„Dzień wagarowicza” – Robert Ziębiński
Rok 1956, w Polsce rządzi socjalizm i Partia, Rosjanie pociągają za wszystkie najważniejsze sznurki i to jak się okazuje, nie tylko w polityce. W małej mazurskiej wsi dochodzi do kilku makabrycznych morderstw. Ofiary są dosłownie rozrywane na strzępy i pożerane przez coś, co zagnieździło się w lasach i nad jeziorem Śniardwy…
I dokładnie do tej właśnie małej mieściny na północno-wschodnim krańcu Polski, wybiera się wraz z paczką znajomych Inga Ochab, córka najważniejszego polityka w kraju – jej ojciec prawdopodobnie zostanie I Sekretarzem, ponieważ kilka dni przed planowaną imprezą, umiera towarzysz Bierut. Niespodziewanie, mimo ogólnokrajowej żałoby, ojciec dziewczyny zgadza się na ten tygodniowy wypad, czym wzbudza w młodych ludziach euforię wymieszaną z niedowierzaniem własnemu szczęściu. Dostają limuzynę z kierowcą, który podwozi ich pod same drzwi ogromnej willi, którą partia socjalistyczna wybudowała w tej głuszy, między innymi właśnie na takie okazje. Jak na połowę lat 50-tych, to jest naprawdę niezła miejscówka, wyposażona w konkretny bar, kilkanaście pokoi z własnymi łazienkami, ogromną i wypełnioną po brzegi spiżarnię, a nawet płyty Elvisa Presleya.
Zapowiada się więc fantastyczny marcowy tydzień i idealna opcja na uczczenie Dnia Wagarowicza z należytą pompą! Niestety, jak to bywa w horrorach, nie wszystko, a w zasadzie właściwie nic nie idzie po myśli młodych ludzi, bo zło i potworności czające się w mroku nocy, nie znają litości…
Brzmi klasycznie i sztampowo? No bo w sumie tak jest. Mamy tu bowiem do czynienia z do bólu standardowym slasherem – jest wyrywanie kończyn, tajemnicze bestie, seks i radzieckie eksperymenty w tajemniczych laboratoriach ukrytych w mazurskiej głuszy. Ilość ofiar bestii, które zaczęły siać terror we wsi, jest zdecydowanie konkretna – nie zdążycie się przywiązać do zbyt wielu bohaterów nowej powieści Roberta, ponieważ ich średni czas życia na kartach książki jest, delikatnie mówiąc, dość krótki. Za to emocji jakie dostarczane są im w końcowych minutach żywota, zbierze się pewnie więcej, niż przez kilkanaście poprzednich lat. Chociaż jeśli rozpatrywać powieść w kontekście masakrowania bohaterów, to troszkę brakuje mi większej ilości soczystych opisów. I żeby było jasne – to, że coś jest schematyczne nie znaczy, że złe – takie są ramy podgatunku i autor doskonale się w nie swoją nową powieścią wpisuje. To prosta historia, bo taka miała być – nie doszukujmy się tutaj głębi.
Protagonista „Dnia Wagarowicza”, to nie byle kto, bo ukrywający się od czasów II Wojny Światowej, były żołnierz AK, wyspecjalizowany w zabijaniu i posiadający umiejętności przetrwania w najtrudniejszych warunkach. Czyli, dla systematycznie wyrzynanych młodych gości willi a także mieszkańców wsi, anioł zesłany z nieba, żeby walczyć z demonami prosto z laboratoriów ZSRR. I tu płynnie przechodzimy do antagonistów – przerażających, brutalnych i bezwzględnych…ludzi. Kolejny raz potwierdza się niepisana zasada horroru, że najgorsze bestie, to finalnie (prawie) zawsze ludzie lub efekty ich chorych ambicji i marzeń.
Powieść czyta się bardzo szybko. Akcja, mimo, że prowadzona jak po sznurku i niczym nas nie zaskakująca, jest wartka, a trup ściele się gęsto. Robert skrupulatnie wypełnił wszystkie podpunkty przypisane temu gatunkowi horroru: mnóstwo brutalnie zamordowanych ludzi, seks w dziwnych miejscach, potwory rodem z Piekła i oczywiście wątek nadnaturalny w postaci efektów działań laboratoryjnych radzieckich towarzyszy. No i to się udało w 100% – nie chcę rozpatrywać książki w kategoriach dobra czy zła, bo zdaję sobie sprawę, że Robert nie chciał tutaj twistów, szokujących zwrotów akcji i drugiego a być może i trzeciego dna, które spowodowałyby, że po skończeniu lektury, czytelnikom opadłyby ręce na kolana, szczęki na podłogi, a w głowie automatycznie powtarzane było jedno zdanie: „oooo kurde, co ja właśnie przeczytałem?! Jakie to jest fenomenalne!”. No, nie.
Traktuję książki pokroju „Dnia Wagarowicza”, jako lekkie i przyjemne odmóżdżacze, które mimo, że czyta się dobrze i szybko, to nie pozostawiają w głowie więcej śladów, niż odciski butów w czasie śnieżycy stulecia. Ale doskonale wiem, że slashery, gore i ekstrema cieszą się w Polsce niesłabnącą popularnością, mają rzesze swoich wiernych fanów, i jestem pewien, że i ta powieść takowych znajdzie. Jako przerywnik pomiędzy cięższymi, poważniejszymi publikacjami, „Dzień Wagarowicza” jest idealną propozycją na wieczór lub dwa. A wchodzi najlepiej w małym, drewnianym domku, gdzieś w głębokich zakamarkach mazurskich jezior i lasów…