„Przesmyk” – Marek Zychla.

Będzie sporo spojlerów, bo ta książka po pierwsze zasługuje na głębszą analizę, a po drugie, nie bardzo da się ją opisać, bez ujawniania treści.

Już sam tytułowy Przesmyk, może być odbierany na wiele różnych sposobów i odgrywać kilka ról w całej powieści. Począwszy od najprostszej, wydawałoby się najbliższej nam rzeczywistości – jest miejscem gdzie dochodzi do potwornego, okrutnego czynu, zmieniającego całe dalsze życie głównych bohaterów. Możemy jednak zgłębić nieco temat i dojść do pewnych wniosków, że być może Przesmyk jest wąską furtką do innej, nieznanej rzeczywistości. Że może być również katalizatorem wydarzeń, których efekty sięgać będą daleko w przyszłość. Że bez niego nic by się nie wydarzyło, a droga pewnych osób mogłaby nigdy nie dojść do zaskakującego finału opisanego przez autora. A skoro mamy tak wiele ścieżek którymi mogą udać się nasze myśli, analizując sam Przesmyk, to pomyślcie sobie, że tak samo wypadałoby postąpić z resztą historii, z jej bohaterami -pierwszo i -drugoplanowymi, z miejscami, z odczuciami, z uczuciami, z całą otoczką, która choć brzydka, przykra, depresyjna, jednostajna i szara, kryje w sobie dużo więcej, niż widzimy na pierwszy rzut oka.

Postaciami, które złączył Przesmyk, są Kuba i Marzena, alternatywnie nazywani Młodym i Lochą. Mieszkają w bliżej nieokreślonym mieście, na wielkim, smutnym betonowym osiedlu. „Złączył”, to idealne słowo, bo Marek Zychla opisuje ich dalsze życie w swoistej jedności, tak jakby scalili się wtedy zarówno fizycznie jak i psychicznie – zsynchronizowali myśli i ciała, złączyli i razem przemierzali puste, brudne i pachnące wanilią uliczki osiedla. Osiedla otoczonego dziwnym murem z ciał mieszkańców, którzy zmarli lub zbliżyli się zanadto do granicy, której przekraczać nie wolno. Mur jednocześnie jest, i nie jest murem, ma prześwity, osnuty jest mgłą, przez którą od czasu do czasu dostrzec można po drugiej stronie olbrzymie, ruchome kształty. Locha od pamiętnego spotkania w Przesmyku, opiekuje się Młodym, wprowadza go w życie, sprawuje nad nim pieczę, i chroni przed wszelkimi zagrożeniami. A Locha ma posłuch na osiedlu – wyrobiła sobie pozycję niepisanej królowej tego skrawka świata, pełnego głodu, brudu i alkoholizmu. Tysiące pustych, niszczejących mieszkań, brak Internetu oraz innej łączności ze światem powoduje, że ludzie zamiast zadawać pytania, godzą się na taki los, a żeby było lżej – piją na umór. Młody jest osobą wycofaną, spokojną i ustępliwą – czyli dokładnym przeciwieństwem Marzeny. Ona jest władcza, brutalna i nieprzyjmująca sprzeciwu. Dogadują się jednak, dzielą jedno ciało, a umysły sterują nim na zmianę – kiedy jedno śpi, drugie rozmyśla i spaceruje, przy wtórze dźwięku postukiwania nieodłącznej drewnianej laski. Dziesiątki bójek, zadym, a także spasione cielsko Lochy, nie poradziłoby sobie bez niej. Mimo przytłaczającej ich nudy, marazmu, zlewających się i mylących ze sobą takich samych dni, starają się jakoś funkcjonować, a ich życie w dużej mierze opiera się na wspólnych rozmowach, wymianie poglądów i ocenianiu innych.

