John M. Falkner “Zaginiony Stradivarius”
Od razu mówię, że raczej będą spojlery, bo ciężko ten tekst omówić bez takowych…więc jak ktoś ma chęć przeczytać powieść, to niech się wstrzyma z czytaniem tej recenzji.
Jak na utwór z 1895 roku – dzieło Falknera jest bardzo przystępne i nowocześnie napisane, nie czytałem oryginału i nie wiem czy faktycznie tak zostało napisane, czy mój odbiór to zasługa Tomka Tomasza, który genialnie oddał klimat wiktoriańskiej Anglii – brawo!
Świetną pracę zrobił też Piotrek, który napisał wstęp do powieści – po jego przeczytaniu, historia wchodzi chyba nawet lepiej – od razu jesteśmy „w środku akcji”.
„Zaginiony Stradivarius” opowiada historię sir Johna Maltraversa, który podczas studiów w Oxfordzie, podczas przemeblowywania pokoju, odnajduje skrzypce Stradivariusa, włoskiego lutnika, przedstawiciela kremońskiej szkoły lutniczej i jednego z najwybitniejszych budowniczych instrumentów w historii lutnictwa. Odkrycie to, mimo początkowej fascynacji i pozytywnego początku, z biegiem czasu okazuje się przekleństwem…
Cała historia, jej wydźwięk, czasy w których się toczy, bardzo mi się kojarzyła z moim ukochanym Lovecraftem i jego „Dexterem Wardem”, ale także z kilkoma innymi dziełami – widziałem tu cień „Draculi”, a także (zapewne przez temat obrazu) – „Doriana Greya” pióra Oscara Wilde’a i „Malowidła” Grześka Gajka. Chociaż różnie to mogło być, bo o ile zarówno Grzesiek jak i Bram Stoker (pierwsze wydanie „Draculi” to rok 1897, a więc 2 lata po Falknerze) mogli się na „Stradivariusie” w jakiś sposób wzorować, to przy podobieństwach do książki Wilde’a, już musimy zamienić role, bo „Grey” został wydany w roku 1890. No, ale to moje jakieś tam przemyślenia, i żeby mnie Grzesiek nie ganiał z siekierą, a reszta panów nie nawiedzała – poprzestańmy na tym 😉
Falkner prowadzi nas przez historię rodziny Maltraversów, bo nie należy zapominać o siostrze głównego bohatera – Sophii, która przez większość książki jest narratorem opowieści, a potem płynnie przechodzi w jedną z główniejszych i istotniejszych bohaterek tejże. Historia ta, z jednej strony burzliwa, z racji poczynań sir Johna, z drugiej smutna i właściwie nostalgiczna rzekłbym. W ogóle książkę czytało mi się bardzo przyjemnie, całość otoczona jest jakby woalem spokoju, mimo, że bywały momenty powiedzmy „akcji”, daję cudzysłów, ponieważ poprzez słowo „akcja” nie rozumiem pościgów karet i strzelanin, a bardziej pewnych niepokojących odkryć i konsekwencji tychże…
Wspaniale opisane są czasy, w których dzieje się akcja powieści, bohaterowie są fantastycznie i bardzo realistycznie wykreowani, plastyczni, wielowymiarowi, i widać u wszystkich tę klasę tamtej epoki, gdzie dane słowo było najwyższą wartością, a podniesienie głosu na żonę, kończyło się całonocnymi lamentami. Jakże to odmienne dla nas, ale jakoś tak tęskno mi do tego (może to źle brzmi, że mi tęskno, bo nie mam 400 lat…ale wiecie o co mi chodzi!). Wszystko było takie delikatne, powolne, stonowane, arystokratyczne…
Sir John, po znalezieniu skrzypiec Stradivariusa, uzależnia się od gry na nich, zwłaszcza jeden utwór wychodzi mu na nich fenomenalnie – Aeropagita, Grazianiego, a konkretnie jej gagliarda…która wydaje się być niemniejszym bohaterem powieści, niż sam sir John.
„Stradivarius” opisywany jest jako powieść okultystyczna, ze względu na postać Adriana Temple’a, który był poprzednim właścicielem instrumentu znalezionego przez młodego Maltraversa, a także przedstawicielem nurtu neoplatonistycznego… Temple, został wręcz opętany przez chęć zrezalizowania „Visio Malefica” czyli wizji absolutnego zła. I ok, wątek jest dość mocno okultystyczny jak najbardziej, ale ja na równi z okultyzmem, postawiłbym opętanie przez ducha Adriana, młodego Johna Maltraversa, który, w moim mniemaniu, został „naczyniem”, które miało posłużyć do wypełnienia misji chorego i popapranego okultysty…a czemu – już uzasadniam. Całe zachowanie Johna po znalezieniu skrzypiec Stradivariego, postępująca bardzo szybko degeneracja zarówno fizyczna (niezwykła bladość, choroba serca, osłabienie) jak i mentalna (zachowanie wobec żony Konstancji, obojętność w momencie jej śmierci, oraz brak zainteresowania jedynym potomkiem), to czysty objaw opętania jak dla mnie. Protagonista powieści Falknera, przez większość czasu jest nieobecny, zarówno w sensie dosłownym, bo przebywa wiele miesięcy we Włoszech, jak i „towarzysko”, bo ani nie interesuje się i nie odpisuje na listy, które wysyła mu rodzina, ani nie wydaje się być obecny duchem przy spotkaniach z bliskimi. Całą jego uwagę skupia gra na skrzypcach i odbudowywanie pewnej posiadłości w Neapolu…
Przy czym zarówno okultyzm, jak i to moje opętanie, czy generalnie wszelkie zjawiska paranormalne, są jakby tłem całej akcji i powieści. Na pierwszym planie, widać zdecydowanie strach siostry o zdrowie brata, jej przemyślenia, jej działania, w pewnym momencie, Sophy staje się już trzecim głównym bohaterem dzieła Falknera, i to wspaniale przeplata się w całej historii. Bardzo fajny zabieg literacki.
Dobra, nie będę streszczał całej powieści, bo nie o to tu chodzi. Mam cichą nadzieję, że kogoś tym krótkim opisem swoich wrażeń, zachęciłem do sięgnięcia po książkę.
Zdecydowanie polecam „Zaginionego Stradivariusa”, przede wszystkim ze względu na klimat, ciężki, przepełniony muzyką, strachem i miłością. To świetna lektura na kilka jesiennych lub zimowych wieczorów.
Mnie zdecydowanie urzekł ten swoisty spokój, który daje się wyczuć przez cały czas trwania historii – coś niesamowitego – bo to przecież czysta groza! A czy groza może być spokojna?! Otóż może – co nie zmienia faktu, że mimo, iż subtelna, nieuchronnie zmierza i osiąga ten sam cel, co ta brutalna, twarda i „nowoczesna”.
Książkę można kupić tu ==> https://wydawnictwoix.pl/