August Derleth – postać tyleż zasłużona, co kontrowersyjna. Jeden z dwóch założycieli wydawnictwa Arkham House, bez wątpienia największy kontynuator i propagator spuścizny po Lovecrafcie. Z pewnością nie był postacią krystaliczną i uczciwą, jednak trzeba mu oddać, że to co robił, robił z pasją i ogromnym zaangażowaniem, aż do swojej śmierci w roku 1971. Mimo, że nie spotkał się nigdy z Lovecraftem, przez wiele lat prowadzili oni bardzo ożywioną korespondencję, i uważali się wzajemnie za bliskich przyjaciół. Po śmierci Samotnika z Providence, Derleth próbował kontynuować myśli przewodnie i styl twórcy Mitologii Cthulhu, ale widać wyraźnie, że to nie jest niestety ten sam poziom. Augustowi zdecydowanie brakowało warsztatu i wyobraźni Cienia z Providence. Starał się, tego mu odmówić nie można, ale w moim mniemaniu to była bardziej zabawa, niż coś faktycznie poważnego. Chociaż ja „Obserwatorów spoza czasu” bardzo lubię, bo to coś „nowego”, powiew świeżości po wznawianych często, ale jednak ciągle tych samych, opowiadaniach Lovecrafta.

Większość tekstów z tego zbioru, to rozwinięte notatki lub wręcz jedynie hasła z „Notatnika z pomysłami”, który prowadził Lovecraft od ok. 1920 roku. August, jako chyba największy fan twórczości HPL-a, starał się na ich podstawie stworzyć krótsze lub dłuższe teksty, których autorstwo przypisywał przez pewien czas samemu Howardowi (sic!). Na pierwszy rzut oka jednak widać, że to nie jest ten styl, a jedynie momentami całkiem udana, kalka.

W „Obserwatorach” znajdziemy 16 opowiadań, w zdecydowanej większości krótkich, jedynym bowiem naprawdę długim tekstem jest „Czyhający w progu”, który został przez Augusta rozwinięty jedynie na podstawie kilku notatek Lovecrafta. Derleth poszedł jednak moim zdaniem zdecydowanie w stronę literackiej przygody i akcji. Brakuje mi tu mroku, ciężkiego języka Lovecrafta, tego specyficznego wrażenia, że gdzieś tam, poza cienką granicą naszej rzeczywistości, czai się niewypowiedziane, prastare zło, czyhające tylko na chwilę, kiedy będzie mogło powrócić i siać chaos wśród ludzi. Derleth, mimo iż bardzo często w tekstach przywołuje znane nam doskonale lokacje – Innsmouth, Arkham, Boston czy Dunwich, opowiada nam historie wręcz przygodowe, z nutką grozy oczywiście. Dobrym przykładem jest chociażby „Spadkobierca”. Opowiada on o domu pewnego niedawno zmarłego lekarza, który za cel życia obrał sobie maksymalne jego wydłużenie. Nowy najemca tajemniczego domostwa natyka się na całe mnóstwo przedziwnych manuskryptów i bluźnierczych ksiąg, które traktują o dziwnych rytuałach i praktykach. Zagłębiając się stopniowo w historię i genealogię rodu Charriere, do których należał dom, dochodzi do pewnych przerażających wniosków, potwierdzonych bardzo szybko dziwnymi włamaniami do rezydencji, którym towarzyszy zwierzęcy odór… Z kolei w „Dniu Wentwortha” główny bohater, komiwojażer, zostaje zaskoczony w okolicach Dunwich potężną ulewą. Chroni się więc w zaniedbanym i rozpadającym się gospodarstwie pewnego starszego człowieka, który opowiada mu mroczną historię ze swojego życia, a jej finał wypada dokładnie tego dnia, kiedy młody człowiek pojawia się u niego. Tu także mamy do czynienia z przygodą, okraszoną nieco grozą, ale taką mocno klasyczną. Tajemnica, rzekomo przypadkowa śmierć i wypełnienie się pewnej obietnicy – a wszystko to w akompaniamencie upiornego śpiewu lelków i rozbijających się o dach kropel wody.

