Wracający z Wietnamu 23-latek szuka spokoju i ukojenia nerwów w bezludnym, zasypanym śniegiem Maine. Jego jedyny przyjaciel, Maynard Whittier, który zginął na wojnie, zapisał mu swój dom. Dom, którego historia sięga setek lat wstecz, dom na odludziu, dom ukryty w leśnej głuszy, wreszcie dom który zdaje się żyć własnym życiem, ukazując jego przelotnym właścicielom tylko to, co chce ukazać. Wokół niego krążą Miniłaki, pojawiają się ogromne niedźwiedzie, a niedaleko stoi upiorne drzewo na którym podobno powieszono kiedyś czarownicę. I może to być prawda, ponieważ nie rzuca ono cienia. W domu tym nocą słychać szepty, stary fotel sam się buja, pod nim i nad nim coś buszuje, a wszystko to otulone jest nieprzeniknioną ciemnością, zimnem i magią. Austin – w co ty się chłopaku wpakowałeś?

Już od pierwszych stron autor wyraźnie daje czytelnikowi do zrozumienia, że lekko nie będzie. Właściwie jego bohater jest bliski śmierci zanim nawet dotrze do swojego nowego miejsca na świecie, którym jest Belden. Poharatany wojenną zawieruchą, nawet na ojczystej ziemi dostaje mocno w kość od samego początku tej historii. Pięknie przedstawione są trudy życia związane bezpośrednio z ciężką zimą, jaka nawiedziła Maine na przełomie 1972 i 1973 roku. Ogromne zaspy, świat otulony białym kokonem zatrzymującym dźwięk, światło i zwalniającym czas. Srogi mróz ścinający wszystko i wszystkich wokół, powodujący że jedyne co chce się robić, to leżeć pod toną kołder i pić herbatę z rumem. Jednak Austin nie takie przeszkody już w swoim życiu pokonywał. Wyszedł przecież zwycięsko z wojny w Wietnamie. Choć, tak jak wielu jego kompanów, wrócił do ojczyzny z pewnym wojennym bonusem – PTSD. Obok fantastycznie przedstawionej pory roku, autor pięknie opisuje również przyrodę. Austin który wprost z piekła parnego i mokrego Wietnamu, wpada w sidła mroźnej zimy, próbuje się w tym wszystkim odnaleźć i dopasować do nowych warunków. Nie jest człowiekiem przesądnym ani strachliwym, jednak to co przydarzy mu się w samym domu i jego okolicy, oraz to co usłyszy od napotkanych ludzi, wystawi na próbę jego charakter i silną wolę. Na pewno stara się mu w tym pomóc sam Maynard, ponieważ jako człowiek przezorny i znakomicie zorganizowany przygotował dom i jego otoczenie na swój powrót. Lub ewentualnie dla kogoś, kto będzie tam mieszkał po nim. Pełna spiżarnia, stosy porąbanego drewna, wyczyszczona broń oraz ilość amunicji, która zdołałaby powstrzymać wilczą watahę. Jednak nie tylko natury powinien obawiać się każdy, kto zdecyduje się w domu Maynarda zamieszkać. Są bowiem rzeczy, którym kule nie czynią krzywdy. Fletcher zapada się więc po pas nie tylko w śniegu, ale również w przerażających historiach i przeszłości miejsca w którym przyszło mu od teraz żyć. Okoliczne lasy skrywają wiele tajemnic, podobnie jak nieliczni twardzi ludzie, którzy na przekór losowi i przeciwnościom, nadal trwają w leśnych ostępach stanu Maine…

