RECENZJA SPOJLEROWA – KTO JESZCZE NIE CZYTAŁ KOMIKSU, NIECH OD NIEGO ZACZNIE!

 

Hill House – „Toń”.

DC Black Label i Hill House, zaczynają mocno mieszać na rynku komiksowego horroru. Po świetnych dwóch pierwszych tomach serii – „Koszu pełnym głów” oraz „Rodzinie z domku dla lalek”, kolejne wydawnictwo – „Toń” trzyma równie wysoki poziom. Pokusiłbym się nawet o tezę, że poprzeczka jest minimalnie, ale stale podnoszona. Co jest rzeczą dość niespotykaną i wartą wspomnienia.

„Toń” do którego scenariusz napisał Joe Hill, a oprawą wizualną zajęli się Stuart Immonen oraz kolorysta Dave Stewart, to zamknięta i świetnie zbalansowana historia, w której znajdą coś dla siebie nie tylko fani czystej lovecraftowskiej grozy, ale i pasjonaci science fiction czy nawet… nauk ścisłych. Do pewnego momentu jest to dość klasyczna historia niesamowita, ale twist fabularny, który zaserwował nam w pewnym momencie Hill, zmienia nasze podejście do fabuły i pozwala spojrzeć na nią z nieco innej strony. Nadal jest mocno niepokojąco, ale robi się arcyciekawie. Ale po kolei…

Wyobraźcie sobie, że odbieracie sygnał SOS od statku badawczego. Niby żadna sensacja, ale co jeśli dodam, że statek ten zaginął prawie 40 lat temu… skojarzenia nasuwają się same – „Event Horizon”! Już od samego początku klimat budowany jest w oparciu o klasyczne motywy filmowo-przygodowe. Fani popkultury z całą pewnością znajdą związki chociażby z „Kulą” czy nawet „Obcym”.
„Derleth” zostaje zlokalizowany i niezwłocznie zbiera się ekipa ratunkowa, mająca na celu rozwikłanie zagadki zaginięcia statku, zabezpieczenia znalezionych dokumentów i badań oraz odszukania ciał załogi. Kiedy przybywają na miejsce, okazuje się że ostatni punkt planu będzie dość trudno zrealizować.

Wokół wraku i przybyłych, zahartowanych w ciężkich akcjach ludzi, zaczynają dziać się rzeczy niesamowite i niepojęte. Dziwne morskie stworzenia krążą wokół „Derletha”, a na niedalekiej plaży, gdzie ekipa wylądowała, znajdują zwłoki jednego z marynarzy zaginionego okrętu. Zabierają go więc na pokład nie wiedząc jeszcze, że jest to wstęp do przerażających i śmiertelnych dla wielu z nich wydarzeń. Tymczasem badając okolicę w której znaleziono trupa, jeden z poszukiwaczy natrafia na tajemniczą jaskinię, w której odnajduje wyryte w skałach cyfry. Mnóstwo cyfr, układających się w pewien specyficzny ciąg. Ale to dopiero początek znalezisk, niedługo potem okazuje się, że większość załogi „Derletha” zostaje odnaleziona. Mężczyźni, mimo że od ich zaginięcia upłynęło kilkadziesiąt lat, wydają się mieć nadal tyle ile mieli w chwili zaginięcia. Są ślepi, mówią o dziwnych robakach, które tam znaleźli…

W tym momencie akcja ratunkowa zmienia się w nierówną walkę o przetrwanie. Miałem też w tym momencie kolejne filmowe skojarzenie. Tym razem z „Coś” Johna Carpentera, a właściwie Johna Campbella, autora literackiego pierwowzoru filmu Carpentera. Mimo, że załoga statku ratunkowego to twardzi, nieustępliwi i charakterni ludzie, to to z czym muszą się teraz mierzyć, wychodzi daleko poza ich dotychczasowe doświadczenia. Dzieje się naprawdę dużo, robi się krwawo, mrocznie i bardzo lovecraftowsko. Od komiksu ciężko się oderwać i przyznam się, że rzadko zdarza mi się czytać coś dwa razy. Dla „Toni” z przyjemnością nagiąłem tę niepisaną zasadę, bo uważam że to coś wyjątkowo dobrego. Idealnie trafia w moje gusta komiksowo-literackie. Daleka północ, tajemnice sprzed eonów, posłańcy przedziwnych istot, którzy pertraktują z ludźmi – WOW! Ale komiks to nie tylko czysta akcja. Nie brakuje całkiem długich dyskusji pomiędzy bohaterami, kiedy muszą podejmować nierzadko trudne decyzje. To także dobry moment dla scenarzysty, aby przybliżyć nam nieco historii i dodać jej głębi. Momentami wydaje się, że Hill czerpał natchnienie z jakichś b-klasowych, pulpowych scenariuszy, jednak „Toń” doskonale balansuje pomiędzy grozą a przygodą. Akcja ma dobre tempo, i nawet kiedy pozornie nic się nie dzieje, gdzieś w tle nadal wyczuwa się napięcie i ogarniającą bohaterów coraz większą niemoc i bezradność w walce z przeciwnościami i potwornymi robalami, które zagnieździły się w biednych marynarzach z „Derletha”.

Doskonale widać, że autorzy świetnie bawili się przy tworzeniu komiksu. Ilość zaczerpnięć, nawiązań i generalnie zabawa konwencją widoczna jest praktycznie na każdej stronie. Niekiedy jest jej aż za dużo, a poszczególne sytuacje znajdują rozwiązanie nieco zbyt szybko. Można to oczywiście zrzucić na narwane charaktery braci Carpenter oraz ich współtowarzyszy tej przedziwnej i przerażającej przygody, ale fajnie byłoby momentami zwolnić, dołożyć trochę historii, może jakieś retrospekcje. Chętnie dowiedziałbym się więcej o robalach i ich „misji” na Ziemi. Miło byłoby zobaczyć też trochę więcej walki psychologicznej pomiędzy prostymi w gruncie rzeczy ludźmi, a pradawnymi istotami spoza naszej planety. Niemniej jednak rozumiem, że autorom zależało na takiej a nie innej dynamice i długości „Toni” i jak najbardziej to szanuję. To naprawdę świetna zabawa, zwłaszcza dla czytelników wychowanych w latach 80’ i 90’ – bo młodsi z pewnością nie wyłapią wszystkich perełek, które Hill i Stewart przemycili na kartach komiksu.

Jestem natomiast nieco zawiedziony samym finałem. Mimo, iż jestem psychofanem Lovecrafta, a zwieńczenie tej historii idealnie wpisuje się w klimat prozy Mistrza z Providence, to chyba bardziej podobałoby mi się negatywne dla ludzi zakończenie całej przygody. Chociaż nikt nie powiedział, że to definitywny koniec… tego rodzaju opowieści lubią zaskakiwać i może za jakiś czas doczekamy się równie udanej kontynuacji? 😊