„Winą za śmierć mego ojca obarczam Charlesa Dickensa”– jedno z najlepszych pierwszych zdań, jakie kiedykolwiek przeczytałem. Majstersztyk, coś co kupuje czytelnika w sekundę! Przynajmniej mnie 😉

Eliza Caine, 21-letnia nauczycielka ze szkoły dla dziewcząt w Londynie, po traumie związanej ze śmiercią ukochanego ojca, postanawia przenieść się na prowincję, do małego miasteczka w hrabstwie Norfolk, aby objąć posadę guwernantki dla dwójki pociech pewnego bardzo zamożnego dżentelmena. Nie spodziewa się jednak, że z każdym dniem, jej pobyt w ogromnym pałacu Gaudlin Hall, będzie stawał się coraz mroczniejszy, a sekrety rodziny Westerleyów, które stopniowo będzie poznawać, odmienią jej życie na zawsze…

Znałem autora wcześniej tylko z „Chłopca w pasiastej piżamie”, niesamowicie wzruszającej książki i filmu pod tym samym tytułem, więc po lekturze „Domu” spodziewałem się czegoś ciepłego, mocno nasyconego uczuciami. I nie zawiodłem się. Książka jest wyśmienitą ucztą dla oka i umysłu, fenomenalnie przeniesiony na karty powieści został klimat wiktoriańskiej Anglii, dusznego, brudnego Londynu, który jest w samym środku rewolucji przemysłowej (akcja powieści toczy się w 1967 roku), oraz angielskiej wsi, sielskiej, cichej, spokojnej prowincji, gdzie czas płynie leniwie, a powietrze jest krystalicznie czyste i aż chce się żyć. A taki odbiór możliwy jest dzięki fantastycznemu językowi, i sposobie narracji, który zastosował autor powieści. Jest delikatnie i bardzo elegancko.

Ale przecież „Nawiedzony Dom”, reklamowany jest jako powieść grozy – to gdzie ta groza?

Jest, czasem gra pierwsze skrzypce, czasem chowa się za aksamitną, ciężką kotarą w jednym z korytarzy ogromnego gmachu Gaudlin Hall, ale ciągle jest obecna i wyczuwalna. Z tym, że muszę od razu zaznaczyć, że jeśli spodziewacie się stylu straszenia odpowiedniego dla naszych czasów, to zawiedziecie się. Jest to bowiem groza subtelna, przyczajona i nieoczywista. Podczas lektury zaznaczałem sobie w głowie pewne sytuacje i analizowałem je na kilku płaszczyznach, po kątem straszności. Nie mamy tu potworów, latających demonów, hektolitrów krwi ani zdeformowanych istot z bagien. Ale mamy za to samotną, zagubioną, młodą kobietę, która nocuje w ogromnym, starym budynku. Każdy dźwięk wydaje się dziwny, czy to wiatr, czy ktoś spaceruje w środku nocy za oknem lub pod jej drzwiami? Przecież w całym domu jest tylko ona i dwoje małych dzieci…a te skrzypnięcia z góry? Czy to deski starej podłogi, prostują się od zmiany wilgotności, czy jednak to coś innego…? Wyobraźcie sobie taką sytuację – to jest dosyć straszne. Weźcie też pod uwagę, że to lata 60-te XIX wieku!

Grozą są także przepełnione opowieści drugoplanowych bohaterów książki, Pana Raisina, który zajmuje się finansami rodziny Westerleyów, czy Pani Toxley, która bardzo blisko przyjaźniła się z właścicielami Gaudlin Hall, rodzicami Izabelli i Eustace’a, aż do pewnego feralnego dnia, który wpłynął na wiele osób i pokrzyżował wiele życiowych planów…Tytuł powieść Johna Boyne’a na szczęście nie jest mylący, oczywiście mamy tu duchy, różne duchy, które spokojnie można wrzucić w poczet pierwszoplanowych bohaterów książki – więcej pisał nie będę, bo w żadnej mierze nie chcę Was pozbawiać przyjemności z czytania i poznawania historii „Nawiedzonego domu”.

Powieść czyta się z ogromnym zainteresowaniem, bo tajemnice wręcz wylewają się z każdej strony, i mimo, że całość jest nieco naiwna, w sensie łatwo domyślić się co, kto i kiedy – to ja osobiście polecam moje podejście, dajcie się uwieść, pozwólcie prowadzić się słowom autora, nie myślcie za dużo i nie analizujcie, ot płyńcie z nurtem i rozkoszujcie się lekturą – naprawdę warto.

Ja podczas czytania, miałem wiele skojarzeń z innymi dziełami kultury popularnej – znalazłem tam skojarzenia z „Upiorem w operze”, „Tajemniczym ogrodem”, a nawet z filmem „Inni” Alejandro Amenabara, a jakby się zastanowić, to z całą pewnością znalazłoby się i wiele więcej podobieństw.Podobało mi się także tempo akcji, ciekawie regulowane przez stopniowe odkrywanie historii rodu Westerleyów, dość leniwe przez większość książki, co też odbieram jako znak czasów – piękny znak – nikomu się specjalnie nigdzie nie spieszyło. Natomiast sam finał historii – to zdecydowanie przyspieszenie i tu znowu mam skojarzenie, pewnie niektórym zaspojleruję – najnowsza książka Stephena Kinga – „Instytut”.

Słowem podsumowania – ja osobiście bawiłem się doskonale, autor bardzo ładnie potrafi lawirować pomiędzy pozornie obyczajową historią, dramatem a czystą grozą. Taką w starym, dobrym, wiktoriańskim stylu. Polecam książkę zwłaszcza tym, którzy lubią czytać spokojnie, niespiesznie, smakować słowa, bo jak wspominałem, język jest wyborny i nieczęsto teraz spotykany. W pierwszym momencie, zanim skojarzyłem autora, sądziłem nawet, że powieść została napisana w czasach Dickensa, a tu taka niespodzianka, bo autor jest zaledwie 12 lat starszy ode mnie…zatem cały splendor i chwała należą się tłumaczowi i redaktorom! 😉

Czytajcie, bo takie książki nie trafiają się często.