Lecą tygodnie, miesiące i lata, aż w końcu pewnego dnia Młody chce czegoś więcej, chce odpowiedzi na pytania, chce poczuć i zrozumieć co dzieje się z osiedlem, będącym całym znanym mu światem. Krążą na nim dziwne historie o żółtym świetle i tajemniczych istotach, mających kolorowe włosy. Istotach pochodzących nie z Ziemi, a niezbadanych odmętów kosmosu…

Brzmi chaotycznie i dziwacznie? Bo taki jest „Przesmyk” – mimo, że to „tylko” 150 stron, Markowi udało się na nich zmieścić potężnie sugestywną historię, którą rozpatrywać można na rozmaite sposoby i na wielu poziomach – od oczywistych i banalnych, aż po te totalnie odjechane i niewiarygodne. Choć Marek w zasadzie na finiszu powieści tłumaczy czytelnikowi bardzo dużo, czego według mnie nie powinien robić, to nie ujmuje to „Przesmykowi” smaku, dziwności i chęci zgłębienia i analizowania przeżyć Młodego i Lochy, na długo po skończeniu czytania. Widać w tej powieści ogromną ilość przemyśleń autora, widać że pewne jego przeżycia i doświadczenia bardzo mocno wryły się w psychikę, i stały zalążkiem potrzeby wyrzucenia z siebie niemałej porcji uczuć i wrażeń. A, że Marek ma piękny dar pisania w nieoczywisty sposób, to dobrze, że te przeżycia trafiły właśnie na niego 😉

Autor „Przesmyku” wodzi czytelnika za nos, przeskakuje między rzeczywistościami, podpowiada rozwiązania, steruje, ale robi to tak subtelnie i z takim wyczuciem, że wręcz nie sposób się w tych „puszczanych oczkach” połapać. To powieść bardzo smutna, a robi się jeszcze smutniejsza, kiedy dojdziemy do pewnych wniosków, bo wydaje mi się, że dobrze rozwikłałem to, co Marek chciał czytelnikowi przekazać i co zaserwował w fenomenalnie weirdowym stylu. Kręcąc, szokując, onieśmielając, a na końcu pokazując, że poszliśmy zupełnie inną ścieżką, a finał całej historii wbija nas w fotel i powoduje opadnięcie szczęki do podłogi.

Nie ma tu oczywistej grozy, chociaż dla mnie przerażające są wnioski jakie wyciągnąłem z lektury. Przerażające, ale i niezmiernie pociągające. Zawsze bowiem interesowała mnie i fascynowała ludzka psychika, umysł, wyobraźnia i procesy chemiczne, które mogą z nas stworzyć zarówno osobę nieskończenie dobrą, jak i seryjnego mordercę, pozbawionego empatii i będącego złem w czystej postaci. Podobnie rzecz się ma z chorobami psychicznymi. Niezmierzona wyobraźnia, w połączeniu ze schorzeniem może stworzyć nam alternatywne życie, inny świat, ludzi, przeżycia i wspomnienia. Możemy przeżywać przygody, rozmawiać, analizować, poznawać, tracić, a nawet umierać – a tak naprawdę wszystko to nie ma miejsca, dzieje się w ciszy, pomiędzy głębokimi oddechami, spokojnie ułożonego na szpitalnym łóżku ciała…

Nie dajcie się zwieść, czytajcie ze skupieniem i uwagą, bo tylko wtedy uda wam się wyciągnąć z tej historii to, co autor chciał abyśmy z niej pozyskali. Dziwcie się, dajcie się porwać, otwierajcie szeroko oczy, rozmyślajcie i podążajcie ścieżkami, które wykreował dla was Marek. A potem, po skończonej lekturze, zastanówcie się jakimi cudem udało mu się tak was zmanipulować, oszukać i wyprowadzić na manowce?

A najlepsze będzie to, że nie poczujecie złości, a wdzięczność i chęć uściśnięcia mu dłoni i podziękowania, że zdecydował się kiedyś, dawno temu, usiąść przy biurku i oddać w słowach część swoich przeżyć i przemyśleń. Chciałbym napisać więcej, ale po prostu nie mogę – i tak mam wrażenie, że obnażyłem zbyt dużo, a nie chciałbym abyście stracili przez mnie choć cząstkę magii, którą udało się autorowi w tej książce przemycić.