„Miasto i rzeka”

Opowiadanie zrobi nieco wodę z mózgu każdemu odbiorcy, ale czytelników posiadających dzieci pożre, strawi, wypluje i każe się doczytać.

Głównym bohaterem „Miasta i rzeki” jest pewien mężczyzna, który posiada pakiet zdolności, w niektórych kręgach bardzo mocno poszukiwanych i docenianych. Jest perfekcjonistą i mistrzem w swym fachu do tego stopnia, że nie ima się go ani prawo, ani sprawiedliwość. Choć odnośnie tej ostatniej – mężczyzna ma swoją własną definicję, która prowadzi go przez smutne, okrutne, krwawe i puste życie.  Pewnego dnia bohater przybywa do zanurzonego we mgle i ciszy miasteczka, przytulonego do zbocza potężnej góry. Pod tę górę z hukiem wtacza się szeroka rzeka, która wcześniej przepływa przez miasteczko, niosąc wraz ze swym nurtem nie tylko wodę i muł, ale także coś więcej. Dary dla kamiennego olbrzyma górującego nad miastem. A raczej nie tyle dla samego olbrzyma, co dla kogoś lub czegoś skrytego pod nim…

Mężczyzna ma do wykonania w miasteczku pewne zlecenie. Mianowicie, ma odnaleźć tajemniczego doktora Kysta oraz jego przychodnię, która słynie z bardzo niecodziennych badań i sposobów leczenia problemów, z którymi przychodzą do doktora kolejni pacjenci. Ale mężczyzna ma nieco odmienne zdanie niż jego mocodawcy i wbrew nim ma do lekarza kilka pytań, a także poddaje się całej procedurze „leczenia”. Znalezienie jego kliniki nie jest jednak proste i chwilę zajmuje. Podczas poszukiwań i spacerów po tym dziwnym miasteczku, poznaje on jego mieszkańców, wdaje się w liczne rozmowy, odwiedza przedziwne i mroczne miejsca. Kiedy dociera w końcu do doktora i otrzymuje od niego to, czego pragnął od tak wielu lat, wszystko się zmienia. Powraca przeszłość i to niestety nie tylko w swym dobrym wymiarze, ale przede wszystkim w tym najgorszym. Mam wrażenie, że decyzje mężczyzny, jego kroki podejmowane przez kilkanaście ostatnich lat uczepiły się go i nie chcą puścić, ściągając go systematycznie i metodycznie w czarną otchłań…

Cała historia utrzymana jest w mocno lovecraftowskim i onirycznym klimacie. Mamy wrażenie, że płyniemy przez opowiadanie, słuchając całej historii na lekkim haju – przynajmniej ja to tak odbieram. Mimo, że mamy tu ogrom bólu fizycznego, zrujnowaną psychikę zarówno głównego bohatera jak i wszystkich pobocznych – czytało mi się „Miasto i rzekę” spokojnie i niespiesznie. Może dałem się porwać jednej ze spokojniejszych odnóg tytułowej rzeki i leżąc na plecach, z przymkniętymi oczami, dałem się omotać historii i ponieść wszędzie tam, gdzie zaprowadzi mnie nurt. Bardzo ciekawe wrażenie, rzadko udaje się jakiemuś autorowi coś takiego, ale nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczony. Widzę tu spory wpływ Mistrza z Providence, przede wszystkim w opisach jakie zastosował autor – długie, skomplikowane i „nasycone” mrokiem i niepewnością zdania. Tajemnica goni tajemnicę, nie wiadomo do końca co jest snem, a co przerażającą rzeczywistością. Hermetyczne miasteczko, którego mieszkańcy zespoleni są wspólną tajemnicą i niejako uwięzieni przez swoją przeszłość i decyzje, też kilka razy przewija się u Lovecrafta, chociażby w Dunwich czy Innsmouth.

Opowiadanie jest świetnym przykładem jak powinno pisać się weird fiction, na co zwrócić uwagę, czego się wystrzegać i jak zbudować niesamowity, ciężki, duszny, ciasny klimat, gdzie cała nasza psychika i życie, zawieszone jest na jednej cienkiej, ale na szczęście dość wytrzymałej, choć naprężonej do granic możliwości lince. Jeśli autor dołożyłby jeszcze troszkę, niechybnie wylądowalibyśmy w mroźnej, spienionej i pędzącej topieli. A nurt zaniósłby nas, tak jak wszystkich – w ciemność i śmierć.

Bonusowo takie spostrzeżenie – jeśli macie ochotę na wizualizację pewnych scen i wątków umieszczonych w treści „Miasta i rzeki”, to obejrzyjcie sobie film z 2009 roku, gdzie główną rolę gra Gerard Butler. Podczas czytania często przywoływałem sobie obrazy z tej produkcji – świetnie się wpasowują w opowiadanie Wojtka.

