną grozą, a pastiszem karmiącym nas kosmicznymi stworzeniami i prastarymi księgami czy manuskryptami, pełnymi zaklęć i przepowiedni. A po jej przekroczeniu, uważny czytelnik i fan prozy Cienia z Providence, skrzywi się nieco, po czym odłoży lekturę „na później”. Tutaj nie mamy do czynienia z taką sytuacją. Krzysztof snuje swą opowieść niespiesznie, tkając suspens i z każdym dniem dokładając swoim bohaterom kolejnych trosk i zmartwień. Nie tylko fizycznych, ale przede wszystkim tych natury psychicznej. Już samo zamknięcie w ogromnej metalowej puszce, pośród bezmiaru wód, może być przyczynkiem do powolnego popadania w paranoję. Dodajmy więc do tego nieco bluźnierczych znaków, nagłych zmian zachowania załogi, agresji i kończących się zapasów pożywienia oraz węgla. Postawcie się w sytuacji Artura, Stanisława, Tamary czy nawet samych marynarzy „Bociana”, którzy przecież z niejednego pieca chleb jedli, są twardymi i obytymi w niebezpieczeństwach mężczyznami. Jednak to z czym przyjdzie im się zmierzyć podczas tego rejsu, przerośnie wielu, a pozostałym zostawi w duszach i sercach rany, które nigdy już się nie zagoją…