Derleth w swoich opowiadaniach wyraźnie podzielił ludzkość na dwie kategorie – ludzi zaznajomionych z mrocznymi legendami, księgami i całą Mitologią Wielkich Przedwiecznych, postaci zaangażowanych w przywrócenie na Ziemię czystego Chaosu w postaci Cthulhu, Yog-Sothotha, Nyarlathotepa i całej plejady innych potworów spoza czasu i gwiazd, oraz pozornie zwykłych ludzi, zajętych swoim życiem i sprawunkami, którzy w wyniku splotu pewnych okoliczności zostają zaznajomieni z tym szaleństwem, i starają się jakoś z nim walczyć. Doskonałym przykładem takiego podziału jest „Czyhający w progu” czy bardzo dobre, stylem przypominające mi twórczość HG Wellsa – „Ciemne Bractwo”. Dla fanów suspensu i Edgara Allana Poego przeczytanie go, będzie prawdziwą przyjemnością.

Wspólnym mianownikiem opowiadań z tego zbioru są zdecydowanie domy. Czasem są katalizatorami pewnych mrocznych wydarzeń, czasem jedynie „przechowują” bohaterów, którzy traktują je jako bazę wypadową do swych śledztw i tropienia tajemniczych plugawych kultów. Idealnym przykładem jest opowiadanie „Cień na poddaszu”, które opisuje budynek jako wręcz bohatera historii. Wydaje się on być żywym bytem, który wpływa na mieszkańców, i kształtuje otaczającą ich rzeczywistość. W pewnym sensie podobną sytuację mamy w „Czyhającym w progu” – tam z kolei dom jest „bazą wypadową dla bohaterów, walczących z plugastwami napływającymi zza cienkiej kotary rzeczywistości. Jest w nim bowiem jedno miejsce, które pozwala dostrzec więcej, niż widzą oni normalnie. I tak mógłbym za przykład podać właściwie każdy z tekstów. W „Wiedźmim jarze” w opisywanym domostwie zagnieździło się zło, które miało ogromny wpływ na jego mieszkańców. Z kolei we wspomnianym już wyżej „Dniu Wentwortha”, dom był niemym obserwatorem mrocznych wydarzeń, których bohaterami był jego właściciel oraz przypadkowy gość, zaskoczony ogromną wichurą i chroniący się w niszczejących murach starego, wiejskiego domostwa. Jak widzicie, ich role są różne, jednak domy zawsze istotnymi elementami tekstu są, i to z czasem nieco nuży. Widać w stylu Derletha, że po pierwsze brakowało mu wyobraźni i warsztatu, po drugie, że chyba nie czuł się mimo wszystko w tego typu grozie zbyt pewnie. Szukał sobie jakiegoś wspólnego mianownika, pewnika, od którego mógł wystartować, i na którym mógł opierać poszczególne scenariusze swoich tekstów. Piszę celowo „swoich”, bo angażowanie w ten zbiór nazwiska Lovecrafta, to jedynie chwyt marketingowy. Mimo, iż sam August przez jakiś czas przekonywał, że opowiadania zawarte w „Obserwatorach spoza czasu”, to teksty Samotnika z Providence, jednak finalnie okazało się, że autorem wszystkich bez wyjątku jest Derleth. Drugim argumentem, który moim zdaniem dopełnia postawione wyżej przeze mnie tezy, jest fakt, że August w praktycznie każdym tekście, nieco na siłę moim zdaniem, wpycha i wymienia jednym tchem całą plejadę bogów z Mitologii Cthulhu. Bardzo często czytelnik nadziewa się na zdanie w którym występują: „Yog-Sothoth, Nyarlathotep, Wielki Cthulhu, Shub-Niggurath” etc etc. Tak jakby chciał jeszcze mocniej podkreślić i przypomnieć osobie czytającej, że NA PEWNO jest to opowiadanie silnie związane z HPL-em. Podobnie rzecz się ma z tajemnymi księgami pokroju „Necronomiconu”, „De Vermis Mysteriis” czy „Cultes des Goules” – przywoływanymi w poszczególnych opowiadaniach bardzo często. Słabe są to zabiegi, odzierają często tekst z oryginalności, nutki tajemnicy, i wprowadzają lekki niesmak. A dla trochę mniejszych lovecraftowych świrów niż ja, mogą nawet spowodować zarzucenie czytania, i nie powrócenie do tych tekstów już nigdy, odbierając je jako wtórne i powtarzalne.

