75 stron, 4 opowiadania, za których scenariusz i oprawę wizualną odpowiada Michele Penco. Coś na co zdecydowanie warto zwrócić uwagę i wziąć na warsztat. Fani Lovecrafta, mroku, weirdu i niepokojących czarno-białych kadrów z pewnością nie poczują się zawiedzeni. Jedyny zarzut może brzmieć: „dlaczego tak mało?!” Ale o tym w podsumowaniu.

Pierwszym ogromnym plusem zaraz po otwarciu komiksu, jest w moim odczuciu wstęp Patricio Valladaresa, chilijskiego reżysera, scenarzysty i twórcy komiksowego. Jest idealnie wyważony, treściwy i pokazujący jak wielką estymą autor darzy innego twórcę, a także jego następców. Wspomina, oprócz oczywiście samego Michele’a Penco, również Johna Carpentera i Joe Hilla, którzy swymi filmami i komiksami, oddali swego rodzaju hołd Cieniowi z Providence. Hołd jak najbardziej zrozumiały, bo bez Howarda Phillipsa Lovecrafta, nie byłoby horroru kosmicznego, a na pewno nie byłby on tak ciężkim, smutnym i przerażającym jak ten, którego twórcą był właśnie najsłynniejszy mieszkaniec Providence.

Kiedy, jako nastolatek zaczynałem poznawać twórczość Lovecrafta, miałem wrażenie, że podczas lektury brnę zanurzony po pas w gęstym śluzie. Czytając powoli i uważnie, dosłownie należałoby mieć obok siebie ręcznik i butelkę wody, bo lektura chociażby pierwszego wydania „Zewu Cthulhu” to była mordęga, ale i ogromna czytelnicza satysfakcja. Nigdy wcześniej ani później, nie miałem aż takiego efektu „wow” po skończeniu książki. Ten zbiór dosłownie ukształtował mnie literacko, uplastycznił wyobraźnię i spowodował, że od 20 lat jestem absolutnym i wiernym fanem Mitologii Cthulhu, gęstych, soczystych opisów i tej wiecznie otaczającej nas grozy, którą zawiadują istoty nieskończenie potężne, dla których nie jesteśmy niczym więcej, niż kurzem na mackach czy kopytach. Ta oniryczność, możliwość zerknięcia poza błonę otaczającej nas rzeczywistości, posmakowanie kompletnie nieznanego wcześniej rodzaju strachu, jest bezcennym darem Mistrza z Providence dla nas, kolejnych pokoleń zafascynowanych jego twórczością i wyobraźnią.

I Michele Penco zbiorem „Koszmary”, wydanym nakładem Wydawnictwa Mandioca pokazuje, że do powyższej grupy szaleńców zdecydowanie się zalicza. Te cztery, krótkie historie doskonale obrazują to, co Lovecraft chciał w swoich tekstach przekazać. Że to co widzimy, niekoniecznie musi być prawdziwe, że potwory istnieją, a wokół nas działają siły, z którymi nie warto zadzierać, ani nawet wiedzieć o ich istnieniu. Dla dobra swojego zdrowia, zwłaszcza psychicznego.

Już pierwsza historia – „Autoportret”, doskonale pokazuje nam, że powinniśmy się dobrze zastanowić, zanim zaczniemy interpretować otaczającą nas rzeczywistość. Że być może to co, i jak widzimy, wcale nie musi być prawdziwe i realne. Można też zastanowić się, czy malarze nie są swego rodzaju magikami, pokazującymi nam poprzez swoje prace jak widzą świat lub może nawet mają jakiś specyficzny dar, umożliwiający kształtowanie go… ? A może rozwiązaniem zagadki tej graficznej nowelki jest to, co mnie osobiście chyba najbardziej w grozie przeraża – że istnieją nieskończone światy równoległe, a ich rzeczywistości przeplatają się z naszą? Że są miejsca, w których granica się zaciera, a w odpowiednich momentach między-wymiarowa błona przerywa się, wpuszczając do naszego świata coś zza niej? Lub podmieniając? A potem nie jesteśmy w stanie właściwego świata odnaleźć i przez wieczność błąkamy się po innym…

„Miasto nad oceanem” to ukłon w stronę jednego z najlepszych opowiadań Lovecrafta – „Widma nad Innsmouth”. Pewien mężczyzna w wyniku awarii autokaru którym jechał, zmuszony jest zostać jedną noc w pewnym nadmorskim miasteczku. Obskurne, brudne i zniszczone, wyludnione i ciemne – tak najlepiej opisać miejsce w którym dzieje się akcja tej historii. Mężczyzna jednak czuje wewnętrzny niepokój, coś mu tutaj nie gra, wydaje mu się, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo, choć nie potrafi zlokalizować ani jego źródła ani nikogo, kto chciałby mu z jakiegoś powodu zagrozić. Przynajmniej do czasu, ponieważ ciszę nocy zaczynają przerywać dziwne dźwięki, skrzypienie i człapanie, powoli zbliżające się do jego hotelowego pokoju…