„Droga do zjednoczenia”

I znowu śmierć. I ciemność – dwie główne bohaterki tego opowiadania, prześcigają się i podnoszą sobie wzajemnie poprzeczkę od pierwszego do ostatniego zdania. Wkraczamy tu na jakąś karuzelę światów, a właściwie płaszczyzn rzeczywistości, do których zwykły człowiek nie ma dostępu, a na pewno brakuje mu samozaparcia, talentu i siły psychicznej oraz odpowiedniego poziomu otwartości umysłu. Opowiadanie jest snute niczym baśń, czasem przygodowa – rodem z dzieł braci Grimmów, czasem mroczna i chora, jakby zrodzona w przeżartym ciężkimi dragami mózgu starego pisarza.

Byli sobie dwaj bracia, zżyci ze sobą, spędzający razem każdą wolną chwilę, mający ojca-magika, który znikał często na wiele dni, aby wykonywać ku uciesze gawiedzi swoje sztuczki. Magia była obecna w tej rodzinie na długo przed tym, zanim chłopcy zaczęli zdawać sobie z tego sprawę. I będzie obecna w ich życiu aż do śmierci. Pewnego dnia ojciec rodziny zniknął w tajemniczych okolicznościach, a ścieżki dwóch braci rozeszły się, na zawsze.

Po śmierci jednego z nich, drugi przybywa do ich rodzinnego domu, w którym wraz z żoną i dwiema córkami mieszkał zmarły, i zaczyna prywatne śledztwo w sprawie dawnego zniknięcia swojego ojca, z którym śmierć brata wydaje się być nierozerwalnie związana. Wpada na trop być może sekty, być może tajemniczego stowarzyszenia, religii, doktryny…

Nie chcę zdradzić zbyt wiele, ale tekst jest niesamowity – jakbym miał go zobrazować, to powiedziałbym tak: „rzeczywistość i prawdziwe wydarzenia to rysunki na przezroczystych kawałkach folii, przyczepionych do ogromnego arrasu przedstawiającego dziwne światy, postaci, miejsca i sytuacje. W trakcie czytania, im bardziej zagłębiamy się w historię, zrywa się coraz większy wiatr, który stopniowo zrywa nam poszczególne folie, aż nie pozostaje ani jedna…”.

Jak dla mnie jeden z najlepszych krótkich tekstów jakie czytałem w życiu. Polecam wam zagłębić się w odmęty mroku, zagadek i czystego weirdu, z jakim niewątpliwie mamy tu do czynienia. Podczas wizualizacji tekstu w głowie, miałem mocne skojarzenia z Kubrickiem, a konkretnie „Oczami szeroko zamkniętymi”, zalatuje też nieco Lynchem i von Trierem, więc jeśli znacie twórczość tych panów i darzycie ją taką samą lub nawet większą estymą niż ja, to lepszej rekomendacji nie trzeba.

Oba opowiadania mają pewne wspólne cechy. Z całą pewnością można postawić tezę, że łączy je śmierć. Mało tego, jest ona katalizatorem późniejszych działań głównych (ale nie tylko) bohaterów, i kształtuje kręgosłup historii, zarówno „Miasta i rzeki” jak i „Drogi do zjednoczenia”. Śmierć w rozumieniu straty kogoś bliskiego, chociaż tu akurat pobudki postaci obu opowiadań nieco się różnią, ale wydaje mi się, że można to uznać za wspólny mianownik.

No i jest ciemność. Oczywiście, to hasło wydaje się trywialne i błahe, ale poprzez świetne, plastyczne opisy, czuje się jej głębię i nieskończoność. Ta ciemność nie bierze jeńców – ona zasysa, wciąga, powoduje szaleństwo, rozrywa na atomy, aby za chwilę złożyć nas w nieco innej konfiguracji, powodując obłęd i niewypowiedziany ból. Jeśli zdecydujecie się jej przeciwstawić lub chcecie podjąć z nią jakieś pertraktacje – powodzenia…

Mimo, że zbiorek jest fizycznie krótki (180 stron), to wypełniony jest po brzegi uczuciami, przemyśleniami i potwornie ciężkimi decyzjami i sytuacjami. Właściwie niewiele jest większych problemów od tych opisanych przez Wojtka. Autor poruszył tu tematy, które chyba nikomu nie są obojętne – bo śmierć i strata wywołująca pustkę w sercu i wyrywająca duszę z korzeniami, to dwie potężne moce, z którymi nie mamy szans, a jak widać po treści historii, powiedzenie „czas leczy rany” ma tyle samo sensu, co tłumaczenie świni składowych gwiazdozbiorów na nieboskłonie.