Lubię taką grozę. Schowaną, czekającą na odkrycie, wymagającą przemyślenia, złożoną i jednocześnie w prosty sposób podaną chętnemu do jej przeczytania. To wielka sztuka mamić czytelnika, zwodzić i kluczyć w historii, rzucać wędkę na której haczyku nie wisi żaden smakowity kąsek. Czytając „Dom Maynarda” miałem wrażenie, że czytam baśń, a czasem nawet bajkę. Herman świetnie potrafi przeplatać wątki luźniejsze z mrocznymi. Opisywanie spraw zdecydowanie trudnych i skomplikowanych przychodzi mu równie łatwo co żart i luzowanie atmosfery. Jednak w tle ciągle tli się mrok, nie jest nigdy w pierwszym szeregu, nie opuszcza nas jednak. Nawet w chwilach pozornego spokoju czyta się przygody Austina z przeświadczeniem, że zaraz wydarzy się coś strasznego. Powieść bardzo często przywodziła mi na myśl „Wzgórze przyśnień” Arthura Machena oraz „Piknik pod Wiszącą Skałą Joan Lindsay, w których to coś złego cały czas siedzi gdzieś obok, poza zasięgiem wzroku, i szepcze do nas. Po chwili miałem wrażenie, że jednak pomyliłem tytuły i czytam „Muminki”, by za chwilę znowu zanurzyć się w mrok rodem z oryginalnych opowiadań braci Grimm. Świetnie się tak lawiruje i kombinuje do czego nas autor doprowadzi. Momentami jest bardzo prosto i zwyczajnie, a już następna scena ocieka oniryzmem i marami sennymi. I nie do końca wiadomo czy faktycznie główny bohater śni, czy też może magia Domu Maynarda zawładnęła już jego umysłem na dobre. Finał natomiast, to już czyste weird fiction, i to w znakomitym wydaniu. Przewraca on do góry nogami odbiór powieści i dodaje kolejnych smaczków do przemyślenia.

Brakuje mi jednak w powieści Rauchera większego wpływu wojny na Austina. Wielokrotnie jest ona przez niego wspominana, jednak nie czuje się jego traumy, nie powoduje ona u niego łez, bólu i chęci zapomnienia. Przeważnie właściwie miałem wrażenie, że wspomina ją jako swego rodzaju przygodę. Jednak i tutaj można pokusić się o poszukanie drugiego dna, i zastanowić czy przypadkiem negatywne uczucia, które przecież musiał mieć młody żołnierz, nie objawiają się w jego zachowaniu, może to wszystko co się z nim dzieje na kartach książki to ułuda? A może wszelkie ponadnaturalne sytuacje które go dotykają, to walka jego umysłu właśnie z traumatycznymi przeżyciami? Herman Raucher wplótł w tę powieść także część swojego życia i doświadczeń, również wojennych. Jego najbliższy przyjaciel zginął na wojnie w dniu jego urodzin. Także wątek miłosny, który jest mocno w książce rozwinięty, koresponduje z prawdziwymi przeżyciami autora. Doskonale widać, że Raucher pisząc „Dom Maynarda” chciał pod cienką powłoką banalnej historii o nawiedzonym domu na odludziu, ukryć i przemycić dużo więcej niż na pierwszy rzut oka widzimy. Równie dużo przemyśleń o wielu wątkach i możliwych rozwiązaniach historii Austina Fletchera miałem niedawno przy okazji lektury niepozornie wyglądającego „Armageddon House” Michaela Griffina, chociaż tam cała historia dawała jeszcze większe możliwości do interpretacji. Ale to właśnie jest dla mnie dobra książka – zmuszająca do jakiegoś wysiłku, nie narzucająca jednego rozwiązania, każąca myśleć i podsuwająca mnogość rozwiązań i ścieżek, którymi nasze rozważania mogą pójść.

Staram się tego nigdy nie robić, ale tym razem zerknąłem na opinie kilku czytelników którym „Dom Maynarda” nie przypadł do gustu. Być może blurb okładkowy nieco myli, być może nieświadomy czytelnik spodziewa się czegoś zupełnie innego niż to co otrzymuje, ale kurde – ta powieść jest tak napisana, że nie raz i nie dwa podpowiada, abyśmy porzucili klasyczne podejście do tematu grozy i użyli wyobraźni. Widocznie nie jest to książka dla każdego, widocznie nie wszyscy się w takiej konwencji odnajdują. Nie rozumieją albo nie chcą zrozumieć sygnałów i wskazówek wysyłanych przez autora. Szkoda, bo ktoś przez takie krzywdzące opinie może „Dom Maynarda” odpuścić, a to byłaby wielka strata, ponieważ historia jest arcyciekawa i warta poświęcenia jej kilku zimowych, mrocznych, sennych wieczorów.