„Mała czerń” – Marek Grzywacz, wyd. Wydawnictwo Phantom Books.

Marta zniknęła. Zapadła się pod ziemię. Tylko Konrad, przyjaciel z dzieciństwa może ją odnaleźć. On jeden zna jej demony.

Demony z przeszłości, które nękają również jego. Wraz z Leo, chłopakiem dziewczyny rusza na poszukiwania.

Śledztwo zabierze czytelnika w retrospektywną wycieczkę po Polsce z lat dziewięćdziesiątych. Do świata black metalu, subkulturowych awantur, tęgiego picia. Świata, w którym w podwarszawskim miasteczku ktoś popełnił samobójstwo. I tylko Konrad wie, gdzie Marta była tamtej nocy.

„Mała czerń” to debiutancka powieść Marka Grzywacza. Nostalgiczna, ponura jak Warszawa jesienią, historia o przemijaniu i niedostosowaniu. Ale przede wszystkim o przyjaźni, która zobowiązuje.

Nastawiałem się na ten black metal i subkulturowe awantury, bo sam wychowywałem się w latach 90’ i wtedy zaczynałem słuchać metalu, punka, nosić glany i skórzany płaszcz do kostek – serio 😊

Ale niestety – powiedzieć, że muzyka odgrywa tutaj marginalna rolę, to komplement. Awantur też niestety jest jak na lekarstwo, tęgie picie za to jest obecne na co drugiej stronie. No szkoda.

Po raz kolejny w tym roku, mam problem z oceną książki. Podobnie miałem po „Zaciszu” Tomka Krzywika, i tutaj właściwie jest prawie że ten sam wzór. Prawie – bo u Tomka chyba jednak było lepiej…

NUDA

2/3 książki Marka Grzywacza, to niestety męczarnia – brak zaciekawienia czytelnika, oprócz kilku lekkich paranormalnych epizodów, dzieje się bardzo niewiele. Akcja skupia się na siedzeniu przy komputerach, analizowaniu danych i generalnie „papierkowej robocie”. Główni bohaterowie – Konrad, Leo i Gosia, starają się rozwikłać zagadkę zaginięcia Sinej – a właściwie Marty, przyjaciółki Konrada z lat młodości, a obecnie dziewczyny drugiego protagonisty – Leopolda. Sina zniknęła w dziwnych okolicznościach, dosłownie zapadając się po ziemię.

Nasi bohaterowie zaczynają więc grzebać w przeszłości Marty, a także Konrada, ponieważ łączy ich mroczny sekret. Im bardziej zagłębiają się w sprawy, poznają kolejne wątki, tym wszystko staje się coraz dziwniejsze i mroczniejsze. Na pewnym etapie ich śledztwa, pojawia się Gosia – wyalienowana dziewczyna, która, jak twierdzi, ciągle widzi duchy zmarłych osób, nawet mieszka z dwoma…matką i ciotką. Brzmi to może dość śmiesznie – ale Marek opisał to poważnie, książka i tematy paranormalne trzymają się kupy i warsztatowo nie mam się do czego przyczepić.

Podczas prób rozwikłania zagadki zaginięcia Marty, nasi bohaterowie natykają się na dziwną sektę, której guru już nie żyje, ale jakby nadal wpływa na swoich „poddanych”, którzy coraz bardziej zaczynają przyciskać nasze trio i deptać im po piętach.

Czytając „Małą czerń” wielokrotnie łapałem się na tym, że mam silne skojarzenia książki z filmem Stanleya Kubricka „Oczy szeroko zamknięte”, nie tylko ze względu na klimat sekty, tajemnicze stroje, dziwne msze, podsycone alkoholem i seksem…ogólny klimat książki jest bardzo dobry, podoba mi się cała historia, jest zgrabnie prowadzona, ale niestety, w moim odczuciu – przegadana. I to mocno 

Właściwa akcja zaczyna się dopiero pod koniec książki, i to jest już rollercoaster bez trzymanki – świetne pomysły, wyobraźnia działa i produkuje nam straszne i mroczne obrazy w głowie. Autor popisał się niezłym talentem do opisywania sytuacji grozy i to jest zdecydowanie na plus.

W sumie jak tak sobie myślę, to kilka akcji śmiało można nazwać czystym weirdem, a dla takiego weirdo-lubisia jak ja – nie trzeba nic więcej 😉

Ciężko jest napisać coś więcej, nie zdradzając głównej linii fabularnej, a mimo wszystko zachęcam do przeczytania książki, bo jak wypisałem sobie plusy i minusy – warto. Szkoda byłoby odpuścić sobie tych kilka świetnych i oryginalnych scen z końcówki, tylko dlatego, że Marek zapomniał, że akcja musi być także na początku książki 😉

Ale tak już zupełnie serio – czytajcie, dajcie się porwać historii, może ja tylko tak sobie marudzę. Wiecie jaki jestem…