„Miasto Piekielne” – Edward Lee

Edward Lee znany jest z tego, że za punkt honoru postawił sobie obrzydzenie czytelnikowi lektury jego książek maksymalnie jak się tylko da. Jego ekstrema, wyuzdana seksualność i dewiacje rozpalają zmysły kolejnych rzesz jego fanów od lat. Tym razem autor nieco zaskoczył, przynajmniej mnie, bo napisał powieść dość stonowaną, gdzie brutalność i niczym niezmącone okrucieństwo to aż trzeci plan. Co jeszcze dziwniejsze, główna bohaterka i jej przygody w Piekle, nie są w mojej ocenie wcale najważniejszym i najmocniejszym punktem tej książki. Jeśli macie chęć zanurzyć się w siarkę, plugastwo i wieczne potępienie, zapraszam do lektury (najpierw tej krótkiej recenzji, a potem oczywiście samego „Miasta Piekielnego!).

Powieść mi się podobała, czyta się ją bardzo lekko, mimo opisów jakie stosuje Lee, momentami dość „grubych”. Ale to całkowicie zrozumiałe, bo mamy tu do czynienia z pewnego rodzaju literackim kombosem – nie dość, że autor lubuje się w ekstremie, to jeszcze pisze o Mefistopolis, czyli po naszemu – Piekle. A jak wszyscy wiemy, ani słodko, ani wesoło tam nie jest. Postaci wymyślone przez Edwarda są proste, nie nastawione na głębię, ot mają odgrywać przypisywane im role i tyle. Ciężko się z nimi utożsamić czy zżyć jakoś wyjątkowo. Są poprawnie zbudowane i dobrze wtapiają się w akcję. I tu trzeba dodać, że „Miasto” nie jest typowym horrorem. Na samym początku lektury tak uważałem, ale wraz z przewracaniem kolejnych stron moje zdanie się zmieniało. To właściwie bardzo konkretny misz-masz gatunkowy. Oczywiście grozy jest sporo, rzekłbym że jest szkieletem powieści, ale równie dużo mamy tu wątków fantastycznych czy wręcz rodem z rpg-ów. Akcja w przeważającej części dzieje się w domenie Lucyfera i to się czuje. Ja czytając ciągle miałem przed oczami widoki w kolorach żółci i pomarańczy, nieznośny skwar, brud, wszechobecny ogień i zagrożenie czyhające na bohaterów na każdym kroku. Czułem wręcz wyraźne ochłodzenie, kiedy Cassie wracała do realnego świata, przechodząc przez tajemne Martwe Przejście. Muszę wam przybliżyć nieco moją wizję Piekła, którą pielęgnuję i która strasznie podoba mi się od dawna – idealnie zobrazowane to zostało w filmie „Constantine” z Keanu Reevesem. Tak samo ja to sobie w głowie wizualizuję i przy lekturze nowej książki Edwarda, takie obrazy sprawdzają się doskonale.

Zdecydowanie najmocniejszym i najlepszym punktem programu jest właśnie sam opis Piekła. Poziom rozbudowania tego miejsca w wyobraźni autora jest niesamowity. Nie jest to jałowa pustynia czy jaskinie z kotłami, w których smażą się udręczone dusze. Piekło to stworzone przez Lucyfera doskonale prosperujące i usystematyzowane ogromne miasto. Takie wiecie – z ulicami, knajpami, burdelami, podzielone na dzielnice dla biedoty i dla tych lepszych. Chodzi się tam do pracy, mieszka i generalnie jakoś stara się „żyć”, przez wieczność będąc potępionym. Można zjeść w drogiej restauracji „ludzinę”, płacąc prawdziwymi kośćmi, które w Infernie mają wartość złota 😉

