Grady Hendrix – „Sprzedaliśmy dusze”.
Czy muzyka może nam zniszczyć życie? A czy może je ocalić?
Bohaterką powieści Grady’ego Hendrixa jest Kris Pulaski, gitarzystka heavy metalowej grupy Durt Wurk. A właściwie nie – wszyscy członkowie kapeli są bohaterami tej historii, bo każdy z nich odcisnął na niej swoje piętno. Jedni krócej, inni dłużej, siła oddziaływania także bywała różna, ale nawet biedny J.D, odrzucony na samym początku kariery kapeli, miał tu coś do powiedzenia. Wiele lat później odegrał swoją ważną, choć epizodyczną i pełną bólu rolę.
„Sprzedaliśmy dusze” to powieść wspaniała – nie boję się użyć tego sformułowania. Nie do końca wiedziałem na co się piszę, biorąc tę pięknie wydaną książkę, z mroczną i klimatyczną grafiką Maćka Kamudy na okładce, do rąk. Spodziewałem się masy ciężkiego grania, koncertów, chlania i seksu. Spodziewałem się samego Diabła we własnej osobie, który na pełnej potu, łez, moczu i krwi scenie, tnie riffy i daje ludziom, a może już zwierzętom, pod sceną masę szczęścia i szalonej, piekielnej energii. Ale historia potoczyła się zupełnie innymi torami.
Owszem, muzyki mamy tutaj ogrom – wszelkiego rodzaju -heavy, -death i -core się przewija, co mnie osobiście bardzo cieszy i porusza w mej duszy struny młodości – kiedy to, jako jedyny w liceum, śmigałem w czarnym, skórzanym płaszczu do połowy łydki, a mój walkmen katował n-ty raz kasetę z odpowiednio do stroju dobranym ciężkim brzmieniem. Fajne czasy.
Muzyka odgrywa tu zdecydowanie pierwszoplanową rolę, niesie historię, prowadzi Kris i innych protagonistów przez czas i Amerykę. Grady świetnie oddał tu klimat życia fanów metalu, tę swoistą wolność, brud, śmiech i wrzask. Mimo, iż to domena XX wieku, to jak widać, można ją swobodnie i realistycznie przenieść na grunt wieku kolejnego. I brzmi tak samo dobrze i wiarygodnie – może nawet lepiej, bo bogatsi o życiowe doświadczenia i być może brak hamulców, bralibyśmy tę wolność i szaleństwo za rogi i bawili się tak, jakby krzyki i dudnienie naszych ukochanych kawałków nie dobiegały ze sceny, a z czeluści Piekła.
Kris, która od 6 lat nie wzięła do rąk gitary, i której życie od tamtej pory tak naprawdę straciło smak i kolory, zauważa na jednym z billboardów twarz niegdysiejszego kumpla, z którym założyła swoją pierwszą i jak się potem okazało, jedyną kapelę – którą później Ślepy Król, czyli Terry Hunter, jej odebrał i zniszczył marzenia o karierze. A wszystko to wydarzyło się podczas jednej, tajemniczej nocy w Domu Wiedźmy – oazie grupy Durt Wurk, w której cała ekipa tworzyła, myślała, odpoczywała i jak się okazało, pogrzebała „Brudną Robotę”. A właściwie jednym podpisem na kontrakcie stracili nie tylko swój zespół, ale zdecydowanie więcej. Teraz Kris ma zamiar wyrównać rachunki z Terrym, który zawłaszczając ich wspólny dorobek, zrobił ogromną karierę, a jego kapela – Koffin – od wielu lat wiedzie prym w światku metalu, jego właścicielowi przynosząc krociowe zyski. Tymczasem wokół Pulaski zaczyna ginąć coraz więcej osób, zacieśnia się pętla wokół niej, a Terry nie ma zamiaru się poddać. Przy jego pozycji i możliwościach, zemsta będzie wyjątkowo trudnym zadaniem.
Ale to wszystko ma drugie dno, i to naprawdę przerażające. Do połowy książki sądziłem, że cała będzie wyglądała jak pogoń za marzeniami, pełna złości, żalu i pretensji powieść o muzyce, przyjaźni i stracie. Potem pojawiło się coś, czego się szczerze mówiąc nie spodziewałem. A na pewno nie w takiej formie. Mianowicie – horror, i to ten, który działa na mnie najbardziej – mroczny, niedopowiedziany, lovecraftowski wręcz! Pojawia się owa tajemnicza kurtyna, zza której ktoś pociąga za sznurki, sterując ludźmi, mamiąc ich pieniędzmi i perspektywą spełnienia wszelkich marzeń. Tworząc z nich marionetki, które może wykorzystywać do własnych celów. A właściwie jednego celu – rzeczy, która trwa sekundy, ale która może wpłynąć na całą wieczność.
Druga część powieści Grady’ego Hendrixa to już totalna jazda bez trzymanki, ale uwierzcie mi, warto wsiąść do tego rollercoastera, bo prowadzi nas on przez mrok, zdradę, ufność, gorzką przyjaźń i śmierć. A na samym końcu torów, nie czeka na nas bramka z czerwonym, pulsującym „EXIT”, a gorąca, przepełniona smrodem, wrzaskiem i muzyką pustynia w Nevadzie – godzinę drogi na północ od Las Vegas. Tam historia naszych bohaterów znajdzie swój kres, ale czy na pewno…? To tam ma się odbyć Hellstock, kilkudniowa impreza dla fanów ciężkich brzmień, na której scenach zagrają największe i najsłynniejsze kapele metalowe, w tym oczywiście gwiazda wieczoru – Terry Hunt i Koffin. Akcja tej części powieści zdecydowanie przyspiesza, czuje się wiszące w powietrzu napięcie i oczekiwanie, setki tysięcy podekscytowanych i nabuzowanych młodych ludzi zmierzają ku Las Vegas i dalej na pustynię, do Strawberry Valley – ku niczym nieskrępowanej zabawie, pijaństwu i niestety przeznaczeniu. Bo wszyscy to pacynki, którymi bawi się ktoś wymykający się naszej wyobraźni, przepotężne zło, czające się w zakamarkach i cieniach.
Podczas lektury bawiłem się genialnie. Słyszałem wszystkie metalowe kawałki, kiwałem się na kanapie, gdy rozbrzmiewały odtwarzane na papierze przy pomocy słów autora. Świetne doświadczenie muszę przyznać – połączenie ciężkiej muzyki i subtelnego horroru, z dodatkiem zbrodni i solidną szczyptą bezwzględności. Klimatu powieści dodają także wstawki przed każdym rozdziałem. Są to stenogramy radiowe – wywiady, dyskusje, telefony od słuchaczy – wszystkie mające wspólny mianownik – muzyka i Terry Hunt. Dodatkowe mroczne grafiki które znajdziemy w kilku miejscach powieści, a za które odpowiada autor okładki Maciek Kamuda, także nie pozwalają czytelnikowi ochłonąć. Piękna robota!
Czytajcie! Wsłuchajcie się w rytm tej powieści, dajcie się porwać muzyce i grozie – polecam zdecydowanie!