Żałuję, że potraktowano jedno z kanonicznych dzieł Mistrza tak pobieżnie, akcja urywa się tak, jakby autor wstał rozprostować kości i zrobić krótką przerwę w pracy, a potem już nigdy nie powrócił do tematu. Wielka szkoda, bo uwielbiam Innsmouth, jego mieszkańców i ich tajemnice. Mam wrażenie, że to takie trochę badanie terenu przez Penco, na zasadzie: „co ludzie powiedzą”. Mam nadzieję, że wróci do tego projektu i pociągnie go zdecydowanie dalej, bo widać, że „czuje” te klimaty, warsztat i poczucie smaku również ma na wysokim poziomie, moim zdaniem nic nie stoi na przeszkodzie, żeby kiedyś wydać wielkie, czarno-białe tomiszcze historii inspirowanych Lovecraftem.

„Model” koresponduje nieco, moim zdaniem, z „Horrorem w muzeum”. Z tym, że tutaj ponownie mamy malarza, niedocenionego przez pewną galerię, i zmuszonego tworzyć w zatęchłej i mrocznej piwnicy. Twórca ów, ma wiernego fana swoich prac, którego pewnego dnia przyprowadza do swej specyficznej pracowni, aby pokazać mu swoje najnowsze dzieło. Miejsce to, ponure i ciemne, kryje w sobie pewien sekret. Sekret, będący jednocześnie furtką do odpowiedzi na pytanie, skąd artysta może czerpać inspirację…

I tu także jestem zawiedziony długością historii. To powinno być dopiero preludium, bo wzbudza zainteresowanie i czytelnik chce zdecydowanie więcej! To podwaliny pod świetne graficzne opowiadanie, widzę tu ogromny potencjał. Ale niestety, kiedy już ślinka nam pocieknie, obracamy rozgorączkowani kolejną stronę, by dowiedzieć się co dalej – koniec :(.

Ostatnim opowiadaniem zbioru jest „Postać ze snów”. Najdłuższe i z największymi możliwościami „rozwoju”. Fantastycznie niepokojący klimat, historia w nim opowiedziana ocieka oniryzmem, ciężko połapać się co wydarzyło się naprawdę, a co jest jedynie senną marą głównego bohatera, którego fragmenty dziennika czytamy. Odnalazł je jego przyjaciel, kiedy udał się na poszukiwania naszego protagonisty, gdyż ten zniknął w dziwnych okolicznościach. Poznajemy więc historię niepokoju, koszmarów, tytułowej postaci ze snów i tajemniczego, zniszczonego przez czas domostwa na odludziu, w którym przychodzi naszemu bohaterowi spędzić upiorną noc. Kolejny raz jestem jednocześnie zadowolony i zdołowany, bo po lekturze całości upewniłem się finalnie, że Michele Penco zrobił wielki czytelniczy test. Narysował i napisał scenariusze do czterech opowiadań, ale wszystkie pozostawił z otwartymi zakończeniami, wręcz ucięte. Pełne niedopowiedzeń oraz już nawet nie uchylonych, a otwartych na oścież furtek. Ciekawe było to przeżycie, choć lektura zajmuje dosłownie niestety jedynie pół godziny. Tak jak pisałem, widzę tu ogromny potencjał, widzę zaangażowanie autora, i próby jak najwierniejszego oddania ducha Lovecrafta w swoich pracach, ale finalnie chyba jestem bardziej zły niż zachwycony. Niebezpieczne to są manewry, bo mogą zrazić potencjalnych odbiorców do twórczości Penco. Kupujemy komiks, w którym mamy cztery historie, ale tak naprawdę to większość pracy autor zrzuca na czytelnika. „Co dalej?”, „Ale jak to, już koniec?” etc etc. Finalnie uważam, że to nie jest dobry zabieg, i rzucanie takich niedopracowanych i niedokończonych prac, nie jest dobrym rozwiązaniem. Liczę na to, że inni też w ten sposób odbiorą „Koszmary” i wspólnymi siłami „zmusimy” twórcę do dania z siebie czegoś więcej, i traktowania fanów z należytym szacunkiem. Relacja twórca-odbiorca musi iskrzyć, oczywiście głównie pozytywnie, ale szpila od czasu do czasu również jest mile widziana i stawia do pionu.

Całe „Koszmary” w takiej formie, powinny być traktowane jako element CV i reklama czegoś większego. Wszystkie opowiadania zawarte w zbiorze w moim odczuciu, są jedynie próbkami możliwości Penco, a nie zamkniętymi pracami. Szkoda, bo miałem wielką chrapkę na ten komiks. Nie zawiodłem się oczywiście nawiązaniami do Lovecrafta, stylem, klimatem – to jest zdecydowanie na „5”, ale Michele strzelił sobie moim zdaniem w stopę długością swoich prac.