Od kiedy do moich uszu dotarła wieść, właściwie plotka, że powstaje powieść, osadzona w realiach i klimacie Lovecrafta, w dodatku jej akcja, toczyć się będzie w parnym, mrocznym, słodkim i przepełnionym mistycyzmem Nowym Orleanie, na bagnach Luizjany, a do tego wszystkiego pisze ją Polak – Maciek Lewandowski – wiedziałem już, że czekam, że myślę i śnię, aby dobrać się do tego niewypowiedzianego plugastwa!

Zarówno w czasie, jak i po lekturze, myśląc o „Cieniach”, byłem nieco zaskoczony poziomem rozpoznania tematu Nowego Orleanu, wierzeń, dawnych czasów, relacji społecznych oraz kulturowych, zrobionych przez autora – widać tu ogrom pracy, ale i czystą fascynację – którą zdecydowanie podzielam. Brawo!

Biorąc pod uwagę ciężar gatunkowy powieści, jej główny bohater, nie może być jakąś popierdułką, która boi się pająków i reaguje nerwowym śmiechem, na każde skrzypnięcie podłogi czy starych schodów. Musi to być wielki, silny, nie tylko fizycznie, facet – który z niejednego pieca chleb jadł, widział rzeczy, które go zahartowały, ukształtowały i pchnęły na tę, a nie inną ścieżkę zarówno kariery zawodowej, jak i życia prywatnego – którego właściwie ludzie jego profesji, zwłaszcza w tamtych czasach, odnoszę wrażenie, nie mieli.
I tu, po raz kolejny, autor powieści nas nie zawiódł – opisując protagonistę, doświadczonego nowoorleańskiego policjanta Johna Raymonda Legrasse’a, jak powyżej. Dodając fedorę i piersiówkę, skrzętnie schowaną pod połami płaszcza (bynajmniej nie ze względu na przełożonych, a raczej na złodziei, ponieważ akcja powieści toczy się w czasach ścisłej prohibicji), otrzymujemy obraz twardego, zahartowanego w bitkach i znającego od podszewki ciemne zaułki i szare strefy swojego miasta, ale także zmęczonego życiem, pracą i przeszłością, faceta.

Faceta, który przy okazji jednego ze śledztw, trafia do dziupli przemytników, gdzie znajduje okrutnie okaleczoną kobietę, jak się później okazuje, nie pierwszą i nie ostatnią. Na jej umęczonym ciele, detektyw odkrywa wyryte tajemnicze symbole, ofiara ma także zdartą skórę z pleców. Tym samym, zaczyna się jego początkowo służbowy, a później, po odsunięciu od śledztwa, przede wszystkim prywatny powrót do przeszłości, do pewnej nierozwiązanej sprawy dziwnych kultystów, którzy przeszło dwadzieścia lat wcześniej, na bagnach wokół Nowego Orleanu, zdawali się przywoływać coś piekielnie starego i przerażającego…
Sprawę, którą schował głęboko z tyłu głowy, i która teraz wypełzła i nadała jego życiu i działaniom sens.

Legrasse, łącząc wątki, zmieniając lokacje i zapuszczając się w coraz to gorsze i bardziej zakazane rejony miasta, powoli i metodycznie zbliża się do strasznej, prastarej, brutalnej prawdy…

W książce mamy polski wątek, który niestety nie trwa długo…a szkoda. Co do bohaterów pobocznych czy drugoplanowych, autor ma niewątpliwy talent do uplastycznienia ich postaci. Czytając „Cienie”, widziałem przed oczami praktycznie wszystkich bardzo wyraźnie i to mi się podobało – nie zawsze możliwa jest tak dobra wizualizacja, a to się ceni.

No i moja prywatna „truskawka na torcie” – wspomniana Rue d’Auseil, o której powiedzieć, że jest mi bliska, to jak nic nie powiedzieć…nie brakuje w książce także wielu innych nawiązań i smaczków, które łączą powieść Maćka Lewandowskiego z prozą Lovecrafta, pomijając oczywiste, jak postać Legrasse’a czy inne wtrącenia z „Zewu Cthulhu”, wytrawne oko, wyłapie jeszcze kilka, mniej oczywistych. I to jest absolutnie wspaniałe.

Mnie troszkę brakowało tej duchoty, wysokiej wilgotności amerykańskiego Południa – tych komarów, smrodu bagien, zapadania się po kolana w szlamie. Ale to mnie brakowało, a ja nie jestem normalny. Jeśli jednak, brakowałoby także komuś innemu, to na pocieszenie dostajemy naprawdę doskonale i namacalnie oddany Nowy Orlean, z jego wielowarstwowością, kulturą, rasizmem, smrodem i podziałami. Oczywiście przynależnymi do ówczesnych, mrocznych pod wieloma względami, czasów. W książce mamy też dużo typowo męskich potyczek, wybijanych zębów, wyłamywanych palców, oraz dziwnych i z pozoru niemożliwych koneksji między poszczególnymi bohaterami.

Reasumując, mnie się bardzo podobało, mało tego – chcę więcej, a z mojego researchu, czyli dociśnięcia kolanem krwawiącej twarzy leżącego na ziemi autora – nie jest to chętka, która pozostanie bez odpowiedzi…