Opowiadania zawarte w „Dreszczach” określiłbym mianem grozy miejskiej. Mariusz zabiera nas w przeróżne miejsca, opisując je tak plastycznie i z taka precyzją, jakby w każdym z nich spędził kilkanaście lat życia, wsiąkł w specyfikę danego miasta czy dzielnicy, i dopiero wtedy zaczął o nich pisać, aby rzetelnie i sumiennie oddać ich klimat oraz poziom szarości i codziennej beznadziei. Podobnie rzecz ma się z bohaterami poszczególnych opowiadań. Z pozoru prości, nieskomplikowani, biedni ludzie. Za tą powierzchownością kryją się jednak dramaty. Pewne decyzje, które podjęli w przeszłości lub podejmują na bieżąco, wpływają na ich przyszłość, która jawi się przeważnie jako krótka, a przy okazji bezbrzeżnie smutna. Opisując jakąś sytuację, wydarzenie, autor potrafi w niesamowity sposób przekazać jego głębię. Jakby podmieniał wszystkie proste słowa, na ich trudniejsze zamienniki. Nie powoduje to zmiany odbioru tekstu u czytelnika, ale wynosi tekst na wyższy, poważniejszy poziom.
Nigdy nie byłem fanem zbiorów opowiadań, bo zawsze uważałem, że to takie rozdrabnianie się, liźnięcie tematu, przystawka, nierozwinięty pomysł. Od jakiegoś czasu, głównie dzięki polskim autorom, zdecydowanie zmieniłem zdanie. A „Dreszcze” chyba finalnie postawiły stempel na moim nowym stanowisku. Mariusz Wojteczek, Anka Wybraniec, Wojtek Gunia czy Dawid Kain – jeśli jeszcze nie mieliście okazji poznać ich dzieł, zdecydowanie nadróbcie te zaległości. Celowo nie przybliżam Wam tutaj treści poszczególnych tekstów, ponieważ są to opowiadania krótkie, i napisanie o nich więcej niż dwóch, trzech zdań nie ma sensu, bo zaczniemy zdradzać ważne wątki fabularne. Ja też nie czytałem niczego o „Dreszczach” przed lekturą, i czułem ten dreszczyk (😉) ekscytacji przed poznawaniem kolejnych historii.
Autor zabiera nas w podróż po zakamarkach miast, miasteczek, i dusz. Specyficzna aura otaczająca poszczególne opowiadania pomaga nam uwierzyć, a przynajmniej zacząć podejrzewać, że w tych tekstach drzemie nieco więcej, niż jedynie ziarno prawdy. Mariusz roztacza wokół czytelnika pajęczynę tajemnicy, dodaje szczyptę niesamowitości, fantastyki, ale robi to bardzo subtelnie, nienachalnie. Tak dobrze, że zanim się zorientujemy, już wierzymy w wampiry, czarownice i dusze dawno zmarłych, odzianych w swe wyniszczone, zmaltretowane cielesne powłoki, które powinny już dawno rozłożyć się gdzieś, metr pod ziemią. A jednak są tu, a dla nas nie jest to jakoś specjalnie dziwne. „Dreszcze” można podzielić na dwie części. Dwie bardzo różne od siebie części, przedzielone „Liczbą początku i końca”, która nieco rozluźnia klimat, i daje czytelnikowi odetchnąć od cięższych doznań. Mimo, że mamy w niej do czynienia tradycyjnie ze śmiercią, to jednak to krótkie opowiadanie, w jakiś dziwny sposób było podnoszące na duchu, krzepiące. Cała reszta niestety przygniatała mnie do gleby, wymuszając aby trybiki w głowie jeszcze długo po lekturze pracowały, analizowały i stawiały mnie w sytuacjach, w których autor postawił swoich bohaterów. A były to bez wyjątku sytuacje trudne, często wymagające podjęcia niesamowicie trudnych decyzji. W kilku opowiadaniach, Mariusz konfrontował niejako postaci ze sobą. Najczęściej nie bezpośrednio, tak jak miało to miejsce w tytułowych „Dreszczach” czy „Drodze”, ale zdarzyło mu się także postawić przed sobą bohaterów niewinnych, dotkniętych przez sytuacje z przeszłości, którzy mieli okazję stanąć oko w oko z twórcami swego bólu i tęsknoty nim spowodowanej („Ludzie jak psy”).
Dużą wagę przykłada także autor do kwestii religii. Ten temat przewija się w kilku opowiadaniach, na różnych płaszczyznach i spełnia przeróżne role. Przykładem może być „Golem”, który wydaje mi się swego rodzaju hołdem dla Mary Shelley, ale przełożonym w realia religijne. Religia ma także fundamentalne znaczenie w tekście pod tytułem „Stróż” – to moim zdaniem jedno z lepszych opowiadań tego zbioru, a podejście autora do tematu zarówno od strony dobra, jak i „zła” jest świetnie przedstawione.
Prawie każdy tekst w zbiorze, orbituje wokół śmierci, jej następstw i rozpatrywania momentu końca na przeróżnych płaszczyznach. Czasem zgon dotyczy kogoś z tła, czasem głównego bohatera, ale zawsze łączy się on z dogłębną analizą sytuacji, ze spojrzeniem z wielu stron i perspektyw. Najczęściej motyw śmierci jest katalizatorem, którego używa Wojteczek do rozwinięcia akcji w danym opowiadaniu, ale zdarza się też, jak to miało miejsce w przypadku „Poematu martwego chłopca”, że sam fakt śmierci jest osią fabuły, wokół niej rozgrywają się wszystkie późniejsze, jak i wcześniejsze wydarzenia. Podoba mi się, że Mariusz pozostawia zawsze furtkę na nasze własne przemyślenia. Potrafi ukazać kwestię końca z tylu różnych kierunków, dając wiele możliwości interpretacji, i ewentualnego postawienia się po którejś ze stron, wejścia w rolę któregoś z bohaterów.
