Sześćdziesiąt lat temu, w małym górniczym miasteczku Silvertjarn, na północ od Oslo, doszło do zagadkowego zniknięcia wszystkich mieszkańców, prawie dziewięciuset osób. Policja badająca sprawę, nigdy nie rozwikłała tej zagadki.
Młoda dziennikarka Alice, wraz z grupką znajomych, przybywa na miejsce, aby nakręcić reportaż o tych tajemniczych wydarzeniach, które dotyczyły bezpośrednio także jej samej, ponieważ jej babka, wyjechała z rodzinnego Silvertjarn na kilka miesięcy przed niewyjaśnionymi zdarzeniami. Od urodzenia, Alice wsłuchiwała się pilnie w słowa i opowieści babci, i z czasem ogarnęła ją lekka obsesja na tym punkcie – co z tego wyniknęło, przeczytacie w książce, ja postaram się nie spojlerować zanadto.
OPRÓCZ OSTATNIEGO AKAPITU – ALE NIE MOGŁEM SIĘ POWSTRZYMAĆ. I W SUMIE NIE CHCIAŁEM.
Autorka zdecydowanie potrafiła w „Osadzie” stworzyć ciekawy i dość mroczny klimat. Fani „Silent Hill” nie będą zawiedzeni. Z pozoru sielskie miasteczko, kompletnie opuszczone, ciche, spokojne. Tu szumi las, tam słychać dźwięki pobliskiego potoku – no bajka. A jednak, poprzez dobre opisy, retrospekcje i poruszanie się wzdłuż dwóch linii czasowych, ja cały czas czułem gdzieś na drugim planie, schowane w cieniu, strach i napięcie. Zgrabne lawirowanie pomiędzy zwyczajnymi rozmowami, przygotowywaniami do reportażu o Silvertjarn i jej mieszkańcach, spacerowanie po domach, zwiedzanie szkoły i kościoła przeplata się z mrocznymi tajemnicami miasteczka, z historiami ludzi, którzy niegdyś tam mieszkali, pracowali, przyjaźnili się i wspierali, oraz ze zmianą jaka w nich zaszła, po pojawieniu się pewnego przystojnego, uśmiechniętego i życzliwego osobnika.
Spodobało mi się w tej powieści także to, że autorka zwinnie manewruje elementami grozy. Z początku sama opuszczona miejscówka jest „mrocznym” bohaterem, ale w miarę jak poznajemy historię i mieszkańców Silvertjarn, groza kilkukrotnie zmienia nosiciela i sama w sobie fajnie się przekształca. Mamy tu bowiem niepełnosprawną umysłowo dziewczynę, która nie wychodzi z domu, nie pozwala się dotknąć i akceptuje w swoim życiu tylko kilka osób. Mamy złotoustego pastora, który z uśmiechem opowiada o wypędzaniu demonów z ludzkiego życia, z każdym kazaniem zachęcając coraz to większą gromadę mieszkańców do przychodzenia na niedzielne kazania. Aż w końcu staje się właściwie formalnym przywódcą i absolutnym autorytetem w każdej dziedzinie…
Historia, którą opowiada nam autorka, przeplata losy kilku rodzin, wije się pomiędzy tak naprawdę dwoma kompletnie odmiennymi światami – tym sprzed 60 lat, który był mocno obsadzony w religii, nieco naiwny, a czasami nowożytnymi, z komórkami, kickstarterem i chęcią zdobycia sławy w dziedzinie dokumentów filmowych.
Trzeba przyznać, że wraz z kolejnymi przeczytanymi stronami, wzrasta napięcie, pojawiają się coraz to nowe, niepokojące wątki, a makabryczne zdarzenia z przeszłości rzucają cień na miasto i grupkę dokumentalistów, którzy z każdą mijającą godziną, zdają sobie sprawę, że ich położenie dramatycznie się zmienia i chyba jednak nie uda się zrealizować założonego planu na te 5 dni pobytu w opustoszałej, zrujnowanej mieścinie, gdzieś pośród szwedzkich lasów…
Mocnym argumentem za tym, że jest to pełnokrwisty horror, jest nie tylko płaszczyzna psychologiczna, czyli zdanie sobie sprawy, że bohaterowie znajdują się w pułapce, że nie działają sprzęty, a zasięg telefonów jest dostępny dopiero kilkanaście kilometrów od miasta. Jest też płaszczyzna typowa dla klasycznej powieści grozy, czyli śmierć, która w pewnym momencie wkracza do akcji i nie odpuszcza nikomu…no prawie nikomu…
No i finał, trochę się obawiałem w którą stronę pójdzie autorka, i jak to wyjdzie, chociaż od pewnego momentu wszystko właściwie było jasne, to zakończenie książki wyszło fajnie. Nawet w sumie bardzo fajnie, mocno weirdowo, niesztampowo i ciekawie. Historia jest zamknięta i nie zostawia raczej miejsca na jakieś rozwinięcia lub kontynuacje. Mnie się to podoba.
Tak naprawdę, to książka jest bardziej smutna niż straszna…mimo dobrze zbudowanego klimatu i ciężkiego nastroju, opowiada właściwie o chorobie, zemście i smutku, który niektórzy noszą w sobie całe życie…no i oczywiście o szaleństwie. Na wielu płaszczyznach.
Jest też wątek dla mnie osobiście irytujący, bo jako antyklerykał i człowiek, który nie trawi księży i generalnie religii, wystawiony byłem podczas lektury na to, czego najbardziej nie znoszę – mamienia ludzi z ambony, pitolenia bzdur i żerowania na naiwności. Oraz skutków jakie to wywołuje – tego przede wszystkim.
W książce wszystkie te cechy i aspekty są podkreślane, a kapłan niestety jest postacią wiodącą. Jego działania są właściwie trzonem historii. Pniem, którego korzenie rozsadzają społeczność i miasteczko. Dosłownie.