Są jednak także opowiadania całkiem udane. Do jednego z moich ulubionych należy z pewnością „Cień z przestworzy”, który spokojnie można nazwać oniryczno-wizjonerskim. Derleth opowiada w nim historię pewnego lekarza, którego pacjenta co jakiś czas dotykają przedziwne ataki, po których fizycznie długo dochodzi do siebie, ale jego psychika i umysł wyostrzają się i w pewien sposób stają bardziej chłonne i otwarte na wiedzę oraz doznania. Panowie spędzają mnóstwo czasu na rozmowach, podczas których pacjent – Amos Piper, snuje mroczne i bardzo sugestywne relacje ze swoich snów. Myślę, że sam Stanisław Lem nie powstydziłby się tego opowiadania. Gdyby je dobrze poprowadzić i rozwinąć, mogłoby powstać z niego coś naprawdę wyjątkowego i wartościowego.

Derleth zabawił się także nieco z czytelnikami, publikując w „Obserwatorach” tekst przekorny, oddający swego rodzaju hołd jego przyjacielowi i „współautorowi” Lovecraftowi. Bohaterem „Lampy Alhazreda” jest osobnik do złudzenia przypominający pod wieloma względami Samotnika z Providence. Poczynając od fizys, poprzez miejsce przebywania, ulubione lokacje, kwestie zdrowotne, aż po kombinację przeróżnych szalonych przeżyć, których wprawdzie HPL nie przeżywał, bo był wycofanym domatorem, ale pisał o nich dość sporo. Ciekawy pomysł, i lekki powiew świeżości.

Mimo, iż August Derleth dwoił się i troił, aby po śmierci Lovecrafta, usystematyzować Mitologię, a także rozwinąć ją na podstawie notatek i wiedzy wyniesionej z bliskiej znajomości z HPL-em, to w jego tekstach brakuje tego błysku geniuszu i wizjonerstwa, które bez wątpienia były domeną Lovecrafta. Teksty te są w porządku, mają w sobie dużo lovecraftowskiej magii, fajnie jest poczytać o losach wielu stworzonych przez Samotnika rodzinach – Whiteleyów, Bishopów czy Marshów. Wrócić na chwilę do Arkham, Innsmouth czy w okolice Dunwich, gdzie skupia się najwięcej akcji całego zbioru. Jednak cały czas mam wrażenie, że to nie jest już to samo. Nie ma tej charakterystycznej dla Howarda literackiej ciężkości. Pamiętam, że jak ponad dwadzieścia lat temu poznawałem się z twórczością Cienia z Providence, lektura „Zewu Cthulhu” to była mordęga. Absorbująca całkowicie wyobraźnię, męcząca, ciężka i tryskająca beznadzieją losów bohaterów na każdym kroku. Dlatego Lovecrafta albo się ubóstwia, albo nienawidzi – nie da się stanąć pośrodku. Oczywiście, że zmieniły się czasy, ja także się zmieniłem, ale nadal pamiętam te uczucia towarzyszące poznawaniu tamtych historii. Biorąc do ręki nowe wydanie „Obserwatorów spoza czasu”, miałem po prostu cichą nadzieję na powrót do przeszłości. Jestem zadowolony z lektury, jako fanboy HPL-a cieszę się, że Zysk zdecydował się na to wznowienie, i zrobił to z klasą i jakością. Jeśli chcecie zapoznać się z Mitologią Cthulhu, liznąć specyficznego klimatu starych tekstów Lovecrafta, ubranych w nieco lżejszą, bardziej przygodową formę, „Obserwatorzy” powinni Wam się spodobać. A jeśli tak się stanie, to oczywiście sięgajcie po coraz więcej, pamiętając jednak o naczelnej zasadzie, aby zbyt długo nie patrzeć w Otchłań, bo i ona może zerknąć na Was…