W zbiorku pojawiają się także smaczki dla fanów demonologii słowiańskiej, osadzone jednak nie w czasach dawnych, a teraźniejszych. Bardzo podoba mi się historia opisana w tekście „Gdybym tylko mogła latać” z dwóch powodów – genialnie odwzorowane słownictwo i styl życia prostych ludzi ze wsi, ich akceptacja faktu, że w głębi lasów żyją dziwaczne stwory, które lepiej omijać szerokim łukiem, ale które są przez wiejską społeczność akceptowane. Mariusz zgrabnie i delikatnie przedstawił problemy pewnej młodej dziewczyny i jej stosunek do owych stworów, które także swoje problemy mają… A wszystko to w dobie telewizji i PGR-ów. Bardzo dobra rzecz, jednocześnie subtelna i dająca do myślenia. Kolejny tekst także utrzymany jest w klimacie demonologii słowiańskiej. „Schronisko” bardzo różni się jednak od „Gdybym tylko mogła latać” – to zdecydowanie najprostsze i chyba najsłabsze opowiadanie całego zbioru. Pewna skłócona para wybiera się na „oczyszczający” ich związek wypad w góry. Po długiej wędrówce, w środku nocy i z pomocą tajemniczego górala, docierają do tytułowego schroniska. Odpoczynek przy kominku i alkoholu zamienia się jednak w oniryczną podróż w dawne czasy, pełną prastarych wierzeń i obrzędów. Finalnie okazuje się jednak, że nie każdy bohater opowiadania doczeka kolejnego świtu… Żebyśmy się tylko dobrze zrozumieli – piszę, że jest to chyba najsłabsze opowiadanie, bo jest bardzo proste, i od samego początku tak naprawdę wiemy jak się skończy. Jednak Mariusz zawiesił w „Dreszczach” poprzeczkę tak wysoko, że nawet „Schronisko” odbieram jako tekst bardzo dobry, przemyślany i świetnie napisany. Jednak moja ocena powodowana jest zerkaniem przez pryzmat poprzednich tekstów, ich głębi i czasu którego potrzebujemy, aby je należycie przeanalizować i zastanowić się nad wszystkimi problemami, które autor zrzucił nam na głowy.
Fani grozy wojennej znajdą coś dla siebie w opowiadaniu „Piątka z St Ives”. Francuski front II Wojny Światowej i mały oddział amerykanów, którzy podróżują w poszukiwaniu swoich towarzyszy. Bardzo zgrabnie opisane realia wojny i śmierci, a także twist rodem z Archiwum X, oraz jego potężne następstwa dla żołnierzy.
Mam wrażenie, że autor mniej więcej od połowy zbioru stwierdził, że jest zbyt ciężko, i dodał nieco lżejszych tekstów. Oczywiście wszystkie trzymają wysoki poziom literacki i straszą na przeróżne sposoby, śmierć również nadal jest stałą i łączy opowiadania z „pierwszą” częścią zbioru. Jednak tematy poruszane tu przez Mariusza, nie powodują już projekcji wszelkich odcieni smutku, czerni i depresji w naszej wyobraźni.
Doskonałym zwieńczeniem „Dreszczy” jest opowiadanie „Ballada Jeremiaha Westa”, które przenosi nas na południe USA, do czasów bitwy pod Gettysburgiem. Autor serwuje nam mocno alternatywny jej przebieg i dodaje kilka smaczków dla fanów zombie… miałem przyjemność czytać to opowiadanie wcześniej, ale z wielką chęcią je sobie przypomniałem, bo Mariusz obraca się w realiach tamtych czasów, jakby dosłownie z nich pochodził. I ta uwaga, w zasadzie tyczy się wszystkich tekstów zawartych w zbiorku. Autor wykonał bardzo rzetelną i dokładną pracę nad researchem do poszczególnych tekstów. Nie widać w żadnym z nich amatorki i pośpiechu, a wręcz przeciwnie, ciężko jest wyłapać jakieś błędy, fakty które nie przystają do danego miejsca czy czasu, o których autor aktualnie opowiada.
Reasumując ten mój przydługi wywód – Mariusz Wojteczek bawi się z czytelnikiem, ale również wymaga. Wymaga skupienia, należytego zagłębienia się w historie, wręcz niekiedy zmusza nas poprzez słowa, abyśmy na chwilę stali się postaciami z jego wyobraźni, które przelał na papier i które właśnie poznajemy. Ich losy, ich błędy, a przede wszystkich uczucia. A wśród uczuć zdecydowanie dominuje smutek, jego przeróżne formy i rodzaje. Ale to właśnie smutek, który wyziera ze stron „Dreszczy” mnie osobiście najbardziej powala i przytłacza. Mariusz nie boi się trudnych tematów, czasem mam wręcz wrażenie, że wyszukuje te najcięższe, wymagające skupienia, wiedzy, analizy, empatii. To robi wrażenie na czytelniku. Ja przez cały czas lektury czułem się tak, jakbym powoli spacerował nocą po zamkniętej, opustoszałej galerii sztuki, pod którą ktoś, zapewne jakiś zazdrośnik, podłożył ogień. Wszędzie słał się dym, jedynym dostępnym dla oka kolorem była szarość. Było duszno, brakowało światła i powietrza, a z głośników ktoś szeptał swoje grzechy. Jeśli również macie chęć posmakować podobnych wrażeń, zdecydowanie polecam Wam „Dreszcze”.