Fenomenalnie przedstawił autor klasowość i poszczególne poziomy piekielnego społeczeństwa. W pewnym momencie miałem mocne skojarzenie z Tolkienem, i mam wrażenie że Lee ciutkę sobie z jego wielkiego dzieła uszczknął, tworząc swojego rodzaju „Demoniczny Silmarillion” 😉. Powiem wam, że można się we wszystkich nacjach i nazwach wymyślonych przez autora, srogo pogubić na początku. Czarci Pomiot, Piekielnicy, Heksaklony, Dwulicowcy, Uszerowie, Haratacze, Golemy, Infernoty, Potwoperze, Widmoszczury czy Piekleszcze – a to tylko część z plugastwa jakie zamieszkuje Mefistopolis i na które możecie natknąć się tam, spacerując ulicą. I to właśnie wszelkie związki pomiędzy poszczególnymi rasami i sam fakt, że w uniwersum stworzonym przez autora istnieje zorganizowany Ruch Oporu, że są bojówki szlachtujące skazanych na wieczne potępienie na ulicach, że Piekło ma swoją walutę oraz telewizję, a także wielce oryginalny odpowiednik ziemskiej elektryczności – to wszystko powoduje, że powieść Lee jest bardzo oryginalna i czyta się to wszystko w wielkim zainteresowaniem. Dlatego pisałem wyżej, że dla mnie to jest trzonem i najistotniejszym argumentem, dla którego warto sięgnąć po ten tytuł. A to nie jest częste, że cała historia opisana w powieści przyćmiona jest przez coś, co powinno być w sumie tłem, a zdecydowanie wyrywa się na pierwszy plan i powoduje efekt „wow” u czytającego.

No dobra, ale o czym właściwie to „Miasto Piekielne” jest? Oprócz powyższego rzecz jasna 😉

Jest to historia rodziny Heydonów, a właściwie Cassie i Lissy Heydon, bliźniaczek które trafiają do tytułowego Miasta. Nie razem i nie z tego samego powodu, ale finalnie się tam spotykają. Lissa popełnia samobójstwo, a Cassie targana olbrzymimi wyrzutami sumienia udaje się w podróż po Mefistopolis, w poszukiwaniu siostry. A dowiaduje się o Piekle i prawach w nim rządzących od nowych przyjaciół, których poznaje w Blackwell Hall – ogromnej posiadłości, do której przeprowadza się z Waszyngtonu wraz z ojcem, aby ukoić zszargane nerwy i spróbować ułożyć sobie życie na nowo. Tymczasem los nie daje jej odpocząć i praktycznie od pierwszego dnia rzuca ją w wir tajemniczych, mrocznych i makabrycznych wydarzeń. Via, Hush i Xeke, to jedyne osoby które ją rozumieją i chcą pomóc. A kiedy dowiadują się, że Cassie jest naprawdę wyjątkową osobą, w ich głowach zaczyna rodzić się pomysł, którego realizacja może zmienić wszystko, łącznie z samym Piekłem… Oczywiście o planach dziewczyny i jej przyjaciół dowiaduje się sam władca Mefistopolis i dla niego Cassie także jest łakomym kąskiem, bo żywa osoba w Piekle nie zdarza się często. Pętla wokół naszych młodych bohaterów zaczyna się niebezpiecznie zaciskać, demony i przeróżne hybrydy depczą grupce po piętach, ale od czego jest magia i potężni sprzymierzeńcy? Nie chcę wam za dużo zdradzić, ale powiem tak: nie wszystkim w Mefistopolis podobają się rządy Lucyfera i są tacy, którzy chętnie zrzuciliby go z tronu i zaprowadzili nieco inne porządki. Wychodzi więc na to, że decyzja młodej Heydon o wkroczeniu na piekielne ziemie, tak czy siak pociągnie ze sobą srogie konsekwencje dla tego miejsca i zamieszkujących go stworzeń. I tu mamy kolejny duży plus dla książki. Konkretnie chodzi mi o warstwę „religijną” powieści, odwieczną i wszechobecną walkę dobra ze złem, która nawet w takim miejscu jak Piekło istnieje i toczy się nieustannie od wieków. To trochę jak zburzenie pewnego mitu, że w domenie Szatana nie ma miejsca na żadne przejawy dobra czy przyzwoitości.

Podsumowując – sporo grozy, całkiem dużo makabry, do tego solidna porcja dark fantasy, a wątek główny podróży i misji Cassie, spokojnie spełnia kryteria powieści przygodowej. Wyszedł z tego przyzwoity sos, zarówno dla smakosza samego Edwarda Lee, jak i dla kogoś kto chce jego literatury dopiero spróbować, a boi się rzucić od razu na głęboką wodę makabry. Bardzo przyjemnie spędzony czas, chociaż brakuje mi fajnych twistów i nieliniowości zarówno fabuły jak i poczynań bohaterów, bo idą jak po sznurku. Czasem sznurek ten się pali, czasem przyczepi się do niego kawałek mózgu albo wątroby, ale nic nie jest w stanie go zerwać ani nawet poplątać, a szkoda, bo powieść by na tym zyskała na pewno.