„Rodzina z domku dla lalek”.

Nowa na naszym rynku komiksowym seria „Hill House”, którą wymyślił i w którą tchnął życie Joe Hill, wydawana w Polsce przez EGMONT w ramach DC Black Label, liczy sobie póki co dwa tytuły: „Kosz pełen głów” oraz „Rodzina z domku dla lalek”. I to właśnie po lekturze tego drugiego komiksu jestem, napiszę Wam więc o nim kilka słów.

Akcja dzieje się w dwóch liniach czasowych, w których częściowo występują ci sami bohaterowie, a częściowo mamy do czynienia z ich dalekimi krewnymi lub potomkami, zależy jak na to spojrzeć. Większość przygód dzieje się więc raz w XX wieku, by po chwili zabrać czytelnika w podróż w czasie do pierwszej połowy wieku XIX. Akcja i główny trzon historii skupia się wokół rodziny Kentów, a rozpoczyna ją, w 1826 roku Joseph Kent i jego tajemnicze znalezisko. Mężczyzna podczas wykonywania pomiarów gruntu natrafia na nieoznakowaną na żadnej mapie jaskinię, a ciekawość i chęć jej eksploracji doprowadza go do ogromnej pieczary, w której natyka się na piękną i zmysłową kobietę. Efekty tego spotkania wpłyną na bardzo wielu ludzi i ukształtują życia kilku kolejnych pokoleń Kentów, a także innych rodów.  Główną bohaterką części „teraźniejszej” jest Alice Kent, która otrzymuje na swoje szóste urodziny misternie wykonany i dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, drewniany domek dla lalek. Podczas zabawy dziewczynka odkrywa, że małe figurki nie są jedynie zabawkami, a czymś zdecydowanie więcej. One żyją, i podobnie jak sam domek, pragną aby Alice dołączyła do nich i stała się częścią rodziny. Za pomocą magii, dziewczynka może zmniejszać się i towarzyszyć swoim nowym przyjaciołom w ich życiu i harcach. Rodzina z domku dla lalek przyjmuje ją z otwartymi ramionami i z ogromną serdecznością. Alice, której prawdziwe życie nie jest usłane różami, chętnie i często wraca do zabawkowego domu, nie podejrzewając nawet, że nie jest on do końca tym czy się wydaje, że ma także swoje mroczne oblicze. Oblicze, które coraz mocniej wpływa zarówno na małą dziewczynkę, jak i jej realne życie. Dom przewija się na różnych jego etapach i bardzo wpływa na Alice i jej decyzje. Najczęściej niestety jest to wpływ negatywny, ale zdarzają się momenty, że kobieta może pewne sprawy dzięki niemu poukładać i naprawić. Kiedy, wiele lat później, potężne niebezpieczeństwo zaczyna zagrażać zarówno jej, jak i ukochanej córce Uno – Alice postanawia wziąć sprawy we własne ręce, dowiedzieć się czym jest domek dla lalek, i dlaczego to akurat na niej tak bardzo mu zależy. Wydawać by się mogło, że to opowieść rodem z klasycznej fantastyki, kojarzy się na pewno mocno z „Alicją w krainie czarów”, ale tak naprawdę jest to historia o odwiecznej walce przepotężnych sił, dla których nasz świat, Ziemia, jest tylko kolejną areną i miejscem starcia. Dla których czas i przestrzeń nie stanowią żadnej bariery, a ludzie znaczą mniej niż drobinki pyłu. Walka ta, nierozstrzygnięta od wieków ciągle trwa, zmienia jedynie swoją formę, dostosowuje się do otaczających ją aktualnie warunków. Ludzie służą bóstwom i demonom jako narzędzia do przechylenia szali zwycięstwa na swoją stronę, wykorzystują ich słabości, uczucia, rozterki i pragnienia jedynie do tego, aby zwyciężyć. Widzę tu lekki ukłon w stronę mitologii stworzonej przez Lovecrafta, w której również mamy wszechpotężne i wszechobecne byty, z których obecności często nie zdajemy sobie sprawy, a które wpływają na naszą psychikę, życie i uczynki, kształtując je pod swoje dyktando.

Mimo, że jest to historia w gruncie rzeczy prosta i zamknięta, czyta się ją dobrze. Momentami nieco przeszkadza zbyt duże nagromadzenie skoków w czasie i retrospekcji, ale ani nie ma zbyt wielu bohaterów ani miejsc akcji, więc połapać się w tym wszystkim nie jest trudno. W budowaniu klimatu ogromną zasługę ma przede wszystkim Vince Locke, który odpowiada za rysunki, ale także Peter Gross, który przygotował poszczególne plansze według scenariusza Mike’a Careya, znanego z całą pewnością fanom komiksów ze świetnie przyjętych serii „Lucyfer” czy „Pandora”. Postaci stworzone przez twórców szybko wzbudzają odpowiednie uczucia. Podoba mi się ta lekko „rozmazana” kreska i mnóstwo gry cieniami. Warte odnotowania są też bardzo klimatyczne zdjęcia rozdzielające poszczególne rozdziały. Sceny walk, których jest całkiem sporo, narysowane są dynamicznie i łamią klasyczny podział kadrów, co wprowadza nieco kontrolowanego chaosu i powoduje, że faktycznie czytelnik może poczuć się nieswojo. A jak już jesteśmy przy strachu, to wszelkiej maści fani grozy mogą się za ten tytuł spokojnie zabierać, ponieważ horroru wszelakiego tu nie brakuje. Mamy potwory, tajemnice, sporą dawkę fantastyki, a same wyobrażenia dwóch ścierających się od eonów potężnych sił, wyczerpują zdecydowanie definicję rysunku grozy.

Nie jest to komiks długi, ale ta godzina przy nim spędzona, to czas zdecydowanie dobrze wykorzystany i pozwalający na wczucie się w klimat i całą historię zmagań Kentów ze złem. Delikatne światło, lampka lub szklanka czegoś dobrego, koc, i można oddać się przyjemności obcowania z tajemniczymi siłami, które powołały do życia dom dla lalek, a w jego pokojach i korytarzach uwięziły małe ludzkie sylwetki, pragnące jedynie spokojnego życia, ale także magię i strach, czające się od dawien dawna w Czarnym Pokoju, do którego drzwi znikają i pojawiają się niespodziewanie w przeróżnych częściach tego dziwnego domostwa, powstałego w naprawdę oryginalny sposób…